Hiszpanija i Afryka/Afryka/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PIERWSZY ARAB.

Mniéj szczęsliwi niż karawana, zapewne dla tego że chrześcijanie, dopiero po uzyskaniu świadectwa zdrowia, to jest około dziewiątéj z rana, mogliśmy wejść do Tangeru.
Komendant, oczekując téj przepisanéj godziny, zaprojektował nam rybołówstwo w przystani, bo morze należy do wszystkich, brzeg zaś powinniśmy byli zdobywać.
Domyślasz się pani zapewne, iż projekt ten nietylko my ale i cała załoga z wdzięcznością przyjęła.
Bo też rybołówstwo stanowi dla majtka podwójną uroczystość: naprzód bowiem sprawia mu przyjemność, a powtóre w zysku rybę przynosi.
I rzeczywiście ryba jest dopełnieniem świeżéj żywności, a potém kto dwie godziny mókł w wodzie, musi przecież tę rybę winem skropić, komendant zaś musiałby być wielkim barbarzyńcą, gdyby kazał suszyć ciało nieogrzawszy żołądka.
To też w moment przygotowano łódź i wydobyto sieć zgłęb okrętu. Cała załoga, wyjąwszy dwóch ludzi koniecznie na pokładzie potrzebnych, otrzymała urlop na sześć godzin, to jest na czas aż nazbyt dostateczny.
Wsiedliśmy do yoli z panem Vial, który kierował wyprawą; towarzyszył nam Maquet i Rebec; każdy z nas miał dubeltówkę, a w łodzi umieszczono tuzin karabinów; z resztą, w razie potrzeby, działa korwety mogły rozciągnąć nad nami swoję opiekę.
Schodząc po okrętowych schodkach, ujrzeliśmy spiesznie ku nam płynącą barkę i dającą nam znaki: że zaś widoczną było rzeczą iż wyłącznie z Szybkim miała do czynienia, zatrzymaliśmy się; płynął na niéj wczorajszy nasz janczar, El-Arbi-Bernat. Pan Florat, za pomocą przybliżajacéj lunety, z terarsu konsulatu dostrzegł nasze przygotowania do rybołówstwa i przysłał nam go. — Ponieważ był to dzień targu w Tangerze, i brzeg wkrótce pokryć się miał arabami do miasta przybywającemi, pan Florat zatem lękał się aby nie zaszło jakie nieporozumienie pomiędzy bumusami a surdutami.
Wszystko to wyjaśnił nam złą hiszpańską mową sam El-Arbi-Bernat, widocznie szczęśliwy i dumny z danego sobie zlecenia.
Skoro protektora naszego umieszczono na przodzie łodzi, gwizdawka sternika dała znak odpłynięcia; prostopadle wzniesione wiosła zniżyły się jednocześnie uderzając o wodę, i łódź nasza rozpoczynając pochód, ruszyła ku brzegowi.
Powiedzieliśmy już że Szybki był to zwyczajny gość w Tangerze. Vial więc znał się dobrze z przystanią, skierował zatem ku górze na któréj błyszczały ognie i po za którą weszło słońce. Spytałem o jéj nazwisko, była to Scharff.
U stóp téj góry, z prawéj strony starego Tangeru, rzeka Ued-Eszak wpada do morza; skierowaliśmy się ku jéj ujściu; morze opadało.
Płynęliśmy korytem téj rzeki, lecz niemogliśmy posunąć się daleko w górę, bo łódź nasza, zbyt przeładowana, nabrała blisko trzy stopy wody.
Wreszcie osiadła na piasku, a więc stanęliśmy.
Nie usiłowaliśmy nawet dostać się do innego punktu na lądzie, bo chociaż morze było spokojne, jednak bałwany gwałtownie o brzeg uderzały, łódź więc łatwo przewrócić się mogła.
Dwaj majtkowie skoczyli w wodę niezawinąwszy nawet spodni i złączone ramiona swoje przedstawili Vialowi, który usiadł na nich jakby na siodle, ujął każdego majtka za kołnierz i skierował ich ku brzegowi, gdzie go bez przypadku złożyli.
Każdy z nas kolejno przybył tamże tą samą drogą i tym samym sposobem.
Skoro łódź po wypróżnieniu znowu w ruch wprawiona być mogła, korytem rzeki popchnięto ją w głąb lądu, aż póki powtórnie nie osiadła. Teraz już się o nią nie troszczono, bo rzeka, dzięki odpływowi, coraz płytsza, zapewniała dostatecznie iż dla braku wody na powrót łodzi do morza niecofnie.
Z czółnem niepotrzebowano zachowywać takich ostrożności skierowano je ku pierwszemu lepszemu punktowi na brzegu, a gdy do pewnéj odległości przybyło, majtkowie rzucili się w morze jak kormorany i popchnęli czółno aż na piasek.
W téj chwili przeleciała morska jaskółka. Strzeliłem, a raniona padła po drugiéj stronie Uedu.
Gdym się zbliżał do brzegu, rozmyślając czy warto iść w wodę za tak nędzną zwierzyną, za wzgórzem dostrzegłem połyskujący koniec długiéj strzelby, a potem kaptur burnusa, wreszcie bronzową głowę i nakoniec całą postać araba z bosemi nogami.
Mniemał zapewne że to jego rodak wystrzelił, ale ujrzawszy nas zatrzymał się.
Dotąd araba widziałem tylko na obrazach Delacroix lub Vernet’a, na rycinach Raffet’a lub Decamps’a; to więc żywe wyobrażenie afrykańskiego ludu, co się stopniowo przedemną rysowało, i zatrzymawszy się na mój widok, stanęło o trzydzieści kroków odemnie, nieruchome, ze strzelbą na ramieniu i nogą naprzód wystawioną, podobne do posągu spokojności a raczéj ostrożności, głębokie na mnie sprawiło wrażenie. Widoczną było rzeczą, że gdybym był sam, arab byłby wielce pogardzał moim osmnasto calowym karabinem, poczytując go za drobnostkę obok swojéj pięciostopowéj strzelby; lecz miałem za sobą około pięćdziesięciu ludzi mojego rodzaju, ubranych prawie tak samo jak ja; liczba zatem dała mu do myślenia.
Ponieważ obaj mogliśmy aż do dnia ostatecznego, sądu stać na przeciwległych brzegach tego nowego Rubikonu, tak że ani on ani ja niepostąpilibyśmy krokiem naprzód; przywołałem El-Arbi-Bernata i zaleciłem mu aby wezwał araba do przejścia Uedu, i do przyniesienia mi jaskółki.
Nasz janczar powiedział kilka słów swojemu współziomkowi, który wysłuchawszy go, bez namysłu podniósł ptaka i przeszedł rzekę.
Wszakże przechodząc spojrzał na jaskółkę; miała skrzydło zgruchotane, a ziarnko śrótu utkwiło jéj w piersiach.
Oddał mi ptaka niemówiąc ani słowa i ruszył daléj, ale przechodząc obok Bernat’a coś do niego przemówił.
— Co on mówi? spytałem
— Pyta czy pan w lot ptaka zabiłeś.
— A cóżeś mu odpowiedział?
— Odpowiedziałem, tak jest.
— I czy to z powodu téj odpowiedzi kiwał głową?
— Tak jest.
— A więc nie wierzy?
— O tyle o ile.
— Czy znasz go?
— Znam.
— A dobrze strzela?
— W okolicy uchodzi za jednego z lepszych strzelców.
— Zawołaj go niech wróci.
Janczar zawołał.
Arab wrócił chętniéj niż mniemałem; widocznie żal mu było odejść, a owszem pragnął przypatrzeć się nam z blizka, a raczéj naszéj broni.
Poważny i nieruchomy stanął o pięć kroków odemnie.
Giraud i Boulanger, którzy go ścigali z ołówkami w ręku, również zatrzymali się, i oni podobnie jak ja pierwszy raz widzieli araba, szkicowali go więc tak chciwie, iż rzekłbyś że się lękają czy ujrzą innych jeszcze.
— Ten oto francuz, rzekł mu janczar wskazując na mnie, utrzymuje że strzela lepiéj od ciebie.
Lekki uśmiech powątpiewania przebiegł po ustach araba.
— Tego ptaka zabił w lot i powiada że ty tego nie dokażesz.
— Owszem dokażę, odparł arab.
— Otóż, właśnie nadarza się sposobność, mówił daléj janczar; patrz, znowu ptak przelatuje, strzel i zabij go.
— Francuz swojego nie kulą zabił.
— Nie.
— Co on mówi? spytałem.
— Powiada że pan swojego ptaka nie zabiłeś kulą.
— Prawda: oto jest śrót.
I podałem mu nabój śrótu, piątego numeru.
Pokręcił głową i coś powiedział.
— Mówi że proch drogi i że szkoda go-psuć na ptastwo, kiedy hyen i rysiów za nadto jest w okolicy.
— Powiedz mu: że za każdy strzał, idąc ze mną w zapasy, dostanie po sześć nabojów prochu.
Janczar wytłómaczył moje słowa arabowi, a tymczasem Giraud i Boulanger ciągle szkicowali.
Widać było że chęć nabycia trzydziestu lub czterdziestu nabojów prochu bez rozwiązania worka, walczyła w arabie z obawą nie utrzymania godnie swojéj opinii; lecz nakoniec chciwość wzięła górę.
Wykręcił strzelbę, wyjął kulę i podał dłoń abym mu na nią nasypał śrótu.
Spiesznie uczyniłem zadosyć jego skinieniu. Nabił strzelbę opatrzył panewkę i czekał.
Lecz czekał niedługo; bo cały afrykański brzeg obfituje w zwierzynę. Siewka przelatywała po nad naszemi głowy, arab długo wodził za nią końcem swojéj strzelby, wreszcie sądząc iż już wycelował dał ognia.
Ptak polecial daléj nieutraciwszy nawet ani jednego pióra.
W tem zerwał się bekas, i przelatywał w odległości strzału zabiłem go.
Arab uśmiechnął się.
— Francuz strzela dobrze, rzekł; ale prawdziwy myśliwiec nie strzela rśótem lecz kulą.
Janczar wytłumaczył mi te słowa.
— Prawda, odpowiedziałem; powiedz mu że zupełnie podzielam jego zdanie, i że skoro oznaczy cel, gotów jestem wykonać to samo co ci on.
— Francuz winien mi sześć nabojów prochu, rzekł arab.
— I to prawda, odparłem: niechaj mi poda dłoń.
Podał i wysypałem prawie trzecią część prochu z mojego rożka.
Wydobył swój rogowy recypiens i umieścił w nim wszystek proch aż do ostatniego ziarnka, sypiąc bacznie i zręcznie, a nawet prawie z uszanowaniem.
To skończywszy, okazywał widoczną chęć odejścia; ale chęci téj niepodzielał ani Boulanger ani Giraud, gdyż nieskończyli jeszcze swoich szkiców.
To też za pierwszem jego poruszeniem, rzekłem do El-Arbi-Bernat’a: przypomnij twojemu ziomkowi że każdy z nas ma gdziekolwiek posłać kulę, gdzie mu się podoba.
— Dobrze, powiedział Arab.
Obejrzał się w koło i znalazł na ziemi tykę. Podniósł ją i znowu szukał.
Miałem w kieszeni list od jednego z moich siostrzeńców, urzędnika w prywatnych dobrach Jego królewskiej Mości: list ten spoczywał nienaruszony w swojéj czworobocznéj kopercie, ozdobionéj czerwoną pieczęcią; dałem go arabowi, domyślając się że zapewne tego lub czegoś podobnego szuka.
W rzeczy saméj list ten mógł wybornie służyć za tarczę celową.
Arab zrozumiał.
Rozłupał nożem koniec tyki, włożył list w tę szczelinę, utkwił tykę w piasku, a odliczywszy dwadzieścia pięć kroków wrócił do nas i nabił swą strzelbę.
Miałem dwururny nabity karabin: była to wyborna broń z fabryki Devisme, a w każdéj lufie mieściła się kańczasta loftka, która o tysiąc pięćset metrów może dosięgnąć i zabić człowieka. Wziąłem ten karabin z rąk Pawła który go zwykle pilnował i czekałem.
Arab celował starannie, co dowodziło iż mocno mu chodzi o to aby po raz drugi niezostał zwyciężony.
Strzał wypadł i zbił jeden róg koperty.
Jakkolwiek arabowie umieją być panami siebie, nasz jednak nie mógł wstrzymać się od wydania okrzyku radości pokazując mi zbity róg.
Dałem mu znak że widzę bardzo dobrze.
Arab coś mi żywo odpowiedział.
— Mówi że teraz na pana koléj, przetłómaczył janczar.
— Tak, prawda, odparłem; ale oświadcz mu że we Francyi niestrzelamy z tak bliska do tarczy.
I odmierzyłem podwójną odległość.
Patrzył na mnie zdziwiony.
— Teraz, rzekłem znowu, powiedz mu, że za pierwszym wystrzałem dotknę środka celu daleko bliżéj aniżeli on dotknął, za drugim zaś złamię kij który go utrzymuje.
I także z należytą uwagą wycelowałem; bo niewypadało przybywać do Afryki dla pozostawiania tam fałszywego prospektu; że zaś ogłosiłem program, trzeba go więc było wykonać.
Pierwszy strzał wypadł i trafił w pieczątkę.
Drugi dał się słyszeć prawie natychmiast i złamał tykę.
Arab zarzucił strzelbę na ramiona, i ruszył w dalszą drogę; nie żądając bynajmniéj sześciu nabojów prochu do których miał prawo.
Widoczną było rzeczą iż odchodził przytłoczony ciężarem swojéj niższości, i że w owéj chwili wątpił o wszystkiem, a nawet o proroku.
Udał się zaokrąglonem wybrzeżem wiodącem do Tangeru, i pewien jestem że przybył tam nieobejrzawszy się ani razu.
Kilku arabów którzy przechodzili Ued gdy się to działo, i obecni byli naszym zapasom, oddalili się równie milczący i równie jak on pognębieni.
A tak, w osobie swojego reprezentanta, całe Maroko zostało upokorzone.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.