Przejdź do zawartości

Fin-de-siècle’istka/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

Helena powoli złożyła książkę i oparłszy głowę na poręczy okna, siedziała tak nieruchoma, pogrążona w myślach.
Przeczytała teraz owo „Życie“ Maupassanta całe — do ostatniej stronnicy.
Mimowoli porównywała swe ubiegłe życie z postępowaniem tej kobiety znieważonej tak samo jak ona w zaraniu pożycia małżeńskiego.
Była wielka różnica!
Lecz Helena, sięgając tak myślą w przeszłość, nie czuła nawet do siebie żalu, ani gniewu za to postępowanie.
Powiedziała Bornowi, iż całe setki kobiet działały w niej i za nią, toż samo czuła obecnie.
Miała niedługo zostać matką.
Gotowała się do tego aktu śmiertelnego bez trwogi, ale i bez entuzyazmu.
Cierpienia fizyczne, nerwy, dręczyły ją bezustannie. Egoizm, który nie zastygł w niej zupełnie, buntował się co chwila.
— Cierpię — myślała — po co, na co?...
— Wypełniam mój obowiązek... daję życie innej istocie... może przedłużam w ten sposób swe własne istnienie...
Niepewność szarpała jej sercem.
— Czy mam prawo powoływać do życia istotę, która cierpieć będzie?...
Lecz natychmiast krzyżowała się inna myśl.
— Musiałam, musiałam... przyszła na mnie pora. Z trwogą zaczęła się zastanawiać nad tem, czem będzie ciało jej dziecka. Przechodziła myślą wszystkie swe fizyczne wady i ułomności, swoje, męża, obu rodzin... Teorya dziedziczności porwała ją w swoje posiadanie.
— A duch... owa strona duchowa? — pytała. — W jakiem byłam usposobieniu i nastroju moralnym w chwili poczęcia? Byłamże „uczciwą“ — tak jakby Buddha to rozumiał?... Czy „uczciwy“ duch wcielił się w ciało mego dziecka?...
Znużona, zmęczona tym amalgamatem zdań krzyżujących się, błyskawicą złudną rozświetlających niby tajemne głębie — szarpała się tak ciągle w mglistem kole milionów myśli, przekonań, systemów, teoryj, które teraz powstały i budzić się w niej zaczynały ze zdwojoną siłą.
Dopóki Rózia była w jej domu, czepiała się jej jak deski zbawienia, wpajając w siebie pojęcia altruistyczne, pojęcia młodej dziewczyny, lecz gdy Rózia wyjechała do Genewy — Helena zapadła znów w chaos, w ciemnię, w mgławicę...
To było rzeczą naturalną.
Ewolucya jej intelektualna nie była dziełem refleksyi ani wyrozumowania.
W skutek hypertrofii myśli stała się dla siebie samej tak przejrzystą, iż odczuwała wszystkie sprężyny, które w ruch wprawiały jej moralną i materyalną istotę. System ten analizy chciała zastósować i do świata hypotez, w którym przebywała. Lecz tu brakło jej siły, wykształcenia i fizycznego spokoju. I tak jak jej pesymizm był sugestyą metafizyczną, spłodzoną przez niemoc fizyczną i moralną, tak i inne przeobrażenia, którym kolejno ulegała, poczynały się głównie w chwilach jej fizycznego i moralnego rozstroju.
Nazywano ją „Fin-de-siècle’istką“ — nazwę tę przyjęła w pierwszej chwili chętnie i ściągała do niej jak magnes żelazne opiłki, wszystko, co usprawiedliwić tę nazwę mogło.
Lecz przeszła ona mimo tego wszystkiego, co stanowiło istotną potęgę końca tego wieku, przeszła, zgarniając wachlarzem ku sobie rój much złotych, brzęczących nad szmatem ścierwa, które wiek ten wyrzucił ze swych wnętrzności, jako bezużyteczne i gnijące odpadki. Owiał ją tylko powierzchowny oddech tych, którzy iść muszą na ofiarę, tej pewnej części piany, szumowin, często pełnych słodyczy dekadenckich ironij — lecz zbytecznych dla dalszego rozwoju społecznego dobra.
Przeszła mimo — i z piany tej utkała sobie szatę, przystroiwszy ją w świetlane punkty teozoficznych zagadnień. Brzeg tej szaty był umaczany w błocie obłudy i cudzołóztwa — na głowie zaś miała dyadem ezoteryzmu, który teraz cierniami nierozwiązanych mistycznych zapytań w mózg jej się wpijał.
— Jestem chorobliwym wytworem całego wieku — myślała — wszystko spłynęło ku mnie i teraz te różnorodne fale, powstałe w pojedyńczych mózgach tysięcy ludzi — żłobią mój biedny mózg i pokazują mi jak w kalejdoskopie całą seryę... niknących obrazów!
Niknące obrazy?
Nie!... każdy bowiem z tych cieni wyrył się w niej i pozostał, składając się na całość jej istoty....
— A może — myślała Helena — może ja miałam już te cienie, te przekonania, te pojęcia, te chęci w składzie swej istoty... nie nabyłam ich, tylko ściągnęłam podobne chęci, podobne wierzenia siłą swego ducha. Czuła, iż w umyśle jej powstaje coraz większy chaos.
— Nie będę myśleć... nie chcę myśleć... dziecko moje przyjdzie na świat...
I znów zajęczało w głębi jej istoty.
— Czem będzie? Czem będzie?...
Czy ma przechodzić te same co i ona koleje, czy ma w mózgu swym przynieść zarodki tego chaosu, który wirował dokoła niej i był nią samą? Czy dziecko to ma kłamać, oszukiwać, szaleć tak jak ona? Wątpić, wierzyć, kąpać się w błękitach ezoteryzmu i spadać brutalnie na ziemię nękane wymaganiami materyi, z którą będzie może w ciągłej walce, w ciągłej niezgodzie?...
Będzież miało tak jak ona wszystkie wierzenia i wszystkie niewiary, wszystkie entuzyazmy i ironie, które bolą jak lód na ranę świeżą położony.
Ona kończyła wiek... bo czuła, iż pomimo jej młodości — życie się dla niej skończyło. Przekroczyło próg, ugięta pod ciężarem całej masy wiedzy, dążeń i prądów — ona o ptasim mózgu, nerwowa, na pozór lalka, dźwigająca bez własnej woli i chęci, ciężar pracy i ciekawości drugich. Nie miała odwagi, siły i chęci iść dalej, zmartwiała nagle — i budziła się chwilami, przeżuwając dawne wrażenia.
Czasem przeszywał ją dreszcz trwogi. W chwilach podniecenia popełniała czyny, za które obecnie nie ona płacić będzie musiała.
I tak: dziecko jej, w oczach świata było kukułczem pisklęciem, potomkiem jakiegoś kochanka, które ona, matka, w kłamliwe nazwisko przystroiła i jako legalne światu podała.
Ona jedna wiedziała, iż tak nie było, lecz to dla świata nie było wystarczającym dowodem.
Przed oczyma jej mignęły szeregi dam, szepczących po za wachlarzami.
— Ten pan lub ta panna... to dziecko tej Świeżawskiej, która... a więc... to dziecko... to...
Była to jej największa troska i największa gorycz jej dni obecnych.
Chwilami, pod wpływem rozpaczy, pragnęła, aby dziecko to umarło w jej łonie.
Dla pokazania się „Fin-de-siècle’istką“ marnie rzucone słowa spadły teraz obelżywą chłostą na czoło jej dziecka!
Rzecz jednak się stała — dziecko jej musiało pozostać prawym bękartem.
Czy i około niego owe ułudne cienie zatoczą piekielną sarabandę i witając nowy wiek, przeszłowiecznetni cierpieniami — dręczyć go będą?
Który z tych cieni porwie je za sobą, jaką mu ukaże drogę — jaki prąd najpierwszy powita rozwój jego inteligencyi, rozbudzenie się jego ducha, pragnienie... „dowiedzenia się“?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Helena podniosła głowę i przez łzy spojrzała dokoła.
Sypialnia przybrała ten sam wygląd co przed dziesięcioma laty.
Dwa łóżka, stojące równolegle, ciemniały teraz wśród zapadającego zmroku.
Po tualetce czepiała się chorobliwa gałązka bluszczu.
Obok Heleny stał stoliczek babci Bednawskiej z przytwierdzoną do krawędzi poduszeczką.
W piecu palił się ogień, rzucając na podłogę, na nogi łóżek i na brzeg sukni Heleny czerwonawe blaski.
Helena otuliła się szalem i zmęczoną głowę złożyła na krawędzi fotelu.
Przed oczyma jej duszy przesuwały się teraz sylwetki ludzi, którzy mieli kolejno tak wielki wpływ na jej postępowanie.
Za którą z nich, za którym z tych cieni tak potężnych i silnych pójdzie teraz jej dziecko?...

KONIEC.

Paryż, 1895.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.