Przejdź do zawartości

Herod-baba/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Herod-baba
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po przebytym dość długim i nudnym dniu w małéj mieścinie, ruszyła Elżusia rano w dalszą drogę będąc pewną, że już na niéj natrętów nie spotka i bez przeszkody do celu dojedzie. Wprawdzie Borodzicza, który rodzaj zasadzki zrobił, pominęli, i ten niepokazując się już ciągnął daléj za nimi, lecz na pierwszym popasie znalazł się wojewoda z karłami. Okazało się, że niespokojny o los pięknéj pani, zatrzymał się i czekał dopóki nie nadjedzie. Zmieszało to Elżusię, lecz grzecznie przysłał do niéj marszałka z oznajmieniem tylko iż radzi jéj za nim się trzymając dalszą podróż odbywać, aby sama jedna nie doznała jakiéj nieprzyjemności. Nie naprzykrzał się zresztą, karły przyniosły kawę i bułki, trzeba je było przyjąć. Stryj Eligi dostał wódki i odsmażanego bigosu. Sam pan nie pokazał się nawet pani Piętkowéj.
Co daleko gorzej i kwaśniéj przyjęła, to drugie odwiedziny pana Seweryna Trzaski, który submitował się, rozpowiadając jakim to on osobliwszym wypadkiem na téj saméj drodze się znajduje i z musu, i z wielką rozkoszą, jejmości nieraz towarzyszyć musi — Elżunia usta skrzywiła.
— Panie stolnikiewiczu, odezwała się, pan mnie nie zna, a podobno fałszywie sądzi. Im śmieléj się tak w świat puszczam, tém więcéj czuję, że na wszelkie względy przyzwoitości surowo zważać muszę. Nie wypada, abyś pan kręcił się tu koło mnie... ludzieby posądzili go, że mi assystujesz przez jakąś atencyę, któréj ja przyjąć nie mogę. Mam męża wierutnego łotra, to prawda — a no — jeszcze go mam, i póki jest, nikt mnie nie zechce krzywdzić zbytniém nadskakiwaniem, bobym się srodze gniewała!
— Pani dobrodziejko — rzekł zmieszany Trzaska — przecież jéj nie chybiam tém, że się tu wypadkiem znajduję...
— Bynajmniéj, ale proszę, niechże ten wypadek będzie ostatni...
Ukłoniła mu się tedy grzecznie i zwróciła w drugą stronę. Trzaska ukontentowany wyleciał do sieni.
— Kiedy tak! zawołał do stryja — kiedy tak — nie będę się jejmości naprzykrzał, ale krok w krok za wami jadę, to też pewno nie ustąpię...
Mówił to jednak w pierwszéj gorączce, z któréj zaraz ochłonął... Zawrócić nie myślał, kazał tylko ludziom w tyle pozostać. Wojewoda pojechał przodem, za nim wyszła późniéj kolebka pani Zygmuntowéj. Trzaska tam marudził, że go Borodzicz napędził. Nie znali się z sobą, ale dwóch szlachty w drodze... na popasie, żeby nie pogawędzili — chybaby poniemieli. Spytał Trzaska nic nie mówiąc Borodzicza, czyby téj pani przodem jadącéj nie znał? Pan Gracyan z razu udał, że nie wie jakiéj, potém niby się dowiedziawszy o kim mowa, rzekł obojętnie, iż ją niekiedy widywał.
— Kobieta piękna — rzekł Trzaska, mąż łajdaczyna, a ona taka pono sroga, że i patrzeć na siebie broni.
— Hm, dodał Borodzicz — to tylko wiem, bo w sąsiedztwie mieszkamy, że czcigodniejszéj ani zacniejszéj pani nie znam. Surowa to prawda i hic mulier, ale jéj to przystało... bo téj pani wszystko do twarzy...
— To prawda! z uniesieniem dorzucił Trzaska: jeszczem takiéj jakem żyw nie widział. Można dla niéj oszaleć.
— A zkądżeś to pan z nią znajomość zrobił?
— W drodze poznałem...
Poczęli tedy chórem oba sławić oną piękność, a jeden przed drugim nie przyznał się wcale, żeby umyślnie za nią jechał... Borodzicz nawet prędko się powstrzymał, zostawiając towarzyszowi pole swobodne do uniesień i pochwał.
Mówili potém o mężu, o którym coś dobrego trudno było powiedzieć.... Cała rozmowa wszakże tak prowadzona była, iż się żaden z tajemnicą swą nie wydał. Ale, jadąc razem weseléj było, i wyminąć się trudno... połączyli się tedy. Trzaska badał Gracyana po co jechał tak daleko, ten go nawzajem macał — zbyli się oba ni tém ni owém. Jechali w trop prawie za kolebką, oba jednak mierząc się tak, aby się jéj widziéć nie dawali oba też noclegów i popasów szukali zawsze takich, aby się z panią Piętkową nie stykać.
Dziwna rzecz, że zdradzając się oba co chwila, wcale się nie posądzali o to, co ich za piękną panią prowadziło... Ani im to oczu nie otworzyło, że się zastosowywali do sposobu podróżowania kolebki, którą dobrzeby wyprzedzić byli mogli. Tak posuwając się przez Szlązk, dojechali do granic Saksonii, i krajem dosyć z razu smutnym, potém coraz gęściej zaludnionym i żyźniejszym, dojechali do upragnionéj stolicy... Gdy się im Elba i jéj zielone ukazały brzegi, oba westchnęli myśląc co też tam ich czekało. Borodziczowi nie szło o nic więcéj, oprócz by się mógł przydać na co, ręką, workiem lub głową. Trzaska sam dobrze nie wiedział, po co się jechać uparł, gdy mu się pokazywać zakazano. Wlókł się jednak markotny... Przecież w ulicy, w kościele... gdziekolwiek bądź spojrzeć mu nikt bronić nie mógł, pokłonić się, a choć z daleka dowiedzieć co się działo z mężem jejmości. Stolnikiewicz bez zgryzoty sumienia życzył mu skręcenia karku, aby natychmiast o piękną wdówkę pójść w konkury. Dalipan niczego innego nie wart, kiedy takiego klejnotu szacować nie mógł.
Dwór wojewody i kolebka pani Piętkowéj tak wyprzedziły naszych obu kawalerów, iż wjechawszy w miasto, śladu już ich tu nie znaleźli i dopytać nie mogli. Trzaska szukał sobie wymyślniejszéj gospody, Borodzicz skromnéj a taniéj; rozdzielili się więc ad videndum, jeśli się szczęśliwie spotkać uda. Miasto naówczas całe nie było rozległe, ściskały je stojące jeszcze do koła mury dawne obronne, po za któremi ciągnęły się przedmieścia i ogrody. Całe życie i ruch skupiały się niemal około królewskiego zamku i powiązanych z nim budowli. Tu mieścili się faworyci, dygnitarze, panie dworu, urzędnicy i liczna służba dworska lub to co jéj służyło. Właściwie miasto o tyle żyło, oddychało i poruszało się, o ile żył i ruch mu nadawał dwór, będący wszelkiego żywota ogniskiem. Gdy ten wyjeżdżał, spała stolica i chodziła nie ubrana. Za to każda wesołość pańska, bal, uroczystość, zjazd, wstrząsały całém miastem i dawały się czuć aż na jego kończynach. Ogromne dworu wydatki odżywiały nieco kraj niezmiernemi obciążony brzemionami opłat i pożyczek, z których jednak znaczniejsza część szła za granicę za przedmioty zbytku, za wykwintne fraszki, za grzechy polityki i fantazye dyplomatyczne bez skutków.
Ubożało miasto i cała Saksonia wycieńczona bolała na pomnażającą się nędzę, lecz za to mało gdzie w Europie na najświetniejszych dworach panował taki zbytek, tak niesłychany przepych jak tutaj, a co było w łaskach, bogaciło się skandalicznie, rosło w oczach, i rywalizowało wykwintnością z królem samym. Wytworny smak był pieczęcią wyższości duchowéj owego czasu; każdy dostojniejszy dworak potrzebował mieć galeryę obrazów, zbiór antyków, złocone meble, gobeliny, chińską porcelanę, a jeśli się na tém nie znał, udawał upodobanie, amatorstwo, znajomość. Niepoliczone summy szły na to, na stroje, na uczty lukullusowskie i dary pięknym oczom, których cześć należała do oznak dystynkcyi.
Vitzthum nie mógł w tém ustąpić królowi, a późniéj Brühl mierzył się we wszystkiém z Augustem III. Obyczaje dworu przechodziły do klass niższych, i podróżujący Baron Pollnitz zapisał tę uwagę w pamiętnikach swoich, iż saskie mieszczanki a nawet służące siliły się, by zewnętrznie przynajmniéj na wielkie panie wyglądać.
Trwonienie grosza nie zapracowanego, pochwyconego łatwo, ronionego bez żalu, odbywało się z lekkomyślnością niezrównaną. Życie też w stolicy dla tych, co się w jakikolwiek sposób z dworem stykali było niezmiernie kosztownem i wielka ruina fortun szlacheckich i pańskich, która się w téj epoce rozpoczęła, tém się właściwie tłómaczyć powinna. Wszystko się musiało robić pieniędzmi lub podarkami albo ugoszczeniem monarchiczném i zbytkowném, w którém popłacało szczególniéj co z daleka z trudnością i drogo zdobywać się musiało. Z Polski do Saksonii udawali się w większéj części tylko ci, którzy mieli o czém sprawy swoje popierać, występować tu i żyć tak długo jak wymagały sprawy ciągnące się bez końca. Jednakże niejeden mniej zamożny szlachcic dążył tu za swym możniejszym protektorem; przez którego coś się spodziewał wyrobić sobie i otrzymać: drudzy jechali do familii, które przy dworze miały obowiązki i w Dreznie zamieszkiwały. Wszelkiego więc czasu był tu napływ przybyłych, i nie zbywało na gospodach dla nich.
W ulicy przy zamku, w starym rynku, przy nowym, na Wilsdruferstrasse, w okolicy Kurlandzkiego domu były zajazdy obszerne, do ówczesnych potrzeb zastosowane, bo każdy prowadził z sobą tabór wozów, koni i służby. A im ten większy był, tém dostojniejszą oznajmywał osobę. Ale ubodzy mieścili się na przedmieściach, w domach, które nawykły czasowo otwierać się dla podróżnych i dla zysku chętnie się im nastręczały.
Stryj Eligi, zasiedziały i zaśniedziały wieśniak, z trudnością dawał sobie rady w obcém a większém mieście; nieumiejętność języka przerażała go, poglądał zawczasu po strojach, aby pierwszego lepszego ziomka wziąć za przewodnika, gdy w Georgenthor około zamku zobaczył stojącego jakby na czatach Rzesińskiego, marszałkującego przy wojewodzie. Znali się już z drogi... Rzesiński był wesoły i bardzo obrotny chłop, z wąsami do góry, jakby mu do oczu strzelać chciały. Zobaczywszy kolebkę, przypadł do niéj z ukłonem.
— Przewidywałem, że państwu nie łatwo będzie o gospodę dopytać, stanąłem więc na przesmyku, zawołał, proszę za mną... izby — są zamówione... stajnie porządne, a ludzie usłużni i służba język nasz zna...
Tak szczęśliwie trafili nieopodal od zamku do polskiéj gospody, na podziw porządnéj i czystéj, w któréj jejmość po znużeniu podróżném spocząć mogła wygodnie.
Znać też tu było z rozporządzania się Rzesińskiego, że i wojewoda do téj saméj zajechał. Elżusi dano izby duże z oknami w ulicę, co też niemałą było przyjemnością, bo i miasto i mieszkańców jego zawczasu choć z po za szyb poznać mogła... A że tędy była jedyna do zamku droga, co do niego ciągnęło, wszystko się jéj pokazywać musiało. Gdy przybyli, dzień się już miał ku zachodowi, a była w zamku biesiada jakaś dla dostojnych gości ode dworu rakuzkiego przybyłych, więc paradnych koni, strojów, lektyk... jezdnych, napatrzyć się mogli dostatkiem.
Elżusia nie z ciekawością, ale prawie ze smutkiem jakimś, wsparta na łokciu przyglądała się myśląc, ile to w téj ciżbie grosza i ludzi z dala tu ciągnących, marnie przepadało. Przyszły jéj też próżne a tęskne uwagi nad sobą — po co tu przybyła, i jak sobie w tym zamęcie rady dać mogła?... Ruszywszy z domu z wielką popędliwością i gniewem za tym panem mężem, zważała teraz, iż w położenie trudne wpadła dobrowolnie — a nie wiedzieć co było czynić, gdzie go szukać, i znalazłszy co mu rzec?
Z dala przedstawiało się to nader łatwém i naturalném, po ostygnięciu — na łzy się bezsilne zbierało. Co robić?
Wielceby pożądaną była dobra rada, lecz od najpoczciwszego stryja Eligiego, który po drodze jeszcze od grzybów na popasie zachorzał i całkowicie do siebie mimo wódki z pieprzem przyjść nie mógł — spodziewać się jéj było trudno. Chodził postękując z głową zwieszoną, budzić się zdawał, gdy kto doń przemówił... ruszał ramionami i płaczliwym głosem odpowiadał trzy po trzy...
Żadnego więc stałego planu usnuć nie umiała Elżusia, rozmyślając i nad tém, że ostrzeżony przez Dziembę pan Zygmunt kryć się będzie lub uciekać. Cała podróż teraz wydawała się jéj próżną i bezskuteczną. Na te łzami przeplatane rozmyślania, zastukawszy wprzódy, wszedł od pana wojewody Rzesiński, oznajmując pani Piętkowéj, iż w zamkowém teatrum miało być tego dnia przedstawienie, że na nie tylko dostojniejsze osoby przypuszczano, lecz że p. wojewoda do loży osobnéj zaproszenie dla jéjmości uzyskał i takowe jéj ofiarować się ośmiela.
Wahała się z razu czy je przyjąć Zygmuntowa, lecz po krótkim namyśle, podziękowawszy Rzesińskiemu i wojewodzie, wyciągnęła rączkę po nie... i dygnęła.
Przyszło jéj na myśl, iż właśnie w ten jeden sposób najłatwiéj mogła o Zygmuncie się dowiedzieć, spotkać się z nim lub, za radą starosty daną w Warszawie, zazdrość jego obudzić. Teatr zaczynał się dosyć wcześnie, jak podówczas wszystkie; trzeba więc było prędko się ubierać, a na widowisko, na którém dwór być miał, jako tako się przyodziać nie wypadało, choć znowu zbyt uderzającego stroju Elżusia włożyć nie chciała.
O trzy kroki ztamtąd byli fryzyerowie królewscy, z których jeden przywołany z żelazkami przybiegł z ukłonami do ziemi, a gdy Elżusię twarz w twarz zobaczył, o mało nie padł, tak mu się piękną wydała. Śmieszny był ze swemi krygami i językiem, do którego, żeby się dać zrozumieć, po trosze francuzczyzny pokaleczonéj i polskich wyrazów mieszał... Fryzura z takich włosów, jakie Pan Bóg dał pani Zygmuntowéj, łatwa była i przepyszną być musiała, bo jéj włosami pożyczanemi sztukować nie miała potrzeby. Gdy się potém w zwierciedle przyjrzała piękna pani, sama się poznać nie mogła, tak ją ten artysta wystrychnął. Mimo obyczaju ówczesnego nie potrzebowała też ani bielidła ani różu, bo miała świeżą płeć wiejską wybieloną zdrowiem, a okraszoną krwią młodą... Strój nie był trudnym, umyśliła bowiem wziąć prostą suknię czarną jedwabną z węzłami karmazynowemi, kanak po babce odziedziczony na szyję, a koronkową zasłonę narzucić na głowę i szyję. W tym stroju niewykwintnym tak jéj było pięknie, iż służąca najprzód, potém stryj Eligi, który wszedł w kontuszu niedzielnym, stali zdumieni i wyadmirować się jéj nie mogli... Elżusi prawie wstyd było, iż mimo smutku i kłopotu tak dobrze wyglądała. Spojrzawszy na nią, od pierwszego rzutu oka poznać było łatwo kobietę silnéj woli i do panowania stworzoną, taki wyraz miały oczy jéj błyszczące śmiało i usta królewskie. Gdy szła... ustąpić musiał każdy kroku, i wzrokiem też nikt jéj nie dotrzymał.
O godzinie oznajmionéj posłano po drążników i lektykę pod zamek, dla jéjmości i stryja mającego jéj towarzyszyć... P. Eligi siadając raz pierwszy w życiu do tego nowego rodzaju kolebki, przeżegnał się, taką w nim, jak powiadał, obudzała aprehensyę... Jejmość skoczyła lekko do swojéj, drążnicy mierzonym krokiem ruszyli. Teatr królewski mieścił się w zabudowaniach zamkowych. W chwili, gdy się przed wschodami zatrzymali, mnóztwo lektyk i powozów zajeżdżało, po wschodach dążyło osób postrojonych wiele, tak, że ledwieby się przecisnąć byli mogli, gdyby nie promienista twarz Elżusi, przed którą ustępowali wszyscy, a że tu nową i nieznaną była, pytali się jedni drugich, ktoby to mógł być, domyślając się w téj tajemniczéj piękności nowéj jakiéj Dieskau lub Osterhausen. W ten sposób utorowaną sobie znajdując drogę, dopytali się do wyznaczonego miejsca, o które się snadź wojewoda postarał, a przypadło tak szczęśliwie lub niefortunnie, iż wprost loży J. K. Mości usiąść musieli.
P. Eligi, który jako żyw na podobnych uroczystościach nie bywał, skrył się jak mógł daleko w kątek, aby się z niedzielnym kontusikiem, chudo wyglądającym, nie popisywać. Elżusia usiadła na przodzie, odrzuciwszy nieco koronkowéj zasłony, a gdy piękna jéj twarz i figura ukazały się w całym blasku, szmer podziwienia i uwielbień rozszedł się po sali.
Teatr wspaniale był woskowemi świecami i lampami oświecony, a strojami panie przytomne gasiły wieśniaczkę, bo od brylantów i rubinów się iskrzyły; mimo to, pięknością marmurowéj twarzy nikt się z nią mierzyć nie mógł. Tém bardziéj ona była uderzającą, iż inne kobiety wszystkie miały grube warstwy bielidła i różu na twarzach, ona jedna odważyła się taką być, jaką ją Pan Bóg stworzył. Było to niepospolitém zuchwalstwem, które za umyślne wyzwanie wzięto... Ciekawi wychylali się z siedzeń, aby nieznajomą zobaczyć... młodzież cisnęła się bliżéj loży jéj, łamiąc głowę, ktoby to mógł być. Obok loży téj pan wojewoda sobie siedzenie zamówił i zajął, a że pozdrowił Elżusię, rzucono się doń tłummnie z pytaniami. Wojewoda wykręcił się zręcznie z tego, odpowiadając, że panią tę jadącą w drodze spotkał i zna ją tylko z widzenia...
Króla dotąd nie było, a widowisko też z opery i baletu składające się dotąd nie rozpoczynało. Tymczasem istnym spektaklem dla zgromadzenia była zagadkowa owa pani, któréj nikt nie znał, a mimo to miała miejsce w teatrze i pańską wcale postawę. Domysły byłyby może daleko wyżéj sięgały niż przystało, gdyby nie schowana w kątek postać pana Eligiego, który płoszył swą skromną figurką zuchwałe przypuszczenia...
Nagle, wśród tego szmeru i ruchu, nastała cisza uroczysta, wszyscy na miejsca swe pośpieszyli i powstawali.., usłyszano otwierające się drzwi, muzyka się odezwała. August II wszedł na salę.
W téjże chwili prawie zasłona się podniosła i sztuka rozpoczęła.
August II nie był już naówczas ani owym Herkulesem lat swych młodych, ani sławionym z piękności Apollinem, słońcem; z postawy i rysów dawnych pozostały mu szczątki i ślady... twarz była nalana, ciało rozrosłe nad miarę... cerę fałszywy podnosił rumieniec. Na czole krosta nie jedna wyryła fałd wiekuisty, zmarszczki snuły się po gładkiém obliczu, powieki zdawały ospale spadać na oczy znużone... Wielki jednak majestat świecił z czoła pracowicie wypogodzonego, a usta uśmiechały się wdzięcznie i zalotnie. Strój świeży, bogaty, jaskrawy, resztki dawnéj piękności podnosił... Zaledwie wszedł i usiadł mając po za sobą Vitzthuma, młodego Brühla, Sułkowskiego i Rutowskiego — oczyma począł wodzić po sali... lecz znajdując same znajome fizyonomie na żadnéj z nich się nie zatrzymał... Dopiero widok Elżusi, siedzącéj naprzeciw, nagle jakby obudził króla; poruszył się, oczy wlepił w bladą nieco twarzyczkę Piętkowéj i Sułkowskiemu coś szepnął... Sułkowski wysunął się niespostrzeżony. August II nienawykły do ukrywania swych wrażeń, z dziwnym uporem przyglądał się Elżusi, która zaledwie spojrzała raz na majestatycznego króla i wzrok zwróciła na teatr... Łatwo zgadnąć, iż Sułkowskiemu polecono było dowiedzieć się o piękną nieznajomą, a ten wprost o to udał się do wojewody.
— Wiesz książę co? szepnął zagadnięty: czyby nie lepiéj było, ażebym ja sam poszedł historyę tę N. panu opowiedzieć?
— Opowiecie ją przy zdarzonéj okoliczności — jeśli jest historya jaka; tymczasem proszę o imię i nazwisko... rzekł Sułkowski. N. pan chce je zaraz wiedzieć.
Z tém odszedł posłany i z króciuchną a niedostateczną informacyą przez wojewodę udzieloną. Nieuszło baczności widzów poselstwo z loży królewskiéj, z którego wywnioskowano, iż nieznana osoba i dla króla JM. nieznajomą była. Zdziwienie to obudziło tém większe, a domysły iż nieprzyjaciele pani Denhofowéj, lub pragnący odwieść Augusta od jego fantazyek, zbyt się teraz powtarzających — nasadzili umyślnie nową tę piękność dla jakichś swoich zamysłów i osnutéj intrygi.
Król w istocie mimo że teatr był pełen piękności jego dworu, wśród których jeszcze panna Osterhausen jaśniała, zdawał się całą uwagę zwracać tylko na Elżusię... Po kilkakroć poglądał ku teatrowi, i z niesmakiem od tancerek i śpiewaczek ku loży pani Zygmuntowéj zmierzał oczyma...
W balecie księżniczki Aulidy, występowała słynna Duparc... niegdyś chwilowo zaszczycona wejrzeniem pańskiem, którego się teraz domagać zdawała sadząc się na ruchy wdzięczne i czułe; te jednak wcale nie ściągnęły uwagi pana... Pani Piętkowa wpatrywała się z gniewem i bijącém sercem w tancerki, usiłując między niemi odgadnąć tę, która jéj męża płochego odebrała... gdy niespodziewana okoliczność dała jéj poznać Duparkę... Po wyjeździe Zygmunta między klejnocikami jejmości zabrakło osobliwego cale łańcucha z granatów, misternéj roboty, od wieków będącego w rodzinie, a któremu równego trudno było znaleźć nie dla kosztowności kamieni, lecz wielce kunsztownego wyrobu. Posądzono różnych o kradzież tego precyozu, ale nikt Zygmunta o to nie pomówił — Duparca ten łańcuch z granatów, spajany złotemi węzłami, miała właśnie na szyi.
Elżusia wzdrygnęła się na to świętokradzkie użycie klejnotu babek i prababek, odkradzionego ze skarbca domowego dla francuzkiéj skoczki — twarz jéj oblała się krwią, oko zapłonęło ogniem strasznego gniewu... powstrzymała się jednak od okazania oburzenia, z niemałym trudem.
Miała tedy przed sobą tę sławną piękność, dla któréj żony, wstydu, poczciwéj sławy i spokoju domowego wyrzekł się Zygmuś, i szukała w niéj tego uroku, którym mogła serce odebrać... Francuzica wprawdzie z bezwstydem wielkim i łamańcami dziwnemi wyprawiała skoki, zręczna była, zwinna, zapalczywa, śmiała, — lecz kobiece wejrzenie dopatrzyło w niéj łatwo wieku, znużenia, wysiłku i dawno straconéj młodości. Z pogardą patrzała na mizdrzącą się do loży królewskiéj, do pięknych panów, do kilkuset z kolei widzów zalotnicę, ukradkiem obdzielającą uśmiechami swych niezliczonych wielbicieli... Stryj Eligi, który o niczém nie wiedział, ale także ów sławny łańcuch granatów na szyi baletnicy zobaczył, ze złożonemi rękami na przebłaganie zagniewanych niebios, odmówił po cichu — Zdrowaś Marya.
Właśnie domawiał modlitewki, gdy wojewoda wychyliwszy się ze swéj loży, począł mu dawać znaki, aby się ku niemu przybliżył. P. Eligi przyszedł posłuszny.
— Patrzaj asindziéj — szepnął mu wojewoda — jak to oczy wszystkich zwrócone na pańską synowicę; król nawet od początku widowiska nieustannie patrzy na nią. Powinszować więc sukursu.
— A do czego on się nam zdał, panie wojewodo? spytał naiwnie stryj — a co nam po tém? nas i łaska królewska z tego błota, w któreśmy przez owego trutnia wleźli, nie wyratuje! To strawny człek! A co ona pocznie? Już jéj nic po nim...
Wojewoda ręką kiwnął, przyłożył ją do ust i szepnął w ucho Eligiemu:
— Jejmość się pokonsuluje, a dalipan, że sobie innego i lepszego męża znajdzie, to pewna. Z jéj twarzyczką... o to nie będzie trudno... Król przysyłał do mnie Sułkowskiego aż pytać o jéjmość dobrodziejkę.
— A co nam po królu i jego ciekawości! szepnął Eligi...
Grzmot oklasków, na znak dany przez Augusta II, wynagrodził pannie Duparc ukończone straszném salto mortale łamańce... Tancerka kłaniała się do ziemi ręce na piersiach złożywszy, a nóżki trzymając pod kątem prostym jedna do drugiéj.
Klaskano tak, aż Elżusia, by nie patrzéć na ohydną istotę, zakryła się wahlarzem... Tańce się przecież skończyły...
Nikt nie widział sceny, która w czasie tego popisu odegrała się dodatkowo za kulisami. Stał za niemi od początku opery pan Zygmunt, który towarzyszył swéj Duparc do teatru i wkraść się umiał do niego. Wybrał był sobie miejsce z téj saméj strony właśnie, z któréj siedziała jego żona, widzieć więc jéj nie mógł. Dopiero pod koniec prześliznąwszy się za tylną kortyną i przeniósłszy za kulisy drugie, aby mógł stanąć oko w oko pannie Duparc, obracającéj się ciągle ku królowi, rzuciwszy wypadkiem okiem po sali — z przerażeniem ujrzał Elżusię siedzącą w loży i pana Eligiego wtulonego do kąta. Pierwsze wrażenie jego... pierwsza myśl była — uciekać... Sam się z niéj rozśmiał, ale twarz Elżusi zaczarowała go, wrósł w miejscu w którém stał, patrzał i ruszyć się nie mógł. Nie było sposobu omylić się, to była ona — dwóch takich na świecie nie znaleźć... Ona, ale jak zmieniona! jak straszna i groźna!! Miłości resztki i gniew płomieniem uderzył w twarz męża... Zaczął się rozpatrywać po sali... wszystkich oczy zwrócone były na nią. Do gniewu dołączyła się już zazdrość.
— Widzicie, szepnął mu Francuz Laflûte pokazując Elżusię — ma to być, jak powiadają, nowa królewska kochanka. Sam na moje oczy widziałem, jak do niéj posyłał król JM. Sułkowskiego z jakimś szeptem. Patrzże, patrz... ależ szatańsko piękna i wygląda na prawdę z tą dumną białą twarzą na królewską kochankę!! Nie raczyła się nawet ustroić, przyszła w powszedniéj sukni, bez różu i bielidła, tak pewną jest siebie. Nie wiecie kto ona taka? mówią, że Polka?
Zygmuś odwrócił się od francuza, którego miał ochotę kropnąć i nie odpowiedział nic... Zagryzł usta, zły był wściekle... — Na jego żonę mówiono, pokazywano palcami jak na kochankę króla!! Myśl ta piekła go ogniem szatańskim.
Ale miałże prawo się upomnieć u niéj o miłość? nie — chyba o imię które nosiła? a imię to on sam zwalał i zbrukał. Miał prawo poniewierać się ze śmieciem... wolno też jéj było szukać pociechy na taburecie przy tronie. Zygmuś patrzał, patrzał, wrzał i byłby może skamieniały do końca przedstawienia tak pozostał, gdyby go Duparc nie klapnęła po ramieniu. Odwrócił się, spojrzał na wytynkowaną i wykrzywioną tanecznicę, któréj z gorąca bielidło osuwało się kawałami, a z blizka twarz na maskę wyglądała — i wzdrygnął się. — Oko jego padło na łańcuch z granatów, który właśnie dziś włożyła... i domyślił się że Elżusia tę zgubę poznać na niéj musiała... Zdrajcą więc był i złodziejem w dodatku...
Duparc klepała go po ramieniu, stał niemy, zły, drżący, nie śmiejąc już spojrzeć na nią. Francuzica wzięła to za wybuch zazdrości z powodu słodkich oczu, które robiła do króla.
— Czegoż tak stoisz osowiały! Zły jesteś? rozumiem! rzekła śmiejąc się — lecz to darmo, król to król... jemu się wszystkie hołdy należą... a jeśliś o niego zazdrosny dodała — toś.. śmiészny! Minęły te czasy, gdy mi się on w Brukselli uśmiechał tak mile, a potém przyjmował tak wspaniale tu w Dreznie... Teraz już o liche powiększenie mojéj pensyi doprosić się nie mogę... Ach mniejsza o to! Miałam też piękną w życiu godzinę...
Zygmuś nie słuchał, zatopiony był w myślach, z pod oka spojrzał czasem na Elżusię... Ha!.. powtarzał — kochanka króla! to ślicznie! to ślicznie! Tego jeszcze u Piętków nie bywało!...
Duparc pociągnęła go silnie, poszedł za nią z głową spuszczoną, zamyślony.
Po teatrze zamówiona była wieczerza w owém mieszkaniu Francuzki, do którego Dziembę wciągnięto... mieli tam właśnie iść razem. Zygmunt zwykle ochoczy i wesół, powlókł się struty i gniewny. Francuzka cieszyła się jego zazdrością jako dowodem passyi dla siebie. On co innego już miał w głowie. Na progu zamku czekał nań Dziemba, który do teatru wpuszczony być nie mógł. Wieczór już był późny i ciemny... Ulica malowniczy przedstawiała widok, gdy każdy prawie powóz miał ludzi z pochodniami, co go poprzedzali. Miasto nie było oświecane nocą, wszyscy więc goście światło na drogę mieć musieli... Stali ci ludzie z pogaszonemi na pół, z pozapalanemi gdzieniegdzie już żagwiami, a pomorańczowe ich światło jaskrawo ozłacało twarze służby, konie, powozy i drążników... Gdzieniegdzie ściana muru jasna występowała, a po niéj migały zolbrzymiałe cienie kręcących się dworzan i czeladzi pańskiéj.
Wśród nich Dziemba otulony płaszczem czekał na Zygmusia, który go pochwycił za ramię.
— No, zawołał — ona już tu jest!
— Widziałem jak ją nieśli do teatru! rzekł Dziemba... i chciałem panu tę przyjemną nowinę zwiastować!
— Jejmość znać czasu dobrze użyć umiała — szydersko ozwał się Zygmuś — ho! ho! nie tak prostoduszna jak się zdaje! Zna już króla JM. i zna ją król JM. Wytykano ją palcami w teatrze, zowiąc kochanką N. pana!! Słyszysz! A zkądby inaczéj miała lożę od dworu w teatrze!...
Zygmuś zgrzytnął zębami.
— Ale jeśli tak jest! no! to ja jej pokażę, jak poczciwe imię szargać po sypialniach pańskich...
Podniósł pięść do góry: — Zobaczymy! zawołał. — Co innego mężczyznie, co innego kobiecie. Wolno mnie... nie godzi się jejmości... Zobaczymy! Dowiesz mi się do jutra pod gardłem, gdzie stanęli — rozumiesz!!
Dziemba ledwie przez pół istotnie tę paplaninę zrozumiał; chwycił tylko rozkaz wywiedzenia się o mieszkaniu. To spełnić było jak najłatwiéj, gdyż wkrótce ruszyć miały lektyki, a idąc za tą, która przyniosła panią Zygmuntowę... do gospody wprost mógł trafić. Stanął więc przy drążnikach, a Zygmuś ze złością pognał do francuzicy, którą w téj chwili już nienawidził... Szał go jakiś opanował, chciał pić, bić, mordować... waryować, tłuc cały świat na miazgę... w głowie wirował gniew z zazdrością i pragnieniem zemsty!
Gdy się teatr skończył... a Eligi podał rękę jéjmości do wyjścia, w progu loży spotkali wojewodę, który ją bardzo uniżenie pozdrowił.
— Cieszę się, że panią widzę szczęśliwie do portu przybyłą — odezwał się wojewoda — a mam nadzieję, że tu téż wedle myśli wszystko pójdzie... Czego z serca życzę! Pozwolisz mi asindźka, bym jéj jako sąsiad złożył uszanowanie...
Elżusia dygnęła — nie można było tego pozwolenia odmówić...
Wszystko się ruszało z teatru, jedni ciągnęli na górę, na pokoje, gdzie wieczerza być miała w małém gronie wybranych — drudzy wracali na miasto — ale całe niemal towarzystwo chciwe przypatrzenia się zblizka pięknéj nieznajoméj... stało u wyjścia. Musiała wiec, zakwefiwszy się w przodzie przejść Elżunia przez szeregi ciekawych ustawione rzędami aż do bramy, usiłujące jak najbliżéj się przecisnąć, ażeby pochwycić choćby błysk jej czarnego oka. Odetchnęła lżéj gdy się znalazła w lektyce, a w chwilę późniéj w mieszkaniu swojem.
Pierwszy to raz w życiu wieśniaczka przeniesiona została nagle do stolicy i w najświetniejsze jéj towarzystwo... Taki był jednak charakter Elżusi, że to na niéj wielkiego nie uczyniło wrażenia — patrzała na świetność z okiem prawie obojętném. Król dla niéj był ciekawością... porównywała go do widzianego na talarach i znalazła do talara dosyć podobnym... Blask, muzyka, stroje... cały ten przepych nie zdziwił jéj — domyślała się go takim właśnie, jakim znalazła... a znajdowała nieponętnym. Najboleśniejsze a najsilniéjsze wrażenie uczynił na niéj ów łańcuch z granatów na szyi francuzkiéj tancerki... i postać wyszarzanéj téj istoty, któréj została poświęconą. Pytała się sama siebie, co mogło pociągać Zygmusia więcéj do téj staréj balleriny, niż do niéj... która go kochała tak poczciwie, tak gorąco?..
Kochała — gdyż czuła, że zwalanego człowieka jużby teraz umiłować nie potrafiła. Chciała prawie uwierzyć w jakiś szał i truciznę zadaną, bo naturalną passya taka być nie mogła. Płakała gorzkiemi łzami i śmiała się śmiechem serdecznym, tak że ją wodą trzeźwić i rękę jéj lewą przewiązać musiała służąca... Stryj stał z załamanemi dłońmi i wołał coraz:
— Panie! zmiłuj się nad nami! A! to skaranie boże!
Już miano posyłać po lekarza, gdy Elżusia nagle jakby siłą woli otrząsnęła się z gniewu i żalu, wstała, obmyła wodą twarz i poczęła chodzić po pokoju zamyślona...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.