A gdy z młodością nadchodzi rozłąka, Gdy z drzewa wiosny opadają kwiaty,
Duch jak kometa w bezmiarach się błąka, Pragnie raz jeszcze rój marzeń skrzydlaty
Potrącić skrzydłem strzaskanem przedwcześnie,
Ku gwiazdom wznieść się na jawie — lub we śnie.
Więc rozgwieździoną, cichą, jasną nocą, Skąpany w blaskach srebrzystych księżyca,
Leci, gdzie nocy pochodnie migocą, Jak brylantowa leci błyskawica,
Której szlak znaczy złocista orbita,
A nieskończoność swem tchnieniem ją wita.
Ach, z takich wyżyn spojrzawszy na ziemię, Widzisz, że ona jest jak czarna truna,
Co — przystrojona w kir — od wieków drzemie I ożywczego nie pragnie pioruna,
Któryby błysnął płomieniem czerwonym,
Spadł I ostatni raz wstrząsnął jej łonem.
Prometeusza ród wygasł przed wieki. Iskry wszechbytu nie wydarł Zeusowi,
Więc przed ludzkoćciąludzkością świt jeszcze daleki, A półbogowie nie przychodzą nowi,
Coby na Olimp zwrócili dłoń hardą.
Aby zwyciężyć, albo — zabić wzgardą!
Prometeusze, Herakle, tytany! Przeszła, nie wróci już epoka wasza —
Strzaskał się puhar po brzegi nalany Nektarem bogów. Pełna mętów czasza
Spragnionych tłumów dzisiaj nie napoi,
Co u przyszłości cisną się podwoi...