Ewangelistka/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
U SZCZYTU.
Erikshald przez Chrystianię.

„Otóż usłuchałam twojej rady, kochana Elino; spróbowałam wyrwać się z tego niewolniczego życia, którem zarabiałam kawałek tak twardego chleba; ponieważ zaś ciało moje zbyt słabe, aby mogło być posłusznem popędom duszy, skazało mię na wygnanie z ukochanego klasztoru i na nędzne życie po za jego murami, oddaliłam się, unosząc za sobą płomień ognia świętego, aby go przechować czystym, śród jaskiń rodzinnego fiordu, nad tem morzem Norwegskiem, którego od lat piętnastu nieoglądałam.
Pytasz o zerwaniu z księżną? Było ono tak nagłe i dziwaczne, jakiem się mogła spodziewać po osobie tak kapryśnej.
Przejeżdżając przez Budę-Peszt, odszukałam dawnego towarzysza Kossuta, wypróbowanego patryotę, który popadł w ostateczną nędzę, lecz zawsze jest dumny i godzien szacunku, nawet pod łachmanami. To bohater, święty! Ażeby go wesprzeć i uczcić, zaprosiłam go do mego stołu w hotelu.
Co za zgorszenie! Wszystkie panie powstały, nie życząc sobie jeść w towarzystwie żebraka, tak jakby mistrz boski, który umywał nogi ubogim, nie dawał nam tylokrotnie przykładu świętej pokory. Lecz najbardziej obrażoną była księżna, przeniknięta despotyzmem, pomimo pretensyi do wolnomyślnego chrystyanizmu.
Po gwałtownej sprzeczce, porzuciła mię bez pieniędzy w nieznanem mieście, zmuszając do udania się pod opiekę konsula, żeby mnie wyprawił do kraju ze świadectwem ubóstwa. To potwierdzenie mego ślubu ubóstwa, napełniłoby mię spokojem i zadowoleniem, gdybym znalazła pożądany przytułek.
Ach! przyjaciółko moja.
W pierwszej chwili doznałam szczerej radości, ujrzawszy małą nadmorską wioskę, jej drewniane domki, dzwonnicę kościółka, górującą po nad falami morza; zamiast szyb w kościele, widok morskich błękitów. Cmentarz porosły dzikiem zielskiem, skupione na nim krzyże, jak gdyby je wicher burz morskich powywracał. Kącik do modlitwy i życia w Bogu, gdyby dusza nie była ciągle szarpana złością, głupotą; żarłocznym rykiem bydełka ludzkiego, które się tam pasie.
We wszystkich tych oczach, nie ujrzysz najmniejszego odbłysku nieba, ani jednej myśli o życiu przyszłem. Na nizkim cmentarnem ogrodzeniu dzieci się bawią, gosposie zasiadają z szyciem, ostrząc swe zabójcze języki. W niedzielę wieczorem, piękne dziewczęta, zakłócają spokój śmierci, śpiewkami światowemi, tańczą i fałdami wirujących spódnic, poruszają poplątane cienie krzyży grobowcach, które księżyc rozciąga w nieskończoną długość, na wybrzeżu piasczystem.
Lecz to co ujrzałam w domu było jeszcze daleko smutniejsze.
Powitanie moich starych rodziców było tkliwe. Słodkie wspomnienie dawnych starań około dziecka, które wyrosło na kobietę, wzruszało i zadziwiało ich oboje; w pierwszych dniach, starali się mnie odszukać w słowach moich, spojrzeniach i najdrobniejszych czynnościach śród ich domowego ogniska. Lecz w miarę jak się uspakajali i powracali do codziennych zajęć, widziałam dobrze, iż mię już nieodnajdywali i ja, czułam się od nich coraz dalszą.
Kto się zmienił: oni czy ja?
Mój ojciec jest cieślą, zmuszony pracować na życie, pomimo podeszłego wieku. Buduje on te domy z brzozowym dachem, który w zimie chwieje się pod śniegiem; wyrabia także trumny dla parafian, lecz bez pobożnej myśli. Wykonywa tę smutną robotę, śpiewa przytem zwrotki grubiańskie i znajduje zapomnienie w tych ponurych rozrywkach, które kobietom łzy z oczu wyciskają.
Żółta butelka zawsze się ukrywa między wiórami, pod warsztatem.
Matka żaliła się z początku, lecz odepchnięta brutalną ręką, ugięła się pod obelgą i razami i niewidzialna trucizna tego stanu rzeczy, przeniknęła ją, rugując z niej poczucie boskie.
Nie jest to już kobieta i matka, lecz niewolnica bez żadnej godności.
Wiem że się oburzasz temi zwierzeniami, mój trzeźwy sąd, wydaję ci się bezbożnym, lecz nieraz mówiłam ci Elino, że oddawna porzuciłam ziemię i odrodziwszy się powtórnie w Bogu, chlubię się, żem zatraciła wszelkie ludzkie uczucie.
Posłuchaj rozwiązania tego domowego dramatu: wczoraj rano, będąc zamkniętą w moim pokoiku, podobnym do celi, z drewnianemi sprzęty, gdzie uciekam ciągle aby się modlić, rozmyślać, pisać i żyć na klęczkach, o! Jezu, przed twym krzyżem przewodnikiem dusz, usłyszałam mego ojca (ściany są tak cienkie), pytającego grubiańsko matkę: po co przyjechałam, co myślę u nich robić, kiedy nie chcę ani szyć, ani prząść, ani pomagać w gospodarstwie. — „Idź powiedz jej to, powiedz, wolał.
Po chwili matka weszła do mnie ostrożnie, krążyła dokoła ze swą miną wiecznie zakłopotaną i po cichu zaczęła napominać, że nie chcę pracować.
— Siostry twoje wyszły za mąż; najmłodsza, która jest w obowiązku w Chrystyanii, przysyła pewną zapomogę rodzicom; zdrowie twoje poprawiło się, trzeba się więc starać bo... w takim razie...
Nie dałam jej dokończyć. Ujęłam w dłonie tę starą twarz, której pocałunki niegdyś były tak słodkie, gdy je składała na mej blond głowie; oblałam ją łzami — ostatniemi.
Gdzież się teraz podzieję, kiedy moi mię nie chcą? Jednakże tak mało mi było potrzeba, abym nie umarła z głodu.
Proponują mi miejsce w Petersburgu. Znowu zajmować się edukacyą — co znaczy: poniżenie i niewolnictwo. Lecz mniejsza o to. Ta nieszczęsna próba życia rodzinnego, przekonała mię, że świat zamarł dla mnie, zarówno jak rodzina i wszystko. Serce moje, Elino, zamknęło się dla świata i żadna uciecha ludzka już go nie przeniknie”.
Elina otrzymała ten list od Henryety Briss, pewnego wieczoru, powróciwszy z Portu Zbawiciela.
Czytała go przy stole nakrytym dwoma talerzami jeden naprzeciw drugiego, z bukietem, którego pani Ebsen nigdy nie zapomniała założyć do szklanki swojej najdroższej; w czasie wspólnego obiadu, tej uroczystej dla niej chwili. Oczekując matki, siedziała nieruchoma, nie zdejmując nawet rękawiczek i kapelusza, patrząc ciągle na list otwarty, który do niej przemawiał temiż samemi słowy: o śmierci, o wyrzeczeniu się siebie, zatapianiu się w Bogu, tak jak ją tam nauczano. Ideje były jednakie w obu wyznaniach; różniły się tylko słowa.
Wśród okropnej walki, jaka się w niej odbywała, fatalnością był, ten zniechęcony głos Henryety Briss, który przybywał, jakby na poparcie nauk Joanny Autheman.
Drzwi się otworzyły, weszła matka. Elina schowała list do kieszeni, wiedząc dobrze, co pani Ebsen o nim pomyśli.
Pocóż się spierać, kiedy się nie można porozumieć? Jak tu wyznać, że chociaż „nie porzuciła ziemi”, rozumiała, że jest obowiązek wyższy, bliższy nieba niż rodzinny i, że te bluźnierstwa już jej nie urażają.
— Jesteś Linetto? Niewidziałam cię. Byłam na dole u Sylwaniry. Czy dawno już przyszłaś? Rozbierz że się.
Elina wydawała się tak znękaną i wyczerpaną, jak po każdym powrocie z Portu Zbawiciela; tak niedbale zdejmowała kapelusz, nie patrząc nawet w lustro, czy się włosy nie potargały. Przy obłędzie tak mało jadła i z takiem roztargnieniem odpowiadała na czułe zachęty matki, że ta nakoniec zaczęła być niespokojną o nią.
Jak zwykle w letniej porze, jadły przy oknie otwarłem na ogród: krzyki i śmiechy mieszały się ze świegotaniem spłoszonych ptasząt, żegnających zachodzące słońce.
— Aa, widzę że pan Aussandon ma dziś wnuków u siebie. Musi to męczyć biedaka. Pani Aussandon wyjechała... podobno major ma się żenić.
Małżeństwo to było wymysłem poczciwej kobieciny, chciała bowiem zbadać, czy w głębi serca nie zachowała Elina, uczucia dla niego.
Od kilku dni była tak zimna dla Lorie’go. Ale Lina na badawcze wejrzenie matki, odpowiedziała tylko: „czy tak? ” z najszczerszą obojętnością. Nie, to musi być coś innego.
Pani Ebsen dręczyła się, potem jeszcze gorzej. Przypatrywała się jej pięknym lecz podsiniałym oczom, twarzyczce tracącej młodocianą świeżość. „Coś niezwykłego dzieje się z moją małą”, myślała.
Próbowała dowiedzieć się od niej jak spędza dzień w Porcie Zbawiciela; na czem jej schodzą godziny w klasie i podczas rekreacyi.
— Więc szkoła jest blizko pałacu, przechodzisz tylko z jednego miejsca na drugie? Nie masz wcale ruchu, moja droga. To wyczerpuje, pięć godzin w klasie, przykuta do miejsca. Czy przynajmniej odwiedziłaś Maurycego na tamie?
— Nie jeździłam, odrzekła.
A pani Ebsen rozwodziła się z politowaniem nad malcem trochę opuszczonym wśród radosnych przygotowań do ślubu.
— Ojcu zdaje się, że mu tam lepiej pójdą studya morskie: co do mnie to prawdziwie nie rozumiem, czego się tam może nauczyć. Ach! moja córko, ileż ty dobrego możesz uczynić dla tej rodziny. Co za piękne powołanie dla dobrej i poważnej, jak ty, kobiety!
Rzeczywiście była poważną, gdyż nic jej nie mogło wyrwać z tego odrętwienia, obojętności czy też zmęczenia, skutkiem którego pozostawała przy stole nieruchoma, z wzrokiem sięgającym poprzez drzewa, do złocistego nieba, z niespokojną zadumą.
— Przejdźmy się, dobrze córeczko? Tak ładnie na dworze. Wstąpimy po Panny na dole.
Elina zaczęła się wymawiać; lecz ustępując naleganiom matki:
— Chcesz? a więc chodźmy, rzekła takim tonem jak gdyby powzięła jakieś ważne postanowienie.
W te piękne letnie wieczory, cały parter Luksemburga, cała strona ogrodu, przyległa do dawnej szkoły, z której zachowała zarośla, podobna jest ze swych rabat z kwiatami i dzwonków purpurowych, z kaktusów wystawionych z cieplarni i lśniącej białości posągów, do zielonego i starannie utrzymanego parku, który tylko co podlano wodą, dla przyjemności spacerujących.
Niebyło tam pyłu wielkich alej, ani zgiełku bulwaru Ś-go Michała. Wróble kąpią się w piasku, skaczą po trawie obok kosów, oswojonych okruchami, jakie im rzucają dzieci, od swych podwieczorków.
Do tych alej prowadzących ku wzorowym ulom i owocowym drzewom, tworzącym grupy lub szpalery, ze wszystkich sąsiednich ulic, przychodzi po obiedzie publiczność bardzo odmienna od tej, która przesiaduje na tarasach: są to drobni rentjerzy, stadła małżeńskie, kobiety z robótką lub książką — wszyscy z twarzą odwróconą od alei, a zwróconą ku zieloności, korzystają z ostatnich blasków światła. Są tam ludzie przechadzający się z nosem spuszczonym nad gazetą, chmary dzieci, które wołają się i ścigają, lub maleństwa uczące się dopiero chodzić, lecz pomimo spóźnionej godziny, są jeszcze na wolnem powietrzu, gdyż matka jest zajętą dzień cały.
Lorie, ustawiwszy składane krzesło dla pani Ebsen przed rabatką z irysów, których ona lubiła barwę atłasową i zapach wonny, zaproponował Elinie przechadzkę.
Przystała żywo, gorączkowo, inaczej jak dni poprzednich, kiedy się zdawała unikać tego sam na sam.
Biedny człowiek nie taił swej radości. Przejęty był dumą, która go odmłodniała; przechodząc przez angielski ogród, gdzie spotykali inne pary może także narzeczonych jak oni.
Wysilając się na piękne frazesa, nie zwracał prawie uwagi na milczenie młodej dziewczyny, które brał za powściągliwość, wzmagającą się, w miarę, jak się zbliżała chwila ślubu. Dzień wprawdzie niebył oznaczony, ale powiedziano sobie: „W czasie wakacyi”, kiedy się uczennice rozjadą, kursa zamkną i będzie czas na urządzenie domu. W wakcye! A to już był lipiec...
Ach, jakie piękne blaski padały na ten piękny lipiec od słońca i nadziei. Zakochany Lorie, był tak olśniony jak te szyby o zachodzie słońca, błyszczące pośród gałęzi, w stronie bulwaru, oświecając horyzont podczas ich przechadzki.
— Daj pokój... baw się przed nami — rzekła Elina do Fanny, która się do niej tuliła.
Dzieweczka usłuchała i zaczęła na nowo biegać; dokoła niej latały jaskółki i wróble świegotając, skakały tuż pod nogami ludzi; fruwały z krzaków na posągi, siadały na grzywie lwa, u nóg Kaina lub na podniesionym palcu Dyany.
Zmierzchało się: cienie szarawe i fioletowe padały już na ziemię. Elina śledziła je spuszczonym wzrokiem i nagle odezwała się:
— Dowiedziałam się rzeczy, która sprawiła mi przykrość, podobno Maurycy przygotowuje się do pierwszej spowiedzi?
— Rzeczywiście, Maurycy pisał właśnie do mnie, że uczęszcza na naukę katechizmu do Petit-Port i że proboszcz pyszni się tem, iż będzie miał przystępującego do komunii tego roku. Ale dla czego panią to może gniewać?
— Należało mnie o, tem uprzedzić, odezwała się surowo, nie byłabym pozwoliła na to! Kiedy mam być matką tych dzieci, kiedy pan chcesz abym niemi kierowała w życiu, wymagam aby wyznawały tę samą religię co ja, jedyną, prawdziwą...
Czy to Lin a? to śliczne dziewczę, ze spokojnym uśmiechem, przemawia tym tonem suchym i nakazującym. Czy to ona powiedziała „idź sobie”, odpychając ostro, dziewczynkę, która wróciła do nich i zatrzymała się zdumiona zmianą w ich głosach i twarzach.
Ogród po którym przechadzali, zdawał się tak że przeistoczony; większy był, jakiś mglisty, okna w oddaleniu jedno po drugiem zamierały w rozszerzającym się zmroku.
Naraz Lorie’go ogarnął taki smutek, że nie miał naw et siły zwalczać zimnej stanowczości Eliny. Jednakże wydawała mu się zbyt rozsądną, aby tego nie rozumieć...
— Jest to z mojej strony skrupułem, rzeczą sumienia... dzieci są katolikami jak matka, więc choćby przez poszanowanie dla zmarłej...
Przerwała mu sucho:
— Trzeba wybierać... nie chciałabym się zobowiązywać na całe życie, w takich warunkach, jak różnica w wierze, w obrzędach i niezgoda w przyszłości.
— Elino, Elino, gdzie łączy szczera miłość, czy serce nie wznosi się po nad to wszystko.
— Nie ma nic wznioślejszego nad wyznanie religijne.
Noc nastała, ptaki umilkły na drzewach, przechodnie coraz rzadsi, przy dalekim odgłosie bębna, wymykali się jedynem wyjściem jakie jeszcze było otwarte; a na horyzoncie, ostatnie okno znikało z oczu.
W Linie, Lorie widział już tylko dwoje dużych oczu, które trudno mu było poznać, tak surowa nieruchomość ich niepodobną była do jej słodkiego i ożywionego przedtem spojrzenia.
— Już się więcej nie odezwę w tej kwestyi, rzekła, teraz wiadome są panu moje warunki.
Matka, zaniepokojona że ich tak długo nie było widać, przystąpiła do nich z Fanny, mówiąc:
— Czas już powracać, szkoda, taki bo śliczny wieczór...
Całą drogę mówiła tak sama jedna. Oni zaś szli jedno obok drugiego, jednakże tak dalecy od siebie, jakby już zupełnie rozłączeni.
— Do prędkiego widzenia... przyjdziesz pan? powiedziała pani Ebsen, wchodząc na schody.
Lorie wszedł do siebie, nie śmiejąc odpowiedzieć — i dopuścić aby Fanny poszła sama na górę z książkami.
Ale natychmiast wróciła, nie mogąc mówić od łkań.
— Już nie będzie lekcyj... Pa... pani odprawiła mnie, już nie chce być moją mamą. Ach! mój Boże!...
Sylwanira wziąwszy ją na ręce zaniosła do pokoiku jej, zanoszącą się od płaczu.
— Uspokój się kochaneczko, przestań płakać... ja cię nigdy nie opuszczę — rozumiesz?... nigdy!...
Zdawało się, że z radością ściska ją w swych potężnych objęciach i głośnemi całusy pokrywa, ta służąca, rada że odzyskała swe dziecko: ona przeczuwała zerwanie, zarówno jak pierwsza odgadła miłość.
Po chwili pani Ebsen weszła wzburzona.
— Cóż ty na to; mój biedny Lorie?...
— Powiedziała pani powody? Jest że to możebne? Co do mnie, kto wie, tak ją kocham, żem gotów na wszystko żeby jej dogodzić... Ale te dzieci... kiedy wiem jakie zasady miała ich matka. Nie mam prawa... nie mam prawa... I czy się to godzi tak wypędzić Fanny... dotąd płacze, biedactwo... posłuchaj pani.
— Elina także płacze na górze... Zamknęła się w swoim pokoju, żebym do niej nie mówiła... Czy pan to rozumiesz, mnie nie pozwala wejść, a dotąd nie było między nami tajemnic!
Apatyczne i tkliwe usposobienie tej dobrej kobieciny, tak było wzburzone że ciągle powtarzała: „ale co jej jest?... co jej jest?...
— Ktoś wpłynął na zmianę mojej córki. Ani gra, ani czyta, obojętna na wszystko, co ją dawniej zajmowało. Z trudnością daje się namówić do wyjścia na chwilę. Dziś wieczór zmusiłam ją prawie... Przytem jest blada, mało je. Mnie się zdaje, że to śmierć Babuni.
— A Port Zbawiciela, a pani Autheman, odezwał się Lorie poważnym głosem.
— Tak myślisz?
— Powiadam pani, że to ta kobieta... to ona wydziera nam naszą Linę.
— Może być... masz słuszność. Ale oni płacą tak dobrze, tacy są bogaci. Widząc że biedny Lorie wstrząsa głową obojętny na te jej dowodzenia, dodała na zakończenie „jakoś to będzie”, jak zwykle mówią osoby chcące się łudzić, oczekując nieszczęścia z zamkniętemi oczyma.
Całą noc i nazajutrz rano, przy machinalnej biurowej pracy, podrzędnego urzędnika, Lorie umacniał się w postanowieniu, że nie ustąpi.
Praca ta zależała na tem, że przeglądał dzienniki i wypisywał najmniejszy nawet artykuł, odnoszący się do jego ministra i na marginesie notował nazwę gazety. Cały zajęty dramatem swego życia, z pośpiechem zbywał swe zajęcie, odrywał się od niego parę razy, kreśląc brulion listu do Liny, który trudno mu było napisać, pośród płaskich żartów, i śmiechów, dochodzących od biurek kolegów. Po południu wezwano go do dyrektora.
Nie był to już Chemineau od niejakiego czasu. Idąc szybko w górę, były prefekt Algieru, objął w temże samem ministeryum dyrekcyę bezpieczeństwa, a nawet słychać było że otrzyma prefekturę policyi. „Chemineau Chemine“, mówiono w biurach.
Następca jego, sangwinik, zrobił straszną scenę swemu urzędnikowi:
— Kto to widział... Względem jego ekscelencyi takie ubliżenie.
— Ja... ubliżyłem?
— Rozumie się... Pozwala pan sobie skróceń, pisząc: Mon. Univ. zamiast Moniteur universel Czyż się pan spodziewał, że minister zrozumie?... Niezrozumiał, mój panie. Nie mógł, niepowinien był zrozumieć. O, bądź ostrożny, mój były panie z szesnastego maja!...
Było to ostatnie uderzenie człowieka, już powalonego na ziemię. Był jakby odurzony do wieczora, mówiąc sobie, że utraciwszy Linę, tracił również przyświecającą mu gwiazdę.
Gorzej jeszcze było, gdy się dowiedział, że Fanny cały dzień nie jadła i w oknie tylko oczekiwała powrotu „Mademoiselle”, a kiedy zobaczyła ją nareszcie zawołała: „Mamo! Mamo!” Lina nie raczyła się obrócić.
— To już niegodziwość proszę pana... rzekła z oburzeniem Sylwanira, nasze dziecko może to przechorować. Po niejakiem wahaniu dodała:
— Przyszło mi na myśl... żeby pan pozwolił... pojechałybyśmy obie na tamę, na pewien czas... przy braciszku... na świeżem powietrzu przyszłaby do siebie...
— Dobrze, dobrze, odrzekł zgnębiony Lorie.
Po obiedzie poszedł do swego pokoju, aby się rozerwać klasyfikowaniem: wziął się do skurzania starych papierów, co nie przytrafiło mu się już dawno. Ale jakoś trudno było trafić do ładu z numerami i odsyłaczami, jakiemi w administracyi komplikują najbłahsze papiery, a który to system przyjął on nawet w domowych zajęciach.
Myśl jego w żaden sposób nie dała się przykuć do tego zatrudnienia i co chwilę wzlatała na piętro, ku tej nielitościwej Elinie, której lekkie kroki śledził ciągle: od okna do stołu, od fortepianu do kącika Babuni.
Nagie ściany jego pokoju uprzytomniały mu takież same na górze, tylko przystrojone, powabne, miłe dla oka.
Oddał się zadumie biedak; sumienie walcząc z bijącem sercem, zaczęło się uciekać do kompromisów, do wybiegów: „Jej żądanie jest dosyć uzasadnione: mąż, dzieci i ona — połączeni wobec tegoż samego Boga — kiedy, jak się pokazuje, jest ich więcej... ten religijny węzeł, ścieśniałby rodzinę. Zresztą państwo zarówno uznaje tę religię jak tam tą, a dla urzędnika to rzecz główna... Nawet ze względu na malców... gdzież im znajdę matkę tkliwszą, rozsądniejszą, bardziej macierzyńską? Jeżeli się wyrzeknę powtórnego małżeństwa, to na zawsze zostanę pod opieką służącej. O Maurycego mniejsza... karyera jego przyszłości jest pewna, ale Eanny... ”
Wyobrażał ją sobie taką, jaką przybyła z Algieryi, jej ręce czerwone, lichy szal, skromne uczesanie, pokorną minę, woń wydzielającą się jak od dziecka z niższej klasy...
Zrozpaczony przyzwał na pomoc wspomnienie ukochanej nieboszczki: „Dopomóż mi... wesprzyj mię radą”.
Ale daremnie ją przywoływał, nie mógł jej już widzieć i zawsze na jej miejsce ukazywała się młoda i powabna postać jasnowłosej, różowej Liny Ebsen. Nawet to, nawet pamięć pierwszego szczęścia, wszystko mu zabrała. Ach niegodziwa Lina!
Klasyfikowanie papierów jakoś mu nie szło owego wieczoru. Usiadł więc przy otwartem oknie. Naprzeciwko, po drugiej stronie ogrodu, widział w oświetlonem także oknie sylwetkę dziekana, pochylonego nad biurkiem.
Nigdy jeszcze nie przemówił do tego wysokiego starca, którego spotykał często i oddawał mu ukłon. Trzymał on się jeszcze dobrze, prosto, pomimo lat siedmdziesięciu pięciu, włosy wijące się i broda biała, okalały mu twarz zacną i rozumną. Pani Ebsen opowiadała nieraz Lorie’mu o jego zasługach i wiedział najdrobniejsze szczegóły jego życia.
Aussandon, chłop z Cévenol, bez żadnych ambicji gdyby sam był, nigdyby nie opuścił swego pierwszego probostwa w Mondardier, w Mézene, swojej świątyni z czarnego krajowego kamienia, winnicy; kwiatków, pszczół, które lubił hodować w chwilach wolnych od obowiązków swego powołania. Tęż samą słodycz duszy stosował do obrzędów duchownych i do ogrodnictwa. Kopanie łopatą dawało mu materyał do kazania, a w zamian z kazalnicy zasiewał dobre ziarno....
W niedzielę po skończonem nabożeństwie, miewał kazanie w górach dla pasterzy, drwali i dla wyrabiających sery. Zdala od wszelkiej oświaty, po za jodłami i kasztanami, w tej strefie wyniosłej, gdzie nic nie rośnie, nic nie żyje prócz mchu.
Najpiękniejsze mowy przystępne i szczytne tam wygłaszał, dla tych biedaków, wobec tego sielskiego widnokręgu, gdzie nie było śladów cywilizowanego świata, gdzie głosowi pastora odpowiadały tylko dzwonki trzód rozproszonych po stokach i zawieszonych u szyi pasącego się bydła. Tego akcentu górskich okolic, młodzieńczego i dumnego, tego chrapowatego słowa, w którem się ludowe narzecze malowniczo niekiedy przebijało, nie stracił nigdy Aussandon i temu to zawdzięczał później, sławę kaznodziei w Paryżu.
Po kazaniu zjadał na obiad w szałasie, talerz kasztanów; po czem schodził w dolinę, otoczony tłumem śpiewającym psalmy. Czasami podczas jednej z tych strasznych górskich burz, kiedy stąpał wśród grzmotów, gradu i ognia piorunów, wybuchających jednocześnie pod stopami i nad głową jego — wyglądał jak biblijny Mojżesz.
Byłby chciał pozostać na zawsze w tem ok ryciu, ale pani Aussandon, sprzeciwiła się temu.
Ta mała lecz straszna kobiecinka, córka poborcy podatków z okolicy, różowa i smagła, o żywych i układnych ruchach wiejskiej panienki, oczki miała bystre, usta wydatne, z wywiniętemi wargami, zęby wystające i śpiczaste, jak u młodego brytanka, który nie kaleczy ale i nie wypuszcza pochwyconego kawałka. Ona to powodowała mężem, podniecała go, poganiała; ambitna dla niego, a szczególnie też dla chłopców, których tam było tyle, co żołędzi na dębie.
Najpierw wyrobiła mu nominacyę w Nimes, potem w Montauban, nareszcie w Paryżu, gdzie nim kierowała zupełnie.
Wiedza i wymowa wprawdzie należały do niego, ale „Droga“, tak bowiem nazywał żonę, gdy próbował ją uśmierzyć, wydobyła go na jaw, zapewniła mu stanowisko i majątek wbrew jego woli.
Oszczędna za dwoje, gdyż Aussandon rozdawał wszystko we wsi: bieliznę, odzież, nawet drzewo przeznaczone do jego pieca, które wyrzucał przez okno ubogim, gdy żona chowała klucz od drwalni, wychowała twardo swych ośmiu chłopców, ale nikt nie widział dziury w ich obuwiu, ani na majtkach, które naprawiała wieczorami; wiecznie w ręku miała szycie lub robotę na drutach, rozmawiając, chodząc, a potem w wagonie, w dyliżansie, we wszystkich podróżach, odbywanych do swojej dziatwy, dla której wyrabiała stypendya we wszystkich szkołach.
Sama będąc ruchliwą i czynną, wymagała tegoż samego od innych i póty nie dała spokoju mężowi, póki swym ośmiu chłopcom nie zabezpieczył bytu, póki ich nie pożenili, jednych w Paryżu, innych w różnych stronach Francyi lub za granicą.
Ileż na to potrzeba było pogrzebów i ślubów, obchodów światowych i męczących kazań, do których poszukiwano pastora Aussandon: potrafił on sobie bowiem wyrobić wybitne miejsce, pomiędzy prawowiernymi i liberalnymi, po nad wszelkiemi stronnictwami.
Znakomity ten mąż, na biedę swoją miał więcej sławy i zajęć, aniżeli by chciał i ciągle żal mu było czasu i przestrzeni, jakiemi rozporządzał w Mondardier, oraz kazań swych na szczycie góry. Nareszcie powołano go do fakultetu teologii i żona pozwoliła mu wówczas ograniczać się na swym wykładzie i w domku swym na ulicy Val de-Grâce, powrócić do życia cichego i kontemplacyjnego.
„U szczytu!” Tak zwykł wyrażać teraźniejszy dobrobyt, zdobyty po tylu trudach, prywacyach moralnych, którego używał jak smakosz życia. Wówczas tylko zasmucony, gdy droga jego tyranka, opuszczała go i pomimo podeszłego wieku, kręciła się po świecie, aby odwiedzić którego z chłopców.
Nic niezdołało powstrzymać starowinki, ani odległość, ani trudy, ani zmęczenie.
To Paweł, major, podczas wielkich manewrów, spostrzegał ją w obozie, dopytującą się o numera batalionów i kompanij, biegającą od drzwi do drzwi namiotów.
To inżynier z Commentry u wejścia do ciemnych galeryj, wyłażąc z kosza windy górników, wołał: aa! Mama!
W obecnej chwili pani Aussandon była w podróży; gdyby nie to, dziekan nie pracowałby o takiej późnej godzinie przy otwarłem oknie.
Spokojny, ze skupioną uwagą, przygotowywał się do jutrzejszej lekcyi i ta myśl, że on jest sam jeden, zachęciła nagle pana Lorie, aby go odwiedzić. Przeszedł tylko przez ogród: zapukał lekko do drzwi, poczem wszedł do wygodnego gabinetu, gdzie pełno było nieoprawnych książek, a nad biurkiem wisiał, wielki portret pani Aussandon, która śledziła pracę poczciwca okiem i uśmiechem, zawsze gotowym do przędzenia.
Lorie powiedział odrazu bez długich słów, w jakim celu przyszedł. Chciał przejść wraz z dziećmi swemi na łono kościoła reformowanego:
— Dawno miałem to na myśli, a teraz jest to mi pilno, bardzo pilno.... Jak się mam wziąść do tego?
Aussandon uśmiechnął się łagodnie i uspokoił go ruchem ręki:
— Co się tycze dzieci, rzekł, to należy je tylko posyłać do szkoły niedzielnej, pan zaś, winieneś znać gruntownie swą nową wiarę, studyować, porównywać, przyuczać się do sądzenia i widzenia własnemi oczyma, gdyż ta religia prawdy i światła pozwala to i nakazuje wszystkim swym wyznawcom. Polecę pana któremu z pastorów, bo ja sam jestem stary i skołatany.
Niktby tego nie powiedział, tak postawa jego była dzielna, a mowa, słowa tak stanowcze, że onieśmielały chwiejnego i słabego Lorie.
— Tak, jestem stary, bardzo skołatany, przybiłem już do portu!
Obaj milczeli i byli jacyś zakłopotani. Lorie odwracał oczy, trochę żałując swego kroku. Dziekan siedzący przed swem biurkiem, wpatrywał się w ćwiartkę białego papieru, która go pobudzała do myślenia.
— Wszakże to dla Eliny, prawda? rzekł po niejakiej chwili.
— Tak.
— Czy wymagała tego od pana?
— Ona, albo przynajmniej osoby, które przez nią działają.
— Wiem, wiem...
On wiedział.
Często widywał powóz pani Autheman, zatrzymujący się przed domem; znał tę kobietę i wiedział do czego jest zdolną. Gdyby nie to, że „Droga” zabroniła, oddawna byłby ostrzegł matkę.
Teraz jeszcze wnikając do głębi tego dramatu, który Lorie’mu znany był tylko powierzchownie, wielką miał ochotę odezwać się:
— O znam ja tę Joannę Autheman, znam. To kobieta, która kruszy i rozrywa, istota bez serca, bez litości.
— Gidzie się tylko pokaże, zostawi po sobie tylko Izy, rozłąkę, samotność. Ostrzeż pan matkę, bo tu nie tylko o ciebie idzie. Niechaj wywiezie Linę, prędko, daleko. Niechaj ją wyrwie tej żywej nieboszczce, tej pożeraczce dusz, zimnej jak głaz grobowy... Może czas jeszcze.
Aussandon myślał to wszystko, ale nie śmiał powiedzieć: wyprostowana w ramie, naprzeciw niego, staruszka powstrzymywała go roztropnem wejrzeniem wieśniaczki i szczęką brytanka, z którą gotowa była rzucić się na niego, gdyby przemówił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.