Ewangelistka/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
„MODLITWY PORANNE.”

W kilka dni po śmierci Babuni, mali Lorie pozostali w domu; ojciec udał się do biura, Sylwanira zaś poszła na rynek, zamknąwszy jak zwykle drzwi na dwa spusty. Od chwili przybycia do Paryża, nie mogła się pozbyć różnych obaw. Uroiła sobie jakiś handel kradzionemi dziećmi, jakieś stowarzyszenie, dostarczające malców sztukmistrzom ulicznym, harfiarzom kawiarnianym a nawet, strach pomyśleć, piekarzom na ciepłe paszteciki.
To też zostawiając Maurycego i Panny w domu, zawsze ich przestrzegała, jakby koza swoje kożlątka:
— Przedewszystkiem zamykajcie się.... nie otwierajcie nikomu, chyba jednemu Romanowi. Roman, ów człowiek z koszem, który tak interesował Babunię, przybył z Algieru, w kilka dni po nich, jak tylko znalazł zastępcę, bo on także miał różne urzęda: był odźwiernym i ogrodnikiem podprefektury, zarazem stangretem, i mężem Sylwaniry, ale to ostatnie w tak drobnej części, iż nie warto wspominać.
Berryszonce trudno było się zgodzić na to małżeństwo. Od czasu swego wypadku w Bourges, najpiękniejszy człowiek na ziemi, nie zdołałby w niej wzniecić chęci ku sobie; najmniej zaś Roman mały; chuderlawy, jąkała, o głowę niższy od niej, z cerą jajecznicy na oliwie. Przybył on z Senegalu, gdzie wyszedłszy z marynarki, służył u gubernatora za ogrodnika.
Ale państwo sobie tego życzyli; zresztą był to człowiek bardzo dobry, potulny, zręczny do każdej roboty. Umiał pięknie układać bukiety wielkie jak drzewa i bardzo był pomysłowy w zabawianiu dzieci. Tak czule i tak długo przewraca! oczyma, iż zrobiwszy wszystko co mogła, dla odstraszenia go od siebie, aż do wyznania mu swego przejścia z uczniem artylerzystą, Sylwanira zgodziła się nakoniec.
— Niechże tak będzie jak sobie życzysz, mój biedny Romanie, ale co prawda... wzruszając ramionami zdawała się mówić: „osobliwa myśl przyszła ci do głowy...”
Odpowiedzią Komana, była jakaś namiętna a niezrozumiała plątanina słów: przysięgi wiecznego przywiązania i krwawych zamachów na całą artyleryę. „Gré cochon!” Było to jego przysłowie, nałóg od którego nie mógł się odzwyczaić; wykrzyk zbolałego serca, zawierający w sobie wszystko, czego wyrazić nie zdołał.
Kiedy admirał de Génouilly, wybawił go od sądu wojennego i gdy pani Sylwaniry, nakłoniła ją do wyjścia za niego, wykrzyknął: „Cré cochon, panie admirale.... Crè cochon, pani Lorie!...” Miało to być zapewnieniem najgłębszej wdzięczności.
Po ślubie, życie ich w niczem się niezmieniło, ona pozostała przy państwu, on przy bramie i ogrodzie, nigdy razem. W końcu Sylwanira doglądała chorą; potem kiedy pani wyjechała, sypiała z dziećmi na górze, a mąż dręczył się w swojej stancyjce odźwiernego, na wielkiem skarhowem łożu. Po upływie kilku miesięcy, zaledwo chwilowemi przyjemnościami urozmaiconych, nastąpiła ruina pana i rozkaz, aby Sylwanira przywiozła mu dzieci.
— A cóż ze mną będzie? pytał Roman obwiązując paki.
— Rób, jak ci się podoba... mój biedaku. Co do mnie — jadę.
„Jak mu się podoba”! to wiadomo, że chciałby żyć z nią i przy niej!... Skoro obiecała, że pan weźmie ich oboje do siebie w Paryżu, że tam urządzą gospodarstwo, opuścił bez żalu swe miejsce.
Gdy się zjawił na ulicy Val-de-Grâce i Sylw anira wymownym gestem w skazała mu dzieci, nędzę i stos pak, biedny mężysko mógł tylko powiedzieć: „Cré cochon, moja żono!...” Było oczywistem, iż razem nie mogli zamieszkać. Niepotrzebny tu był stangret, ogrodnik ani też odźwierny. „Tymczasem Sylwanira wystarczy”, powiedział pan Lorie, z królewską swoją miną i radził mu poszukać gdzie indziej zajęcia, zapewniając, iż to stan tylko przejściowy.
Zresztą Sylwanira powiedziała, że w Paryżu jest mnóstwo małżeństw, które będąc w obowiązku, muszą żyć oddzielnie; rzadko się widują, ale za to kochają się serdeczniej. Po tych słowach, bardzo powabny i pociągający uśmiech rozjaśnił jej twarz, pod trzypiętrowym czepkiem. „Bądź spokojna, pójdę czegoś poszukać...” powiedział Roman i trzeba przyznać, że daleko prędzej znalazł robotę, niż jego pan podprefekt.
Skoro tylko zaszedł na wybrzeże Sekwany i zmieszał się z tłumem, któremu poczciwa rzeka dostarcza chleba, doznał tylko trudności w wyborze czy być wyładowywaczem statków, stróżem przy szluzie, lub przy pralni. Skończyło się na tem, że się stał poborcą myta przy rogatce de la Monnaie, dla tego że to miejsce było poniekąd rządowe, on zaś równie jak Lorie, miał słabość do administracyi.
Obowiązki jego były uciążliwe i przykuwające prawie do miejsca; lecz jak tylko mógł, zaraz biegł na ulicę Val-de-Grâce, a zawsze z jakąś niespodzianką w wielkim koszu. Były to zyski uciułane przy doglądaniu szluzy, lub rozbieraniu transportów z drzewem; przynosił więc kilka polan, nasiąkłych wilgocią w skutek długiej żeglugi; ćwiartkę jabłek lub też woreczek kawy. Chociaż wszystko to przeznaczone było dla Sylwąniry, cały dom korzystał. Częstokroć pomiędzy przyniesionemi rzeczami znajdowały się ryby smażone, żebro wołowe lub inne artykuły spożywcze, nie mające żadnego związku z rzeką.
Od niejakiego czasu odwiedziny Romana stały się rzadsze. Dano mu główny dozór szluzy przy rogatkach Petit-Port, o trzy mile od Paryża. Wyznaczono mu sto franków miesięcznie, opał i mieszkanie nad brzegiem wody, z ogródkiem, gdzie mógł hodować kwiaty i jarzyny. — Cały majątek.
Odrzuciłby to jednakże, aby się nie oddalać od, Sylwaniry, gdyby go nie zmusiła do przyjęcia obowiązku, przedstawiając że właśnie nastąpi piękna pora roku, będzie więc mogła z dziećmi przyjeżdżać na kilka dni; zastąpi to dzieciom pobyt na wsi; któż wie zresztą, może nie długo, będą mogli razem zamieszkać, na zawsze. Nie chciała nad tem szerzej się rozwodzić, ale dozorca upojony radością, poszedł objąć posadę i odtąd przybywał bardzo rzadko i tylko na chwilę, pomiędzy dwoma transportami.
Gdy Roman wyjechał, nikomu bez wyjątku, nie mogły dzieci otwierać drzwi. Lecz poradziły sobie naiwnie, oto przyzwyczajone do powietrza w Algieryi i znudzone tem, że teraz przesiadywać muszą w pokoju z zamkniętemi okiennicami, dla ukrycia nędzy, otwierały okno, wychodzące na ulicę, nie zastanawiając się nad tem, iż tamtędy łatwo byłoby każdemu dostać się do nich. Lecz czegóż miały się obawiać na tak spokojnej ulicy, gdzie się koty wylęgały na słońcu, a różowe łapki gołębie grzebały po bruku? Przytem były teraz dumne, że mogą światu pokazać: łóżka, krzesła, szafę i półki do tek i książek.
Ze starych ruchomości, obróconych na opał przez Sylwanirę, pozostało tylko parę pak, z których przyszły wychowaniec Borda, wyrabiał statki żaglowe i wiosłowe. Był to jego sposób przygotowywania się do Szkoły Morskiej. Od Romana nabrał on gustu do tych budowli morskich; dla tego to Lorie-Dufresne, upatrywał w tem wskazówki powołania, zawczasu przyzwyczajał się, w dnie przyjęcia w podprefekturze, przedstawiać syna, mówiąc:
— Oto nasz marynarz... lub wykrzykiwał z miną tryumfującą:
— Hę! Maurycy... Borda!
Z początku dziecko było rade z poszanowania, okazywanego mu przez kolegów, z powodu tak zaszczytnego zawodu; szczególnie imponowała im czapka marynarska, pomysł matki; lecz później skoro na seryo zaczęto myśleć o tem, kiedy przyszło mu się uczyć matematyki i trygonometryi, których zarówno nie lubił jak Oceanu i niebezpiecznych przygód, klamka już zapadła; wszędzie go nazywano marynarzem i nie mógł się temu sprzeciwiać.
Odtąd miał zatrute życie i przybrał minę żałosną, zgnębioną i przytłoczoną pod groźbą tego Borda, którym go wszyscy dręczyli. Nos mu się wyciągnął od ślęczenia nad zrównaniami, planami budowli, nad figurami geometrycznemi i graficznemi w wielkich księgach przygotowawczych, które były jeszcze za trudne. Dla tego pozostał na zawsze owym przyszłym uczniem szkoły Morskiej, przerażonym tem, czego się ma nauczyć ażeby zostać przyjętym, a jeszcze bardziej że go przyjąć gotowi.
Pomimo to wszystko, pozostało w nim upodobanie z dziecinnych lat i nigdy tak rad nie był, jak kiedy Fanny powiedziała: „Zrób mi bacik”. W jednej chwili budował przepyszną szalupę, jakiej basen Luksem burgski jeszcze nie widział. Z zapałem pracował, rozkładając na oknie, młotek, piłkę, hebel, które mu siostra w miarę potrzeby podawała. Dziatwa uliczna w podartych majtkach i w szelkach spadających na dziurawe1 rękawy, przyglądała się z zachwytem.
Nagle dał się słyszeć głos: „Na bok! Na bok!“ Bruk zadudnił, psy zaszczekały, dzieci i gołębie rozpierzchły się, ustępując miejsca pięknemu powozowi zaprzężonemu srokatemi końmi; służba była w liberyi bronzowego koloru. Powóz ten zatrzymał się przed domem zamieszkanym przez Lorie’ów. Wysiadła jejmość stara, wysoka, sucha, w czarnej sukni z takąż peleryną. Zwracając ku dzieciom złośliwe oczy z pod brwi gęstych jak wąsy, zapytała:
— Czy tu mieszka pani Ebsen?
Ściskając wargi i pięści, uczeń Borda, odpowiedział z odwagą, którą podziwiała siostrzyczka!
— Nie, na pierwszym piętrze... poczem prędko zamknął okno przed tym widziadłem czarnej damy, o jakich zawsze opowiadała Sylwanira.
— To jedna z tych, na pewno, szepnęła Fanny.
— Niezawodnie.
Po chwili, kiedy zjawisko znajdowało się już na wschodach, zapytała:
— Czyś widział, jak spojrzała na nas? Myślałam, że wejdzie oknem.
— Chciałbym to widzieć! Odpowiedział marynarz, niezupełnie szczerze.
Przez cały czas, kiedy czuli na górze, ponad głowami tę kobietę, a przed sobą widzieli powóz, zasłaniający ulicę, pozostawali nieruchomi, nie śmiejąc rozmawiać, oddychać, ani wbić jednego ćwieka do szalupy.
Nakoniec posłyszeli głos pani Ebsen, wyprowadzającej kogoś do sieni. Suknia szeleści po korytarzu, ociera się koło drzwi, więc zaraz wyjdzie. Chcąc się o tem upewnić, uczeń Borda uchyla firankę i czemprędzej opuszcza ją zaraz.
Owa kobieta, stojąc tam, przygląda im się chciwie przez szybę, jak gdyby chciała ich porwać. Potem słychać zamknięcie drzwiczek; konie ruszają, znika cień powozu z przed okna i wszystko niknie jak sen.
— Przecież, odezwała się Fanny, oddychając swobodniej.
Gdy Lorie poszedł na górę wieczorem na zwykłą lekcyę, zastał panią Ebsen, pod wrażeniem świetnej wizyty.
— Ach prawda — któż to był? Mówiono mi o jakimś powozie.
Podała mu z dumą kartę wizytową, wielką i grubą.

Joanna Autheman

Prezydująca-Założycielka
Czynnego towarzystwa pań Ewangelistek.

Paryż. Port-Sauveur.

— Pani Autheman!... żona bankiera!
— Nie ona sama, ale osoba przez nią przysłana, z żądaniem, aby Elina przetłumaczyła zbiór modlitw i rozmyślań.
Pokazała mu zarazem leżącą na stole książeczkę o złoconych brzegach, pod tytułem: Modlitwy poranne przez panią ***, z tym godłem: kobieta zgubiła świat, kobieta go zbawi. Żądano dwóch tłumaczeń, angielskiego i niemieckiego, za trzy sous od modlitwy, jedna w drugą.
— Szczególniejszy frymark, nieprawda? odezwała się Lina, nieodrywając oczu od ćwiczenia Fanny, które poprawiała.
— Ale nie, moja Linetko, wierzaj mi... za tę cenę można się podjąć... odpowiedziała naiwnie, poczciwa pani Ebsen, nie będąc wcale mystyczną. Potem zniżając głos, żeby nie przeszkadzać lekcyi, zaczęła opowiadać sąsiadowi o dziwacznej osobie, którą do nich przysłano — pannie... nazwisko było na bilecie: Anne de Beuil, à l’hôtel d’Authemann.
— Tak, tak! de Beuil w dwóch wyrazach; jednakże wyglądała, raczej na chłopkę, albo służącą, aniżeli na szlachciankę. Bez ceremonii we wszystko wglądała, wypytywała z kim się widujemy, czy znamy dużo osób, ciągle się przypatrując fotografii Liny, stojącej na kominku, która jej się wydawała za wesołą!
— Za wesołą! zawołał z oburzeniem Lorie; on bowiem z przykrością widział, że od śmierci Babuni, młodociany jej uśmiech już jest mniej swobodny.
— O! powiedziała mi jeszcze niejedno... Że jesteśmy płoche, za mało z Bogiem obcujemy. — Słowem kazanie, zupełne kazanie z gestami i cytatami... szkoda że już nie ma Henryety, byłaby para kaznodziei, co się nazywa.
— Czy panna Briss wyjechała? zapytał Lorie, interesujący się tą waryatką, pewno dla tego, że go znajdowała wysoce praktycznym.
— Przed tygodniem, z księżną Suworyn, która ją wzięła jako towarzyszkę... Świetne miejsce... Dzieci nie ma.
— Musi być zadowoloną?
— Rozpacza... odebrałyśmy z Wiednia list!... Żałuje swego więzienia z ulicy Cherche-Midi... Ach, ta biedna Henryeta!
Wracając do rannej wizyty i zarzutu, że z Bogiem mało obcują, rzekła:
— Najpierw, co się tycze Liny, to nieprawda: co niedziela grywa na organach na ulicy Chauchat najregularniej i nieopuszcza żadnego zgromadzenia. Ja zaś nie miałam nigdy czasu być pobożną. Chciałabym widzieć tę pannę de Beuil, ze starą matką i z dzieckiem na barkach. Trzeba było biegać na lekcye od świtu do nocy, bez względu na pogodą, z jednego końca Paryża na drugi. Wieczorem padałam jak kamień, nie mając już sił ani się modlić, ani myśleć. Ale czy to nie starczyło za modlitwę przed Bogiem, żem zabezpieczała mamie do końca dobrobyt, a Linie dałam staranną edukacyę, z której teraz ciągnie zyski. Przynajmniej dla tej kochaneczki mojej początki życia nie będą tak trudne jak dla mnie.
Podniecona wspomnieniem przebytych trosk, opowiadała mu że dawała lekcye po dwadzieścia sous, w izdebkach za sklepami, takim biedaczkom jak sama była. Że płacono jej czasem godziną francuzkiego za lekcyę niemieckiego. Opisywała wymagania rodziców i jakąś otyłą dziewczynę, którą musiała na przechadzce uczyć języków, słów nieregularnych i to chodząc na wietrze i w deszcz, od arki de l’Etoile do Bastylii.
Przez długie lata znosiła prywacye i upokorzenia kobiet ubogich; chodziła w sukniach wyszarzanych, wyrzekała się śniadania, żeby mieć sześć sous na omnibus; i tak było dopóki nie została nauczycielką na pensyi pani de Bourlon... Jest to pensya bardzo modna, gdzie są tylko córki bankierów i bogatych przemysłowców. Leonia Rougier, dzisiejsza hrabina d’Arlot, Dehora Beeker, która wyszła za barona Gerspach. Tam również poznałam dziwaczną i ładną pannę Châtelus, egzaltowaną protestantkę, która nosząc ciągle biblię w kieszeni, podczas rekreacyi, gdzieś w kąciku podwórka, urządzała dla towarzyszek konferencye religijne. Mówiono, że wkrótce wyjdzie za młodego misyonarza i razem pojadą nawracać Baszutów. Rzeczywiście, opuściła niezadługo pensyę i we trzy tygodnie później, nazywała się panią Autheman.
Lorie okazał zdziwienie.
— Tak, tak, rzekła pani Ebsen z uśmiechem. Rozumiesz pan przecież różnicę, pomiędzy misyonarzem bez grosza i najbogatszym bankierem w Paryżu. Ależ odważna.. ten mąż jest okropny... Cały policzek ma oszpecony wyrzutem, nazywanym „lupus” i zasłania go czarną kitajką. Ta choroba skórna jest dziedziczną u Authemanów..., Matka ją miała na rękach i ramionach, dzień i noc nosiła rękawiczki aż po łokcie. U ich krewnych Beckerów to samo; ale syn najgorzej dotknięty. Trzeba było bardzo pragnąć bogactwa żeby wyjść za niego.
Lina, która w kąciku Babuni, przeglądała modlitwy, skończywszy już lekcyę, odezwała się swym miłym głosem:
— Zkąd wiesz, że miała tylko chęć być bogatą?... Może nią powodowała litość, potrzeba poświęcenia się, oddania się na usługi nieszczęśliwej istocie. Świat jest taki zły i ma wzrok tak krótki!
Mówiąc to nachyliła, nad stronnicami do tłumaczenia, grube płowe warkocze i okrytą jeszcze młodocianym puszkiem twarz, nieco pobladłą skutkiem zmartwienia. Naraz obracając się nawpół ku matce, rzekła:
— To się, chyba odnosi do mnie, jako do zbyt wesołej panienki, posłuchaj mamo: „Śmiech i wesołość są udziałem zepsutego serca. Nie są one nam potrzebne, gdy w sercach naszych panuje spokój Boży”.
— Co prawda, rzekła matka, nigdy nie widziałam śmiejącej się tej małej Châtelus; rozumie się zatem, że ponieważ to ona ułożyła tę książkę...
Lina znowu odezwała się żywo:
— Ale tu jest jeszcze coś osobliwszego! Wyprostowana, drżącym głosem przeczytała: „Ojciec, matka, mąż, dzieci — zawodzą uczucie, w każdym razie umierają; złą jest zatem rachubą, przywiązywać się do nich”.
— Cо za niedorzeczność! wykrzyknęła pani Ebsen, z niekłamanym gniewem.
— Słuchajże dalszego ciągu, i akcentując wyrazy czytała dalej:
„Dobra rachuba nakazuje kochać Chrystusa i tylko jego. Chrystus nie zawodzi, Chrystus nie umiera; ale on zazdrosny jest o naszą miłość i chce ją całkowicie dla siebie posiadać. Dla tego wypowiadajmy wojnę bałwanom, wyrzucajmy z serca wszystko, coby mogło z nim współzawodniczyć...”
— Słyszysz mamo? to grzech, że się kochamy! Trzeba żebyś mię wyrwała ze swego serca, żeby Chrystus był pomiędzy nami i rozdzielał nas swemi rękami przybitemi do krzyża... co <za bezeceństwo!... za nic na świecie tego nie przetłumaczę!
Pod wpływem uniesienia, zrobiła ruch tak gwałtowny, tak obcy jej naturze słodkiej i pogodnej, że aż stojąca obok niej Fanny, odczuła to nerwowo i pobladła chuda jej twarzyczka.
— Nie bój się... ale nie bój się... ja się nie gniewam... rzekła Lina biorąc ją na kolana i ściskając w objęciu.
Lorie sam nie wiedząc dla czego, zarumienił się z radości.
— Moja Linetko, nie mamy czego się gniewać! Żeby tak do serca brać wszystkie głupstwa, co się czyta i słyszy... Prawda że modlitwa tej pani jest niedorzeczna, ale nam nie przeszkodzi się kochać.
Zamieniły z sobą spojrzenia pełne takiej ufności, jaka bywa jedynie pomiędzy istotami związanemi krwią.
— Bądź co bądź, rzekła Lina, mocno jeszcze rozdrażniona, te niedorzeczności łatwo się udzielają i mogą być szkodliwe dla młodych głów i słabych dusz...
— Do pewnego stopnia jestem zdania panny Eliny, powiedział Lorie, chociaż...
Pani Ebsen wzruszała ramionami.
— Nie ma czego się obawiać, alboż kto czyta podobne rzeczy. Tyle są warte co broszurki anglikańskie rozdawane na polach Elizejskich, jakby prospekta krawców lub restauracyj z ceną stałą. Zresztą pamiętajmy o stronie materyalnej. Przy panu Lorie, otwarcie można mówić, więc biorąc po trzy sous od modlitwy, ładny grosz się zarabia. Obie weźmiemy się do roboty. Po tym jednym tomie, pewno będzie więcej; a żeśmy nie bogate, musimy korzystać z każdej możności do zarobku, żeby mieć coś na wyprawę dla Liny, gdy będzie wychodziła za mąż.
Jeszcze przed końcem tych rozpraw, Lorie zerwał się nagle.
— No, już czas Fanny, pożegnaj się!
Ten salonik pani Ebsen, miejsce dotąd najweselsze w świecie, najprzyjaźniejsze dla niego i dzieci, teraz, wydało mu się posępnem, nie mającem żadnego związku z jego życiem. Czuł, że tam jest obcym, przybyszem, a to dla tego tylko, że poczciwa pani Ebsen widocznie wzięła go za człowieka lat dojrzałych, nie mogącego już mieć żadnych pretensyj, kiedy mówiła do niego o zamążpójściu Liny.
Tak, ona wyjdzie zamąż, ta czarująca dziewczyna. Wyjdzie nie długo i ten co ją otrzyma, będzie z niej dumny. Takie wykształcenie, taki hart duszy, zamiłowanie porządku, rozsądek, tkliwość pełna wyrozumiałości... Myśli powyższe zasmuciły go i nawet w swoim pokoiku, wychodzącym na ogródek, nie mógł się z nich otrząsnąć.
Dzieci sypiały obok. Słyszał więc podczas gdy Sylwanira rozbierała dziewczynkę, szczebiotanie jej o tem co się działo wieczorem u tych pań: „Panna Elina powiedziała... panna Elina gniewała się”.
W życiu małej sierotki „panna Elina” tak dużo miejsca zajmowała! Ale gdy zamąż pójdzie, będzie miała swoje dzieci, cudzemi więc przestanie się zajmować. Zadumał się biedak nad tem, jak Elina dom jego przeistoczyła, chociaż się tam ukazała raz jeden i to w chwili ciężkiego strapienia.
Ażeby się uspokoić, wziął się do „klasyfikowania”, jak sam tę czynność nazywał. Była to jego ostatnia ucieczka, w przystępie niepokoju i wielkiego smutku, znaczyło zaprowadzenie ładu w stosie tek zielonych, ponumerowanych i z nadpisami różnym charakterem: Listy tyczące się interesów, Rodzina, Polityka, Rozmaitości. Odkąd przylepiał napisy do tych drogocennych papierów, których już potem nigdy nie zmieniał, klasyfikował je tylko i z powłoki niebieskiej kładł do bronzowej; to zaspakajało jego manię.
W paczce, która mu wpadła w rękę tego wieczora, na pierwszej stronnicy wypisane było, jakby na grobie, imię: Walentyna.
Listy datowane w roku jej choroby, były wszystkiem co mu pozostało po żonie, przedtem bowiem nigdy się nierozłączali. Dużo ich było i wszystkie długie. Pierwsze niezbyt smutne, pełne czułych przestróg, tyczących się dzieci i jego zdrowia, oraz zaleceń codo gospodarstwa, zajęć dla Sylwaniry i Romana, słowem niepokoje matki w oddaleniu.
Ale zwolna nastąpiły skargi i chorobliwe rozdrażnienie nerwów. Potem zdradzały gniew, rozpacz, bunt przeciw swemu losowi, którego okropność miarkowała, pomimo niezręcznych wykrętów lekarzy.
Pośród krzyków boleści i łkań, zawsze przebijała troska o dom, o dzieci, zawsze był jakiś przypisek do Sylwaniry, naprzykład: „Niezapomnij dać do wygręplowania materacy”. Pismo pożółkłe, czasami jakby łzami przesycone, drżące, niepewne, o zwiększonych literach skutkiem osłabienia ręki, wskazywało postęp złowrogiej choroby.
W ostatnim liście, pismo było tak niepodobne do pierwszego, jak martwa i wychudła twarz, jaką zobaczył w pokoju domku odźwiernego w Ambоisе, była niepodobną do twarzy kobiety, która przed rokiem wsiadała na okręt, dotknięta jeszcze tylko wewnątrz gnieżdżącą się chorobą i dojrzałą swą świeżością, zwracała uwagę surowych marynarzy w porcie.
List ten napisała Walentyna, zaraz potem, gdy wyprawiła męża do Paryża, by dopilnował tam posady, nie mówiąc nic, iż czuje tchnienie śmierci: „Wiedziałam dobrze, pisała, że wszystko skończone, że się już nie zobaczymy; ale trzeba było dla ciebie i dla dzieci, żebyś pojechał i niezwłocznie zobaczył się z ministrem... Ach biednaż ja, mając już dni policzone, nie mogę ich z rodziną spędzić. Mam męża i dwoje dzieci a umrę sama jedna!...”
Po tej rozdzierającej skardze, już były tylko słowa pełne poddania się. Na nowo stała się spokojną, cierpliwą, jaką była przy zdrowiu, wzbudzała w nim odwagę, dawała mu rady. „Z pewnością odzyskasz posadę, bo rząd nie chciałby się pozbawić takiego urzędnika”. Ale troszczyła się o dom, o gospodarstwo, o edukacyę dzieci, to jest o to wszystko, co człowiek zajęty swym zawodem, innym powierza. Sylwanira, jako zamężna niepozostanie przy nich na zawsze; zresztą choć wierna, zawsze jest tylko służącą.
Zwolna, ostrożnie, w wyrazach, których długo dobierała i których napisanie musiało ją kosztować, bo cały ten ustęp był jakiś kawałkowany, przerywany, wzmiankowała mu o możliwem małżeństwie, później, kiedyś. „Jesteś jeszcze tak młody... tylko zrób dobry wybór i daj dzieciom prawdziwą matkę.
Te jej ostatnie zalecenie, które odczytywał często po jej śmierci, nigdy nie sprawiły na nim takiego wrażenia, jak tego wieczoru, podczas gdy przysłuchiwał się w ciszy uśpionego domu, spokojnym krokom osoby, porządkującej tu i owdzie po nad nim na górze.
Zamknęła okno, roleta zgrzytnęła opuszczając się; on zaś po przez wielkie łzy, które jakoś powiększały i nabrzmiewały pismo, czytał i odczytywał: „tylko zrób dobry wybór”.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.