Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom III/Dawne piosenki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom III
Rozdział Dawne piosenki
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DAWNE PIOSENKI.

Pewnego cichego popołudnia z końcem sierpnia Maryanna Sinclaire siedziała w swoim pokoju, porządkując listy i papiery.
Wszystko stało w pogotowiu: wielkie skórzane kufry podróżne i żelazem okute paki wtoczono do pokoju, suknie leżały na krzesłach i sofach; ze strychu, z szaf i z bejcowanych skrzyń wydobyto wszystko; jedwab i cienkie płótno połyskiwały, klejnoty porozkładano do odczyszczenia, szale i futra mają być przebrane i opatrzone, czy nie brak czego.
Maryanna wybierała się bowiem w długą podróż. Była w chwili przełomowej swego życia, dlatego paliła mnóstwo listów dawnych i dzienniczków. Wspomnienia przeszłości nie będą jej już ciążyły.
Gdy tak siedzi i przepatruje wszystko, wypada jej z ręki zwitek starych piosenek. Były to przepisane dawne piosenki ludowe, które jej matka zwykła była śpiewać w jej dzieciństwie. Rozwiązała sznurek i zaczęła czytać.
Po chwili uśmiechnęła się smutno — dziwna to była mądrość, którą zawierały te stare piosenki.
— Nie wierz szczęściu! nie wierz pozorom szczęścia — nie wierz różom i najpiękniejszym kwiatom.
— Nie wierz uśmiechowi! — mówiły. — Patrz, panna Valborga jedzie w czerwonej wyzłacanej karecie, a przecież jest smutna, jak gdyby kopyta końskie i koła przejść miały po szczęściu jej całego życia.
— Nie wierz tańcowi! — mówiły. — Niejedna noga sunie lekko po posadzce, gdy serce ciąży ołowiem. Młoda Krystyna tańczyła tak wesoło i wdzięcznie ze śmiercią w duszy.
— Nie wierz żartom! — mówiły. — Niejeden siada do stołu z uśmiechem na ustach, a wolałby umrzeć, tak smutno mu jest. Oto siedzi piękna Adelina i każe sobie podać serce księcia Frydenborgu w dziewięciu kawałkach w przekonaniu, że jest to widok, który jej doda sił, by mogła umrzeć.
Ach, wy stare piosenki, w cóż tedy każecie wierzyć? W łzy i smutek?
Rzadko wzdycha wesołe serce, częściej śmieją się smutne usta. W łzy i smutek wierzą stare piosenki, w „smutek“ i „objawy smutku“. Smutek jest to rzeczywista, trwała, pewna, podstawowa skała pod lotnym piaskiem.
Radość nie jest niczem innem, jeno zamaskowanym smutkiem. Na świecie bowiem nic innego niema, prócz smutku.
— Ach wy, rozpaczy pełne — mówi Maryanna — jakżeż marna wasza mądrość wobec pełni życia.
Podeszła do okna i spojrzała w ogród, gdzie przechadzali się jej rodzice. Chodzili po szerokich alejach, rozmawiając o wszystkiem, na co ich oczy spojrzały, o kwiatach na polu, ptaszkach w powietrzu.
Przyszło jej na myśl, że właściwie wszystko zawisło od człowieka samego, że radość i smutek zależą tylko od rozmaitych sposobów pojmowania rzeczy. Pytała się sama siebie: czy radością, lub też smutkiem było to, co ją spotkało w ostatnim roku. Sama nie umiała sobie odpowiedzieć.
Przeszła ciężkie chwile. Dusza jej chora była. Wróciwszy do domu, powiedziała sobie:
— Zapomnę krzywdy, które mi wyrządził ojciec. — Ale serce jej inaczej mówiło. — On sprawił mi najstraszniejszy ból — mówiło — on zabrał mi kochanka, do rozpaczy mnie doprowadził, bijąc matkę. Nie życzę mu nic złego, ale się go boję.
Zauważyła, iż musiała panować nad sobą, by pozostać na miejscu, gdy ojciec przysiadł obok niej; miała ochotę uciec natychmiast. Usiłowała zapanować nad sobą, rozmawiała z nim, jak dawniej i niemal wyłącznie przebywała w jego towarzystwie. Zapanować nad sobą umiała, ale cierpiała niewymownie. Doszło do tego, że wszystko w nim było jej wstrętne: jego silny, gruby głos, ciężki chód, duże ręce, cała jego ogromna postać olbrzyma. Nic mu złego nie życzyła, nie chciała mu sprawić przykrości, ale nie mogła się do niego zbliżyć bez uczucia odrazy i strachu. Jej zdeptane serce mściło się.
— Nie pozwoliłeś mi kochać — mówiło ono — ja mimo to panuję nad tobą, skończy się na tem, że mnie znienawidzisz.
Przyzwyczajona zdawna badać wszystko, co się działo w jej duszy, zauważyła dobrze, iż wstręt jej z każdym dniem wzrastał. Jednocześnie udało się jej, jak gdyby była na wieki przykuta do swojego domu. Czuła, że najlepiej byłoby wejść między ludzi, ale od czasu choroby trudno jej się było zdecydować na cośkolwiek. Mówiła sobie, że nigdy nie znajdzie ulgi, że będzie coraz nieszczęśliwszą, aż pewnego dnia straci siłę panowania nad sobą, a wtedy powie ojcu wszystko, da mu poznać całą gorycz swego serca i będzie nieszczęście.
Tak minęła wiosna i pierwsza połowa lata. W lipcu zaręczyła się z Adryanem, aby mieć dom własny.
Pewnego pięknego ranka zajechał baron Adryan na wspaniałym rumaku. Jego huzarska bluza lśniła się w słońcu, nie mówiąc już o jego własnej, świeżej twarzy i promiennych oczach. Melchior Sinclaire wyszedł sam do niego na ganek i przyjmował go. Maryanna siedziała przy oknie i szyła. Widziała go zajeżdżającego i słyszała każde słowo ich rozmowy.
— Dzień dobry, rycerzu słońca! — zawołał Sinclaire. — Ależ ty prześliczny jesteś. Czyżbyś w zaloty ruszał?
— Właśnie, w sam raz wujaszek utrafił! — odparł, śmiejąc się.
— I nie wstydzisz się, chłopcze? Czemże myślisz wyżywić żonę?
— Goły jestem jak święty turecki, prawda. Ba, gdybym tylko cośkolwiek miał, tobym się przecież wystrzegał jarzma.
— Co też ty wygadujesz, rycerzu słońca! Ale haftowaną bluzę toś sobie mógł sprawić.
— Na kredyt, wujaszku, na kredyt wzięta.
— A koń, na którym siedzisz, piękny rycerzu, wart przecież całą furę złota. Zkąd przyszedłeś do niego?
— Pożyczyłem.
Temu nie mógł się oprzeć wielki pan.
— Bóg niech cię błogosławi, chłopcze! — zawołał. — Potrzebna ci żona z ładnym posagiem. Jeżeli cię Maryanna zechce, dam ci ją chętnie.
W ten sposób krótko i węzłowato załatwili panowie sprawę, zanim baron zdążył zsiąść z konia.
Po chwili Adryan wszedł do Maryanny i odrazu wyjechał ze sprawą.
— Ach! droga Maryanno, z ojcem już się ułożyłem. Takbym chciał dostać cię za żonę... powiedz, że się zgadzasz, moja kochana.
W rozmowie wydobyła z niego prawdę. Stary baron, jego ojciec, znów się dał skusić na kupienie pustych terenów. Przez całe życie stary baron skupywał kopalnie, w których nic nie było. Matka się tem gryzła, on sam popadł w długi, a obecnie stara się o jej rękę, aby ocalić rodzinne dobra i swoją huzarską bluzę.
Majątek ich leżał po drugiej stronie jeziora, prawie naprost Björne. Znali się bardzo dobrze, byli rówieśnikami, bawili się razem.
— Naprawdę, mogłabyś wyjść za mnie, Maryanno; widzisz, takie nędzne życie wiodę teraz! Muszę jeździć na pożyczanych koniach, nie jestem w stanie zapłacić krawca. Tak dalej być nie może. Muszę wystąpić z wojska, a wtedy nie pozostanie mi nic, jak w łeb sobie palnąć!
— Ależ, Adryanie, cóżby to było z nas za małżeństwo? Przecież nie jesteśmy w sobie zakochani ani odrobinę!
— Tak, co do miłości... to uważam ją za głupstwo — odpowiedział. — Lubię jeździć na dobrych koniach, polować, ale na kochanka nie jestem stworzony — chciałbym pracować. Gdybym tylko miał tyle pieniędzy, żeby oczyścić majątek i matce zapewnić spokojną starość, czułbym się zadowolonym. Orałbym i siał, gdyż lubię pracować.
To mówiąc, patrzał na nią swojemi dobremi oczyma, a ona wiedziała, że mówi prawdę i że jest człowiekiem, na którym można polegać. Zaręczyła się tedy z nim głównie dlatego, żeby wyjść z domu, a po części i dlatego, że go lubiła zawsze.
Nigdy jednak nie zapomni miesiąca, który nastąpił po wieczorze sierpniowym, kiedy ogłoszono ich zaręczyny — straszny to był miesiąc!
Baron Adryan stawał się z każdym dniem bardziej milczącym i melancholicznym. Dość często zjawiał się na Björne, czasem nawet dwa razy dziennie, ale nie mogło ujść jej uwagi, że jest smutny. Jeżeli był ktoś z obcych, żartował niekiedy, w jej towarzystwie jednak był zawsze niemożliwy, nudny, milczący. Rozumiała dobrze, co mu dolega: nie było tak łatwo, jak mu się zdawało, ożenić się z brzydką dziewczyną. Teraz go napełnia wstrętem. Nikt lepiej od niej nie wiedział, jak bardzo jest brzydka. Dała mu do poznania, że nie pożąda pieszczot, ani zaklęć miłosnych, ale mimo to męką dla niego było wyobrażać ją sobie, jako żonę, a z każdym dniem było gorzej.
— Dlaczego się tak męczy? — pytała się w duchu. — Czemu nie zerwie?
Dawała mu dość wyraźne w tym względzie wskazówki — ona sama nie mogła nic uczynić. Ojciec powiedział jej wręcz, że dobra jej sława obecnie już nie zniesie żadnych wykrzyków w kwestyi zaręczyn.
A potem — w kilka dni po wielkiej uroczystości zaręczynowej, ta straszna rzecz, niespodziewana!...
Na żwirowej drodze tuż przed zajazdem do dworu leżał kamień, który sprawiał dużo kłopotu i szkody. Wozy łamały się na nim, konie i ludzie się przewracali, dziewki, które przechodziły z wielkiemi wiadrami mleka, potykały się i rozlewały mleko. Kamień jednak pozostał dlatego, że tyle lat tam leżał. Był tam jeszcze za życia rodziców dzisiejszego dziedzica. On też nie uznawał, żeby właśnie on go miał usunąć.
Jednego z ostatnich dni sierpnia zdarzyło się, że dziewki, niosące ogromny ceber, przewróciły się na kamienie. Zraniły się poważnie.
Było to w czasie śniadania. Dziedzic odbywał swą ranną przechadzkę; ponieważ ludzie właśnie byli na podwórzu, kazała pani Gustawa parobkom wykopać kamień. Wzięli tedy łopaty i drągi, kopali i podważali, w końcu powiodło im się wykopać odwiecznego szkodnika. Potem zanieśli go na tylne podwórze — a była to praca na sześciu ludzi.
Zaledwie kamień usunięto, gdy wrócił dziedzic i od pierwszego rzutu oka poznał, co się stało. Gniew go ogarnął. Twierdził, że cały dwór już zmienił wygląd. Kto się odważył kamień usunąć? Więc to pani Gustawa wydała taki rozkaz! Ach, te kobiety nie mają Boga w sercu! Czyż ona nie wiedziała, że był przywiązany do tego kamienia?
Poszedł prosto po kamień, podniósł go i z tylnego podwórza sam zaniósł go na front, na miejsce, gdzie dotąd leżał i tu go rzucił. Czyn ten wywołał podziw całego Wermlandu.
Gdy niósł kamień przez podwórze, stała Maryanna w oknie jadalni i przypatrywała mu się. Nigdy przedtem nie wydawał się jej tak strasznym. On był jej panem, ten straszny człowiek o bezgranicznej sile. Nierozsądny, kapryśny pan, który nigdy nie uwzględniał nic, prócz własnych życzeń.
Byli przy śniadaniu, a ona stała właśnie z nożem w ręku i bezwiednie podniosła go w górę.
Wtem pani Gustawa chwyciła ją za łokieć, wołając:
— Maryanno!
— Co takiego, mamo?
— Wyglądałaś tak strasznie, żeś mnie przeraziła.
Maryanna długo się w nią wpatrywała. Była to drobna, zasuszona kobiecina z siwemi włosami, pomarszczona, chociaż miała dopiero lat pięćdziesiąt. Żyła, jak pies, nie licząc ciosów i razów. Była niemal zawsze pogodna, a mimo to, sprawiała smutne wrażenie. Podobną była do drzewa, smaganego wichrami, które nie zaznało nigdy spokoju, aby mogło wyrosnąć. Nauczyła się też chodzić krzywemi drogami, kłamała, gdy trzeba było i udawała nieraz głupszą, aby tylko uniknąć wyrzutów. Była w zupełności dziełem swego męża.
— Mamo, czy bardzobyś się smuciła, gdyby ojciec umarł? — spytała Maryanna.
— Ach, Maryanno, ty gniewasz się jeszcze na ojca, wciąż się gniewasz. Dlaczego nie może się wszystko dobrze zakończyć, teraz, skoro masz innego narzeczonego?
— Cóż ja temu winna, mamo? Co ja winna, że się go boję? Alboż to mama nie wie, jaki on jest? Jakże ja go mogę kochać? Jest gwałtowny, rubaszny, dręczył cię tak, że postarzałaś się przed czasem. Dlaczego on ma być panem naszym? Przecież zachowuje się, jak waryat! Jak mogę go czcić i szanować? Nie jest wcale dobry, ani litościwy. Wiem, że jest silny i każdej chwili może nas zabić. Może nas wyrzucić z domu, kiedy zechce. Czyż za to mam go kochać?
Wtedy nagle pani Gustawowa zmieniła się do niepoznania. Odzyskała moc i odwagę i odezwała się stanowczym głosem:
— Strzeż się, Maryanno; zdaje mi się, że ojciec miał słuszność, gdy cię w zimie wydalił. Zobaczysz, że spotka cię za to kara. Musisz się nauczyć znosić bez nienawiści, cierpieć bez wywierania zemsty.
— Ach mamo, taka jestem nieszczęśliwa!
Wtem w sieni dał się słyszeć odgłos padającego ciała.
Nigdy się nie dowiedziały, czy Melchior Sinclaire przez otwarte okno słyszał słowa Maryanny, albo może fizyczne nadwerężenie sprowadziło atak apoplektyczny. Gdy wybiegły, zastały go leżącego bez przytomności. Nie śmiały nigdy pytać o powód, a on nie zdradzał się z niczem. Maryanna nie miała odwagi dokończyć myśli, że zemściła się mimowoli.
Ale widok ojca leżącego na tych stopniach właśnie, na których stojącego nienawidziła, usunął z jej serca wszelką gorycz.
Niebawem odzyskał przytomność, a po kilku dniach zupełnego spokoju był znów tym samym, co dawniej — a przecież zgoła innym.
Maryanna patrzała na rodziców chodzących po ogrodzie ręka w rękę. Teraz zawsze tak chodzili. On odtąd sam nie chodził wcale, nigdzie nie wyjeżdżał. Gdy goście zjechali, tracił humor, jak wobec wszystkiego, co go dzieliło od żony. Nagle postarzał się. Nie mógł się zabrać do napisania listu. Żona musiała go wyręczyć. Nie postanowił nic na własną rękę, lecz pytał ją o wszystko i kazał tak robić, jak ona poleciła. A zawsze był łagodny i uprzejmy. Czuł sam, jak bardzo się zmienił i jak szczęśliwą z tego powodu była jego żona.
— Jej teraz dobrze na świecie — powiedział pewnego razu do Maryanny, wskazując na matkę.
— Ach, drogi Melchiorze! — zawołała — wiesz dobrze, że wolałabym cię widzieć zdrowym.
I rzeczywiście. Największą jej przyjemność sprawiało opowiadanie o silnym dziedzicu, jakim był za dawnych czasów. Opowiadała, jak potrafił żyć na ciągłych hulankach, a lepiej to znosił, niż którykolwiek z rezydentów z Ekeby, jak interesy umiał załatwiać i najwięcej zarabiał właśnie wtedy, gdy ona myślała, że gotów z wszystkiego się wyzuć.
Maryanna jednak wiedziała, że mimo utyskiwania, szczęśliwa była. Oboje wyglądali staro, złamani przed czasem. Być wszystkiem dla męża, matce to wystarczało. Maryannie zdawało się, że dziś może powiedzieć, jak się ich życie ułożyło. On będzie słabł coraz bardziej, jeden atak po drugim uczyni go coraz bardziej bezsilnym, a ona będzie przy nim, będzie go pielęgnowała, póki ich śmierć nie rozłączy. Koniec ten jednak mógłby się jeszcze ociągać aby pani Gustawa czas jakiś użyła szczęścia.
— Tak powinno być — myślała córka — od życia tyle jej się jeszcze należy.
I z nią samą było lepiej. Już nie beznadziejna rozpacz skłaniała ją do wyjścia zamąż, aby zmienić pana. Jej zbolałe serce znalazło spokój. Nienawiść wstrząsnęła niem podobnie jak miłość, ale przestała już myśleć o tem, co przecierpiała. Musiała uznać, że stała się prawdziwszym, większym, bogatszym człowiekiem, niż dawniej, dlaczegoż więc miałaby pragnąć, aby to, co zaszło, nie było się stało? Czyż każde cierpienie prowadzi do dobrego? A może dałoby się wszystko zamienić w szczęście? Zaczęła za dobre uważać wszystko, co mogło się przyczynić do rozwinięcia w niej wyższego człowieka. — Dawne piosenki więc nie miały słuszności. Smutek nie jest jedyny, mający trwałość. Zamierza obecnie wyjechać i poszukać miejsca, gdzie mogłaby być użyteczną. Gdyby ojciec jej pozostał był takim, jak dawniej, nie byłby jej nigdy pozwolił na zerwanie zaręczyn. Teraz pani Gustawa łagodnie tę sprawę przeprowadziła. Maryanna otrzymała nawet pozwolenie na danie baronowi Adryanowi potrzebnej mu gotówki.
I o nim mogła teraz z przyjemnością myśleć — była przecież wolną. Swoją odwagą i pełnią życia przypominał jej zawsze Göstę — pragnęła go widzieć wesołym. Niechby znowu był rycerzem słońca, który w całym blasku zjawił się u jej ojca. Chciała mu dostarczyć ziemi, którąby mógł orać i obsiewać, ile tylko dusza zapragnie, chciała dożyć chwili, gdy piękną narzeczoną powiedzie do ołtarza.
Takiemi myślami przejęta, siada i pisze, zwracając mu słowo. Pisze słodkie, serdeczne słowa, rozumne, lecz pod żartobliwą formą, a jednak tak, żeby zrozumiał, iż ona myśli zupełnie poważnie.
Jeszcze pisała, gdy rozległ się tętent konia na gościńcu.
— Mój biedny rycerzu słońca, ostatni to już raz! — myśli.
Tuż wchodzi sam baron.
— Ależ Adryanie, ty tu! — woła, patrząc z przerażeniem na otaczający ją nieporządek.
Zmieszał się i bąknął jakieś usprawiedliwienie.
— Właśnie piszę do ciebie — powiada ona. — Masz, możesz odrazu przeczytać!
Bierze list, a Maryanna przypatruje mu się; chciałaby widzieć twarz jego, rozbłyskującą radością. Ale niewiele przeczytał, a okrył się purpurą — rzuca list na ziemię, depcze go i klnie, że świat mógłby się zapaść.
Ona zaczyna drżeć lekko. Nie jest nowicyuszką w studyowaniu miłości, ale dotąd nie rozumiała tego niedoświadczonego chłopca, tego wielkiego dziecka.
— Adryanie, kochany Adryanie — mówi — cóż za komedyę grałeś przedemną? Chodź tu i opowiedz mi prawdę!
On zbliżył się i omal jej w uściskach i pieszczotach nie zadusił. Biedne chłopczysko! co się nacierpiał, natęsknił!
Po chwili wyjrzała oknem. Pani Gustawa wciąż przechadzała się z mężem i mówili o kwiatach i ptakach, a tu siedzi ona i rozmawia o miłości.
— Życie dało nam obu poznać gorzką swoją powagę — pomyślała i uśmiechnęła się smutno. — Pociechą dla nas, że każda ma duże dziecko, z którem się może bawić.
A jednak dobrze, iż może być kochaną. Miło jej było słyszeć o tej czarownej mocy, która z niej promieniuje, i o tem, jak się wstydził tego, co w pierwszej z nią rozmowie powiedział. Wtedy nie przypuszczał, że w niej tkwi taka siła. Żaden mężczyzna nie mógł się do niej zbliżyć, aby jej nie pokochał, ale ona go onieśmielała, taki się sobie wydawał marny.
Nie było to ani szczęście, ani nieszczęście, ale chciała spróbować iść w życie z tym człowiekiem.
Zaczynała rozumieć samą siebie i przyszły jej na myśl słowa dawnej piosenki o turkawce, ptaku tęsknoty: Ona nigdy nie pije czystej wody, zawsze ją naprzód zmąci nóżką — aby lepiej odpowiadała jej smutnemu usposobieniu. Tak i ona nie miała dostać się do źródła życia, aby z niego pić czyste, niezamącone szczęście. Smutkiem przysłonione — oto najlepsze dla niej życie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.