Gromada/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział X.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Włóczyły się mgły po ziemi, zmęczonej rodzajnością, i przesłaniały szarzyzną barwy, już przez porę jesienną wyszarzane. Czasem tylko, gdy słońce, coraz leniwsze, spojrzało weselej, we mgłach mżące powstawały tęcze, niwy ozime weseliły się szczerze zielonemi rzędami runi. Nic już na polach nie bujało wysoko, chyba przy folwarku tu i owdzie pozostał wyniosły kwadrat końskiego zębu i oczekiwał pierwszych przymrozków. Z tych kwadratów, z remiz i z pożółkłych zagajów porywały się czasami gęste stada kuropatw i, uszykowane w lotny szwadron, ciągnęły nad rolą nikłe, a tak szybkie, że, gdy przecinały powietrze nad szosą, przechodzień myślał, że się wiatr gdzieś zrywa niewytłumaczony, a gdy ujrzał wiatr, niosący się na szarych skrzydłach, już stado było daleko, ledwie obliczalne. Po runi kicały wolno pasibrzuchy — zające, utykając na przodek głowiasty, obciążony słuchami; gdy który przypadł, albo stanął słupka, trwał nieruchomie, jak rdzawy kamień, bochenkowaty, lub wytyczny, śród szmaragdowych rozłogów. Pasły się na nich i sarny, pochylając wdzięczne szyje do smakowitego szczypioru, a między niemi czujny kozieł wywyższał nad stado łeb suchy i strzelisty, w najpiękniejszem rozkrzewieniu rogów. Na tego matadora pól dybały rozjaśnione oczy chłopów, choć nie uzbrojonych.
— Patrzajta, sar! jaki sar! — —
Czaili się do niego i strzelcy, chciwi mięsa, albo pięknych rogów, które kozieł wkrótce miał zrzucić i zakopać w niedostępnej dla ludzi kryjówce.
Po szosach, rozmiękłych od jesiennej wilgoci i wyżłobionych przez ciężkie koła, ciągnęły bez ustanku ładowne skrzynie kartofli do gorzelni, buraków do cukrowni. Kominy fabryczne gęściej zaczynały dymić, a w nocy tu i owdzie paliła się we mgłach łuna błękitna i w niej żarowe lampy, jak niskie księżyce, wschodziły na horyzont. Ulatniała się coraz bardziej świeżość wsi, powietrze miejskie, przemysłowe, dyszące gorączką i dymem, rozpełzło się szeroko po kraju.
W Sławoszewie była tylko gorzelnia gospodarska, w znacznej odległości od domu. Wielki ogród, kawał prawdziwego lasu — utrzymywały tutaj w każdej porze roku niezamącony charakter wsi w zajęciach i widokach. Jednak wytryskujące o zmroku w dalszym pierścieniu okolnym elektryczne ognisko sąsiedniej cukrowni, dojazdy do granic, zaprawne wyziewami fabryk, ciemny kołpak dymu, wiszący nad Łowiczem, nocami roziskrzony pożarnie, a przedewszystkiem niebo chmurne lub wypłowiałe, chłód nocy dotkliwszy i rozmoczona powszędy woń więdnących roślin — wszystko to wsiąkało w usposobienie mieszkańców Sławoszewa: ciała otulały się grubszą odzieją. dusze — odmienną powłoką.
Tylko nie smutek je ogarniał; ludzie zamiłowani do swych zajęć nie bywają smutni. Pan Józef Broniecki, naprzykład, zmieniał tylko, stosownie do pory roku, projekty, nigdy — humor.
— Kopią się grzecznie buraczki — — sto pięćdziesiąt korcy z morgi — kontrakcik z cukrownią wykoncypowany artystycznie — szczebiotał pan Józef pieszczotliwie, zacierając ręce, podczas wieczerzy z córką.
Manieczka, która wiedziała z lat poprzednich, do czego zmierza takie jesienne zadowolenie ojca, próbowała oponować:
— Już tatusiowi do tej Warszawy pilno! Na wsi jeszcze mnóstwo roboty.
— Takiej, że ją Wierzbosio odrobi za mnie, jak nastawiona maszynka, a za ciebie Magda. Siewy skończone, kontrakciki gotowe — trzeba się trochę w stolicy ludziom pokazać, nawet prosili mnie o odczyt w Towarzystwie Centralnem, trochę o bydełku, trochę o chilijskiej saletrze. Palnę im — —
Manieczka odęła wargi, a pan Józef dalej:
— Córuś także się zabawi. Ciotka Obichowska dużo przyjmuje; przed adwentem czas jeszcze potańcować.
— Kto tam teraz tańcuje!
— Właśnie, że mi pisano, A w adwencie są i rauty, dużo młodzieży — — Oleś Leśniowolski ciągle się dopytuje, kiedy przyjedziemy do Warszawy.
Manieczka z przesadnem obrzydzeniem wzruszyła ramionami.
— Nie on jeden; wielu innych bywa u ciotki Obichowskiej, która ma przecie Zosię na wydaniu. Nie lubisz Zosi?
— Zosia wielki próżniak; ciągle tylko myśli o podróżowaniu za granicą.
— Ej, Maniuś, wszystko ci dzisiaj nie w smak. Cóż ty masz tutaj do roboty? — — Nawet sąsiedzi wybierają się do Warszawy: Drobińscy, Czemski...
— Tak? — odezwała się Mańka z innego tonu i bez widomego powodu obejrzała uważnie koszyk z pieczywem, stojący na stole.
— Tak, moje serce. Każdy chce się trochę odpolerować między ludźmi; nie można ciągle na wsi siedzieć: człowiek śniedzieje, tyje...
— Ja nie utyłam. Chyba tatuś?
— Co ty mówisz?! Uważasz, że utyłem?
— Trochę w pasie.
— O, psia! — najgorzej — —
— Ej, nie... tak mi się może wydało... Zresztą, powiem tatusiowi: mówię na przekorę, bo jestem w złym humorze.
— Bo Olczakówna chce od nas odejść.
— Giez ją uciął, czy co? — może zamąż wychodzi?
— Mówi, że nie; tylko dwór jej się uprzykrzył, tęskni do chaty.
— Przeczytała chyba jaki stary romans? Dodać jej rubla na miesiąc, odechce się jej wioseczki.
— Mnie się zdaje, że zadurzyła się w kimś, który jej nie chce.
— Proszę, proszę — — dramatyczna awantura!
— Zdarza się, tatusiu.
Manieczka wygłosiła to zdanie z tak niezwykłą powagą że Broniecki przyjrzał się córce, na chwilę sam spoważniał i wysnuł morał stosowny:
— Zdarza się właśnie wtedy, kiedy dzieweczka siedzi na partykularzu i mało kogo z młodych mężczyzn widuje. A tu wiosenka życia kwitnie, szepcze do uszka — — i niema z kim o tem pogadać. Wtedy pierwsza lepsza para wąsów wydaje się ideałem. A kiedy ideał wąsy zwróci w inną stronę — tragedja. Nie mówię o Magdzie — uprze się, to niech sobie idzie do chałupy. Ale i ty, Maniuś, nie masz tu stosownego towarzystwa.
— Dlaczego?
— Mówię: towarzystwa młodych. Spraszać ich do Sławoszewa nie wypada; to jakbym się napraszał, żeby mi cię zabrano.
— Tych warszawiaków ja nie lubię — rzekła Manieczka z przekonaniem.
— Nie swatam cię przecie z łykiem warszawskim; wogóle cię nie swatam. Ale w Warszawie spotyka się cały kraj, więc i całą młodzież.
— W kabaretach! — palnęła Mańka.
— Któż ci to powiedział?! — zapytał zdumiony Broniecki.
— Byłam już przecie w Warszawie; wiem, jak tam żyją przyjezdni ze wsi.
— Co ty tam wiesz, moje dziecko! — —
Pan Józef, który sam nie stronił w W arszawie od nocnego, życia, był wcale niezadowolony z uświadomienia córki w tym kierunku. Zaczął, przeciw swemu zwyczajowi, wydziwiać nad wieczerzą:
— Tego groszku jeść już nie można — struś by go nie strawił — —
— Nie udał się ogrodnikowi ostatni posiew, tatusiu. Już późno, nie chce się wiązać w strączki młodszy — a to stary groszek.
— Bo się ogrodnik rozbrykał. Ostatniej niedzieli wyjechał bez pozwolenia do Łowicza, wrócił po północy, z nogami na fornalu. Wyleję go.
Manieczka zamilkła, choć wiedziała, że ogrodnik jest umiejętny i uczciwy, a podchmielą sobie tylko w święta, bez szkody dla ogrodnictwa. Zmiarkowała, że sprawiła ojcu przykrość, więc prawie rozrzewniona jęła go głaskać ustępliwemi słowami:
— Wie tatuś co? — weźmiemy Magdusię — z sobą do Warszawy — —
— O, widzisz: dobra rada. Rozerwie się dziewucha i wywietrzeją jej z głowy pomylone romanse.
— A ja mogę z tatusiem zamieszkać w hotelu, nie u cioci Obichowskiej? Będę miała swoją służącą — —
To nie trafiło do przekonania panu Józefowi:
— Trudno będzie. Ja mam dużo interesów. Ciągle z tobą chodzić nie mogę, a jakże we dwie takie sarenki będziecie się szastały po ulicach, po restauracjach? — niepodobieństwo!
— Dobrze; to będę mieszkała u cioci.
— A poczciwa pani Rozalja umieści i twoją służącą. Ciotunia ma i mieszkanie i serce obszerne.
— I będę przyjmowała, kogo mi się podoba, W salonie cioci?
— No... porozumiesz się z nią łatwo.
— Drobińskich?
— Pewno, pewno — starzy jej znajomi.
— A pana Czemskiego?
— Czemskiego? — zadziwił się Broniecki. — Tego nie zna ciotka Rozalja.
— To go pozna.
Ojciec popatrzył bystro w oczy córki, która nie umknęła spojrzeniem, lecz zarumieniła się. Ułożył sobie szybko w głowie szereg przypuszczeń, lecz nie chciał nalegać i mówił dalej, niby niedbałe:
— Dobry chłop, ale w głowie coś nie rychtyk.
— Jakto?! bardzo uczony!
— Przez obcych nam ludzi, przez szkodników.
— To go trzeba do nas przycisnąć.
— Próbuję. Ale ma w głowie cudzą bibułę zamiast własnych myśli. Ty zaś: córuchno, nauczyłabyś go... naprzykład, oberka, lecz nie obywatelskiej roboty. On zresztą ucieka od nas, ma w mieście swoich kamratów, gryzipiórków, a na wsi chłopów, z którymi ani be, ani me — porozumieć się nie może. Chciałby, żeby chłop był ślicznie wycięty z jego gazety, a chłop jest na złość zupełnie inny, taki, jakiego my znamy.
— Ja mu to samo mówiłam! — wtrąciła żywo Manieczka.
— Boś po ojcu rozumek wzięła, córuchno.
— Więc nietylko do oberka, tatusu?
— I języczek po ojcu!
Uściskał pan Józef córkę i zapanowała między nimi zwyczajna zgoda, oparta na gorącem przywiązaniu i wzajemnej pobłażliwości.
W garderobie wszczął się ruch, zwany „pakowaniem“, który nie był prostym aktem złożenia do kufrów rzeczy, potrzebnych na pobyt w Warszawie, ale długim ich doborem, pełnym artystycznego namysłu. Trzeba było odświeżyć kilka sukien, przeciągnąć nowe wstążeczki przez „wstawki” różnych batystów; dać kowalowi do naprawy zamek od kuferka, oderwany poprzednio z niecierpliwości, że klucz się gdzieś zapodział — wykonać mnóstwo niezbędnych robót.
Magdusia, gdy się dowiedziała, że pojedzie do Warszawy, rozpłakała się najprzód nad swym losem, potem zaczęła mu się przyglądać i doszła do wniosku, że los jest tymczasem nie srogi, nawet ponętny. Wróci stamtąd przecie, a tymczasem zobaczy wielkie miasto, o którem nasłuchała się dziwów, rozjaśni strapione myśli, zobaczy, jak to ludzie tam bawią się, a tańcują, a zalecają się, a stroją — — zobaczy i rój chłopców: paniczów, studentów i gminiaków cudnie ubranych, — może z dziesięć razy tyle chłopa, ile na jarmarku w Łowiczu widziała. Może jej kto wybije z myśli dziwaka Rykonia, który i łaskaw na nią i jej nie chce, jakoby jakiej zapowietrzonej — — Ej, nie! Rykonia nie zapomni, ale na innych spróbować można, czy też oni tak nieczuli? — Więc Olczakówna, gotując stroje dla panienki, nie zapomniała też o swoich, dworskich i chłopskich, bo niewiadomo, jak się tam ubrać wypadnie. Marzyła nawet, że dostanie do jednych kapelusz, do drugich bursztyny.
A wieś, jakby na pożegnanie dobrych ludzi ze Sławoszewa, wdzięczyła się w rozjaśnionej pogodzie, pod koniec października. Oziminy tak pięknie podrosły, że obawiali się gospodarze, aby nie wysiliły zbytnio swych zielonych pędów przed zimą. Udawały tymczasem wiosnę, zaścielając wielkie, regularne płaszczyzny, graniczące z rolą przeoraną, o jędrnym połysku skib świeżych z drogami szaremi, z łąkami, na których płowe stogi dumały, jak grobowce minionej krasy traw, z lasem, wiecznie młodym przez odmiany swych liści i szpilek, przez gatunki żywe i dzikie, które go zaludniają. Las, niewiadomo kiedy piękniejszy: czy na wiosnę, kiedy go młoda zieleń ogarnie; czy jesienią, kiedy złotem skrzy się i kąpie, a rozbujałą zielenią sosen i jodeł urąga ogólnemu przymieraniu?
Przez taki las słoneczny, pachnący jeszcze żywicą i już fermentem opadłych liści, jechał powóz otwarty, w cztery konie, mieszczący Bronieckiego z córką, bryczka z Magdusią, otoczoną mniejszym bagażem i jeszcze wóz z kuframi. Wszystko to dążyło do stacji kolei żelaznej. Na granicy Manieczka odwróciła się od uciekającego Sławoszewa i lekko westchnęła; żegnając dom i lato, niby ukochańsze jeszcze w tym roku.
— Cóż tak wzdychasz, córuś? Nie emigrujemy przecie do Ameryki.
— Ach nie! — — tylko tyle grzybów widziałam po drodze; myślę czy szafarka nie zapomni zamarynować — —


XI.

Chociaż jedna siedziba ludzka, najwyżej zbudowana, opustoszała, okolica nie zasmęciła się bynajmniej. Lęgowi mieszkańcy pozostali przy ziemi, która ich zrodziła, ciągnęli z niej dalej soki żywiące, stosowali swe zajęcia do jej wiecznych przemian. Błękitnie barwione chaty Mielna ciężej jakoś przylegały do ziemi w powietrzu jesiennem, ale było w nich raczej weselej teraz, niż za natężonej roboty letniej, gdy większa część mieszkańców na cały dzień wyrajała się w pole. Siedziały wszystkie kobiety i dzieci w granicach gospodarskiego obejścia. Póki światła, po stodołach dudniły młocarnie, obracane przez dwuramienne kieraty; w niejednej sadybie waliły jeszcze rytmicznie starodawne cepy ręczne. Koniom coraz częściej trzeba było zadawać na zakładkę w stajni, bo polne pastwisko i tak dość chude, było o tej porze prawie całkowicie wyżarte. Ludzie i bydlęta coraz ściślej skupiali się w okólniku, aż póki na zimę nie zam kną się szczelnie w swym drewnianym gródku. Trzy razy na dzień wszyscy domownicy zasiadali w izbie stołu, na śniadanie, obiad i wieczerzę — bo już podwieczorki skasowano od świętego Michała. — A tkactwo lnu i wełny zajmowało kobiety przy ko


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.