Gorejące palce (Wóycicki, 1876)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Władysław Wójcicki
Tytuł Gorejące palce
Pochodzenie Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe
Wydanie trzecie pomnożone
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Andriolli, Kostrzewski, Sypniewski, Pillati, Witkiewicz, Gerson
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Gorejące Palce.



Za borem, za lasem murowany dwór, a w tym dworze mieszkał szlachcic, pan dużych włości, i tego boru i tego lasu. Sute sprawiał imieniny, więc sąsiedzi i krewniacy, każdy jechał to na koniu, to z niewiastami kolasą.
Z ciemnego boru wyszedł jakiś człowiek, miał strzelbę na ramieniu, nóż za pasem. Patrzał jak wilk, jak lis się czaił ku piasczystéj drodze, i za gęstym krzakiem usiadł w ukryciu. Kiedy sąsiedzi do murowanego dworu jechali, rachował każdego, i policzył ich dwunastu.
Z zielonego lasu wyszedł drugi człowiek, miał strzelbę na ramieniu, dwa noże za pasem. Patrzał jak wilk, jak lis się czaił ku gościńcowi, stanął za gęstym krzakiem jałowcu, rachowali każdego krewniaka, co jechali do murowanego dworu i policzył ich czterech.
I obaj ci ludzie co patrzeli jak wilcy, zeszli się razem, pogadali z cicha, potém poszli pod miasto, kędy na wzgórzu za murami, wisiał wczorajszy wisielec; odegnali stado wron i kruków, ucięli mu rękę z pięciu palcami po zgięcie, i śpiesznie uszli do lasu.
Huczno obchodził swoje imieniny pan murowanego dworu, goście i krewniacy weselili się rado. O północy, podochoceni rozeszli się na spoczynek; sąsiadom posłano we dworze, krewniacy poszli do odległéj oficyny, jeden z nich miał żonę, pobożną i cnotliwą niewiastę i ta z mężem poszła razem.
W dużéj izbie nasłano woniejącego siana, pokryto bogatemi kobiercami, a niewiasta na przypiecku legia. Czteréj krewniacy rozmarzeni, prędko usnęli, włożywszy pasy ładowne złotem pod głowy, ale ona zasnąć nie mogła, mówiła pacierze, gdy puhacz zahuknął na dachu. Dreszcz ją zimny przejął, tém więcéj, słysząc w poblizkiéj alkowie ciche stąpanie i szepty.
Po chwili rozwarły się drzwi, jasność wielka uderzyła ją w oczy i wszedł pierwszy on człowiek ze spojrzeniem wilka, trzymając rękę trupią ze czterema zapalonemi palcami. Gorzał każdy palec jak pochodnia. Płomień niebieskawy, to jasno-siwy, ćmił błyskiem oczy. Za nim szedł drugi ze spojrzeniem wilka z dwoma nożami za pasem, i wniósł na misce cztery szklanek. Gdy stanęli na progu komnaty, pierwszy wniósł w górę gorejące palce trupa, drugi dmuchnął w każdą sklankę, i postawił dnem do góry.
Śpiący razem westchnęli ciężko, rzucili ciałem, jeden sięgnął ręką po karabellę leżącą przy kobiercu, ale żaden zbudzić się nie mógł; przyświecili im rozbójnicy takiem światłem, które sen nierozbudzony kładzie na oczy każdego. Uskoczył od każdego anioł stróż w téj chwili, załamał ręce, i patrzał boleśnie na śpiących, którym godzina ostatnia już biła, a żaden modlitwą duszy swéj zbawić nie mógł. A niewiasta jakby przykuta klęczała, stanęły jéj oczy kołem, krew w żyłach z przestrachu zamarzła. Ona usnąć nie mogła, bo zbójcy nie zapalili piątego palca, nie chuchnęli w piątą szklankę! Przeznaczyli ją na świadka mordu i dla ocalenia siebie.
Teraz drugi zbójca dobył noża z za pasa i szedł śmiało do śpiących. Niewiasta obłąkanym wzrokiem ścigała każde stąpienie mordercy. Pierwszy leżał jéj mąż; chciała krzyknąć, ale głos zgrozy, boleści, rozpaczy, szarpał jéj serce, rozparł piersi, i w gardle utonął. Zbójca utopił w piersiach głęboko nóż, trysnął strumień krwi szeroki, zalał oczy mordercy, ale je prędko otarł, wyciągniętym trzosem ze skóry łosiéj. Trzech innych podobnie zabił, a gdy zabrał trzosy pełne złota, z nożem skrwawionym zbliżył się do patrzącéj niewiasty.
Drugi zbójca zaświecił jéj przy twarzy; oblicze jéj było blade jak chusta, usta czarne, oczy kołem stały. Ręce na piersiach złożone jakby do modlitwy. Wtedy nóż jéj skrwawiony w rękę włożył, a krwią ciepłą oblicze i szaty pomazał. Dał znak, ręka trupia upadła na ziemię, zagasła, a ciemność zaległa całą komnatę.




Nazajutrz dzień długo spali biesiadnicy, ale gdy w kościele oddzwoniono na mszę świętą, gospodarz wezwał gości swoich na śniadanie, by po nim wszyscy poszli do kościoła. Zeszli się sąsiedzi, ale krewniaków nie widać; gospodarz wysyła pachołka, ten zastaje drzwi pozamykane. Wysiany hajduk drzwi wybił, okiennice roztworzył, lecz ujrzawszy cztery trupy i krwią oblane kobierce, z krzykiem przestrachu ucieka. Na ten głos trwogi zbiegają wszyscy, okrzyk zgrozy i zemsty podnosi każdy. Na przypiecku klęczała niewiasta zbroczona we krwi, trzymając w ręku nóż morderczy. Była blada jak chusta, oczy stały kołem, usta czarne jak węgiel przygryzała w milczeniu; był to znak jedyny że żyje.
Porywają ją, ściągają, niektórzy krzyczą: to zbójczyni! drudzy: chyba ją bies opętał! Jeden gospodarz zawołał: to być nie może, zacna to i poczciwa białogłowa, ale szatańska jest w tém sprawa.
Ale obrona jego była daremną, ujęta z nożem nic wyrzekłszy słowa na swoją obronę, skazaną została na ścięcie.
Na podwórzu tegoż dworu w tydzień potem, wzniesiono rusztowanie, w około czystym usypano piaskiem. Sprowadzony kat z miasta, zrzucił płaszcz pąsowy, zawinął od takiéjże kurty rękawy, dobył szerokiego miecza, i czekał na swoją ofiarę.
Nieszczęśliwa niewiasta w świętéj spowiedzi pierwszy raz przemówiła, kapłan ze drżeniem słuchał jéj opowiadania; wierzył prawdzie, ale ją zbawić nie mógł. Długo potem rozmawiał z gospodarzem domu, który ruszył ze znacznym orszakiem czeladzi dworskiéj i sąsiadów; od wczoraj oczekiwano go napróżno. Kat się niecierpliwił, schował miecz do pochwy, narzucił płaszcz na ramiona, ale nie schodził z rusztowania, bo godzina dozwolona jeszcze przez sąd co czekał na powrót dziedzica, wkrótce uderzy.
Od boru i lasu tuman kurzawy powstaje, pierwszy gospodarz sadzi na koniu co wyskoczy, za nim drużyna sąsiadów, czeladź otacza jakiś wóz z dobytemi szablami.
Godzina naznaczona bije, prowadzą skazaną niewiastę na rusztowanie. Kat zrzucił płaszcz, dobył miecza. Uklękła wtedy niewiasta, wzniosła do nieba oczy, rumieniec wybił na blade lica, a złożywszy ręce wyrzekła mocnym a spokojnym głosem: Umieram, niewinna, prędzéj połączę się z moim mężem i panem. Kat zamierzył się, spuścił miecz, głowa spadła.
— Bądź zbawiona nieszczęśliwa białogłowo! pokój twéj niewinnéj duszy! — zawołał kapłan.
Od bramy okrzyk bije, krzyczy pan dworu, krzyczą sąsiedzi jednym głosem: — Stójcie! stójcie! ona niewinna!
I wpadają jeźdźcy, załamali dłonie w rozpaczy że spóźnili chwilę, nadjeżdża czeladź otaczająca wozy, a w nich skrępowanych leży dwunastu zbójców. Wyznali wszystko jakich czarów używali, na tém samem więc rusztowaniu straceni zostali. Kiedy ciało niewinnie zabitéj włożono w trumnę, a po nabożeństwie na świętéj ziemi cmentarza grzebano, nim dół cały zasmucona drużyna przyjaciół i sąsiadów zasypała, wyleciał z niéj biały jak śnieg gołąbek, bujał chwilę nad mogiłami i nad wieżą kościoła, a potem znikł w obłokach. Była to dusza niewinnéj, a pobożnéj niewiasty.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Władysław Wóycicki.