Emancypantki/Tom III/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom III
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
NA NOWEM STANOWISKU.

W taki sposób osiedliła się Madzia w domu Solskich. Oprócz cioci Gabrjeli, nie pojmującej, jak można przyjaźnić się z „temi panienkami,“ wszyscy byli jej życzliwi. Ada lubiła ją serdecznie, służba prześcigała się w grzecznościach, a władca tej kolonji, pan Solski, wahał się, jak na huśtawce, między bałwochwalczem ubóstwieniem Madzi i — nieufnością do ludzkiego rodu, w jego żeńskiej połowie.
Madzi jednak, w nowych warunkach, nie opuszczał niepokój. W nocy, na rzeźbionem łóżku nie mogła spać; a ile razy zdrzemnęła się, budziło ją przywidzenie, że ona nie ma dachu nad głową, lecz tuła się po ulicach miasta.
Od czwartej rano nie zmrużyła oka; ale gdy około siódmej weszła pokojówka, Madzia udawała, że śpi. Wstyd jej było, że ta dystyngowana panna ma czyścić jej ubogą sukienkę.
Zjadłszy pierwsze śniadanie w pokoju Ady, Madzia poszła do Korkowiczów, gdzie przyjęto ją ze zdumieniem i zachwytem. Pani rozszlochała się, panienki od wczoraj płakały, a pan Korkowicz, który przed godziną wrócił ze wsi, uściskawszy Madzię, rzekł swoim grubym głosem:
— Wolałbym mieć w pani synowę, aniżeli nauczycielkę, bo synowej niktby mi nie odebrał...
Pani Korkowiczowa westchnęła żałośnie. W ciągu pół doby straciła nadzieję ożenienia swego syna z Adą Solską, a natomiast wiele myślała o innej kwestji.
— Proszę pani — wtrąciła wśród pocałunków — ci Strusie, o których mówili wczoraj państwo Solscy, to musi być rodzina zagranicznego pochodzenia?
— Nie, pani, to polska rodzina.
— Myślałam. Bo ród mego męża także pochodzi z Niemiec, gdzie nazywali się von Propfenberg. I dopiero edykt nantejski zmusił ich...
— Dajże pokój tym bredniom! — oburzył się pan. — Któryś mój dziad musiał być w szynku parobkiem do korkowania butelek, i stąd nasze nazwisko...
— Ależ, Piotrusiu, nie zaprzeczaj mi!... Sama byłam nad Renem, na pagórku Propfenberg, który, jak objaśnił mnie hrabia Przewracalski, musi być gniazdem naszych przodków... Nawet hrabia Przewracalski radził, ażebyśmy kupili to miejsce i zbudowali...
— Trzeci browar? — wtrącił pan. — Niegłupim!...
— Ależ nie... Ażebyśmy tam wznieśli zameczek.
— Jak Boga kocham — zawołał Korkowicz, bijąc się w piersi — czasami zdaje mi się, że mam więcej rozumu od ciebie. A przecież nie chodziłem na pensję i na starość nie uczę się po francusku...
Wszedł do salonu pan Bronisław... Był nieco zmieszany obecnością Madzi, lecz odzyskawszy humor, rzucił się na kanapę i zawołał:
— Ten Kazik Norski ma djabelskie szczęście: wygrał od nas wczoraj ze sześćset rubli... Ale zato jego siostra!... Mówię ojcu: palce oblizywać...
— Gdzieżeś ją widział? — niespokojnie zapytała matka.
— Eh! to cała historja — odparł pan Bronisław, machając rękoma i pomagając sobie w tej czynności jedną nogą. — Spotkałem ją koło Saskiego placu... szła z tym swoim amerykańskim ojcem... Stanąłem, mówię mamie, jak bałwan i patrzę, a ona na mnie — łyp oczkiem... Idę za nią, wymijam... ta znowu łyp... Zgłupiałem doreszty, a ona delikatnie odwraca główkę i coś... jakby się uśmiecha... Ukrop mnie oblał... a ona szep... szep do ojca — i skręcają na wystawę sztuk pięknych, a ja za nimi...
Nicem nie widział, tylko ją — prawił pan Bronisław, ocierając spotniałą twarz chustką — ale i ona trochę na mnie oczkowała... Potem rozeszliśmy się... Ale że ja mam należność u Kazika, więc zaraz poprosiłem go, ażeby mnie przedstawił swojej siostrze. Obiecał — i dziś albo jutro poznam się z nią... Ale, mówię tatce, kiedy o niej wspomnę, łydki mi drętwieją. W Warszawie jest dużo ładnych facetek, ale takiej jeszczem nie widział.
— Słyszałeś?!... — zapytała pani Korkowiczowa, z rozpaczą spoglądając na męża.
— Twój wychowanek — odparł mąż.
Pan Bronisław zerwał się z kanapy.
— Ale rodzony syn tatki i wdał się w tatkę!... — zawołał, klepiąc ojca po brzuchu.
— Ho! ho! ho!... — zaśmiał się pan Korkowicz,
Wycałowana i zapraszana przez całą rodzinę Korkowiczów o najczęstsze wizyty, Madzia pożegnała ich zdziwiona. Więc nawet i pan Bronisław zaciągnął się na listę wielbicieli Heleny, których już w Warszawie było kilku?... Co na to powie Solski, taki wyłączny i dumny?... W tenże to sposób Helenka stosuje się do przedśmiertnych życzeń matki?...
Od Korkowiczów Madzia poszła do panny Malinowskiej, która, powinszowawszy jej porzucenia dotychczasowych obowiązków, zapytała: czy nie weźmie na pensji trzech godzin dziennie arytmetyki i jeografji w najniższych klasach?
— Właśnie przyszłam o to prosić... — rzekła uradowana Madzia.
— Czy tak?... Bardzo dobrze robisz, zapewniając sobie rezerwę z własnej pracy — odparła panna Malinowska. — Bo względy wielkich panów mniej są pewne, aniżeli gusta kobiet... Więc przyjdź jutro o dziewiątej i zaczynaj odrazu. A teraz do widzenia, gdyż jestem zajęta.
Pożegnawszy się z panną Malinowską, Madzia spotkała oczekującą na schodach pannę Żanetę, która bez wstępu zapytała:
— Cóżto, Madziu, chcesz u nas dawać lekcje?
— A tak — odpowiedziała wesoło — i wyobraź sobie: już mam u was trzy godziny...
Panna Żaneta wzruszyła ramionami i rzekła obojętnym tonem:
— No, no... Ja, mając takie stanowisko u Solskich, nie myślałabym o niczem podobnem...
— Dlaczego?
— Tak sobie.
Pożegnały się chłodno, a rozżalona Madzia mówiła do siebie:
„Czy ona chce, ażebym ja dostała się na łaskawy chleb u Solskich?... Przecież wie, że muszę pracować, a mój pobyt u Ady skończy się za parę miesięcy...“
Od tej pory życie Madzi w domu Solskich płynęło bardzo systematycznie.
Wstawała o siódmej i ubrawszy się, mówiła pacierz. Była to ciężka chwila: często bowiem przychodziło jej na myśl, że Pan Bóg może nie wysłuchać modlitw tak wielkiej jak ona grzesznicy.
Około ósmej przynoszono jej kawę, po wypiciu której, ucałowawszy Adę, leżącą w puchach i koronkach, biegała na pensję, skąd wracała o pierwszej lub trzeciej.
Przez jakąś godzinę, wesoła i uśmiechnięta, opowiadała pannie Solskiej o wydarzeniach na pensji, a następnie, w swoim pokoju, odrabiała lekcje z Zosią, siostrzenicą Dębickiego, który mieszkał w lewej oficynie na dole obok bibljoteki.
Pewnego dnia rzekła do Zosi:
— Wiesz, Zochna, pójdziemy jutro na pensję, do czwartej klasy... Przecież pensję trzeba skończyć, bo inaczej będzie martwił się wujcio.
Dziewczynka zbladła i zaczęła drżeć.
— Ach, pani — rzekła — ja tak się boję... One mnie będą wyśmiewały... Nawet panna Malinowska mnie nie przyjmie...
— Nie bój się!... Przyjdź do mnie jutro o wpół do dziewiątej, ale — wujciowi nie mów nic...
Jakoż nazajutrz rano prowadziła na pensję Zosię, która była blada ze strachu i miała czerwony nosek z zimna. Madzia jednakże tak wesoło rozmawiała z Zosią i tyle zadawała jej pytań w ciągu drogi, że dziewczynka ani spostrzegła się, kiedy stanęły w korytarzu pensji.
Jedna z pokojówek zdjęła z Zosi krótką salopkę, a Madzia wprowadziła za rękę drżące dziecko do sali czwartej klasy...
— Patrzcie — zawołała do uczenic — przyszła Zosia, którąście tak zapraszały... Kochajcież ją i bądźcie dla niej dobre.
Dziewczynki otoczyły dawną koleżankę i tak życzliwie zaczęły z nią rozmawiać, że Zosię opuścił strach. Dopiero gdy Madzia wyszła z sali, dziewczynka znowu pobladła i zwróciła za nią rozszerzone źrenice.
Madzia z korytarza weszła do klasy i ucałowawszy wylęknioną Zosię, jeszcze raz rzekła do jej towarzyszek:
— Kochajcie ją, bardzo kochajcie... Ona boi się, żebyście jej nie zrobiły jakiej przykrości...
Zosia została w sali. W czasie pauzy o dwunastej przyznała się przed Madzią, że jest jej wesoło w klasie, a wracając o trzeciej do domu, powiedziała, że nie rozumie, jak mogła tyle miesięcy wytrzymać bez towarzystwa koleżanek?
Zaniepokojony Dębicki czekał na podwórzu, a zobaczywszy mizerną lecz uśmiechniętą siostrzeniczkę, pobiegł kilka kroków naprzeciw i zawołał:
— Cóżto... wróciłaś na pensję?...
— I już będzie chodziła aż do ukończenia! — szybko odpowiedziała Madzia.
Dębicki podziękował jej spojrzeniem. Wprowadził zziębniętą Zosię do pokoju i zdejmując z niej wiotką salopkę, pytał:
— Cóż, bałaś się?... bardzo ci było przykro?...
— Okropnie!... Ale kiedy panna Magdalena pocałowała mnie, zrobiło mi się tak na sercu!... Wie wujcio, tak mi się zrobiło, że weszłabym do najciemniejszego pokoju...
Tego wieczora Dębicki opowiedział Solskiemu przygodę Zosi: jej przestrach, długą przerwę w naukach i dzisiejszy powrót na pensję, dzięki Madzi, która w tajemnicy przed nim wszystko przygotowała.
Solski słuchał wzruszony, biegając po gabinecie. Wreszcie kazał prosić do siebie siostrę.
— Słyszałaś Ada o Zosi?... — zapytał.
— Naturalnie. Madzia cały plan ułożyła w moim pokoju.
— Mybyśmy tego nie umieli zrobić, Ada?...
— Namby to nawet na myśl nie przyszło — cicho odpowiedziała siostra.
— Anioł w ciele kobiety, albo... genjalna intrygantka!... — mruknął Solski.
— Ach, proszę cię — wybuchnęła Ada — możesz stosować swój pesymizm do całego świata, tylko nie do Madzi.
Solski wpadł w rozdrażnienie i prostując swoją małą figurkę, zawołał:
— Dlaczegóż to, jeżeli łaska?... Czyliż panna Magdalena nie jest kobietą, a w dodatku ładną?... Poeci trafnie nazwali kobietę bluszczem, który, aby się rozwinął i zakwitł, musi opasać drzewo i ssać... ssać... ssać!... A im lepiej ssie, im jego podpora jest bliższą śmierci, tem bluszcz bujniej rośnie i piękniej kwitnie...
— Nie wiedziałam, że jesteś zdolny mówić tak o przyjaciółce siostry...
— A panna Helena nie była twoją przyjaciółką? — odparł, zasadzając ręce w kieszenie. — Uważałaś ją za istotę nadziemską!... No, a dziś do tej niebianki modli się z tuzin pobożnych... na trzy miesiące przed zdjęciem żałoby po matce!... Przyznaj Ada, że boginie, zanim staną się nieśmiertelnemi posągami, już mają kamienne serca — zakończył, całując siostrę.
Pogodzili się prędko; Ada wyszła, a Solski z wyrazem znużenia zabrał się do odczytywania papierów, dotyczących jego fabryki.
W początkach lutego, Madzia wcześniej powróciła do pałacu Solskich z pensji, zobaczyła na schodach służbę w ruchu. Pokojówki biegały, do góry i nadół, z flaszkami i ręcznikami, a młodsi lokaje, ustawiwszy się na różnych kondygnacjach, pobierali od nich rogatkowe, w sposób mniej lub więcej widoczny, któremu towarzyszyły lekkie okrzyki.
Wobec Madzi — pokojówki przybrały powagę infirmerek, a lokaje zaczęli udawać, że to właściwie oni niosą na górę flaszki i ręczniki.
— Co się stało? — zapytała przestraszona Madzia.
— Pani hrabina zachorowała na migrenę — odparł jeden ze służby, nisko kłaniając się i usiłując pohamować westchnienie, które rozsadzało mu piersi.
Panią hrabiną nazywano tu ciocię Gabrjelę, która mieszkała przy Solskich na drugiem piętrze. Dama ta, niezła w gruncie rzeczy, miała sto tysięcy rubli w banku. Narzekając na nudy i samotność, całe dnie spędzała na wizytach, a wieczory w teatrze; do swoich zaś siostrzeńców przychodziła tylko na obiady, aby dowieść im, że jest przez cały świat opuszczona.
Madzia, dowiedziawszy się, że Ady i Solskiego niema w domu, pobiegła na drugie piętro i weszła do sypialni chorej. Zastała ją na fotelu jęczącą, z przymkniętemi oczyma, obłożoną plastrami i materacykami, które ustawicznie zmieniała panna Edyta, stara dama do towarzystwa, mająca w tej chwili również zawiązaną głowę.
Przy wejściu Madzi chora dama rzekła jękliwym głosem:
— Nareszcie... ukazał się ktoś zdołu!... A ja od godziny umieram... Czarne płatki biegają mi przed oczyma, zęby mam wysadzone, a skronie bolą, jakby kto wiercił rozpalonemi świdrami.
— Ja to samo!... — wtrąciła dama do towarzystwa.
— Boże, skróć me cierpienia... — jęczała ciotka Gabrjela.
— Boże, zachowaj panią!... — szepnęła dama do towarzystwa, kładąc jeszcze jeden materacyk na głowę dostojnej chorej.
— Proszę pani — odezwała się Madzia naturalnym głosem — może ja w czem pomogę?...
Chora otworzyła oczy.
— Ach, to pani?... Bardzo jesteś dobra, odwiedzając samotną kobietę, ale... cóż ty mi możesz pomóc?
— Ojciec — mówiła Madzia — nauczył mnie jednego sposobu leczenia migreny, który niekiedy udaje się...
Zdjęła ze siebie okrycie i kapelusz i stanąwszy za fotelem chorej, zaczęła odrzucać wszystkie ręczniki i materace, opasujące jej głowę.
— Co pani robi? — krzyknęła dama do towarzystwa, załamując ręce. — Ależ to zabójstwo...
— Pozwól, Edyto... — odezwała się słabym głosem ciocia Gabrjela, poczuwszy miły chłodek. — Przecież pani jest córką doktora...
W tej chwili Madzia zaczęła delikatnie ściskać i rozcierać rękoma czoło, skronie i kark chorej. Ciocia Gabrjela zwróciła uwagę na te ruchy i nagle przemknęło w jej myśli pytanie:
„Skąd ona ma takie ręce?... Aksamit!... Dziwne ręce...“
Madzia wciąż tuliła i rozcierała jej głowę; chora dama z natężoną uwagą odczuwała dotknięcie jej rąk.
„Arystokratyczne ręce!...“ — myślała dama, przypatrując się jednem okiem długim palcom Madzi i różowym paznogciom.
— Czy uwierzysz, Edyto, że mi lepiej?... — odezwała się głośno.
— Nie do pojęcia!... — odparła dama do towarzystwa.
— Czuję, jakby mi wchodził w głowę ciepły powiew... oczywiście strumień magnetyczny... A ból ustępuje...
W minutę później ciocia Gabrjela była już zdrowa.
— Ojciec pani — rzekła na podziękowanie — musi być homeopatą, albo uczniem hrabiego Mattei.
— Nie wiem o tem, proszę pani.
— Czy da pani wiarę — zawołała dama do towarzystwa — że i mnie jest trochę lepiej na głowę, choć tylko patrzyłam na ruchy pani?... Istotnie, czuję jakiś ciepły prąd powietrza w lewej skroni, a drugą stroną ból ucieka... Cudowne lekarstwo!... Pani musiała dowiedzieć się jakiegoś sekretu od pani Arnold...
— Kto to jest pani Arnold? — spytała ciocia Gabrjela.
— Amerykanka, druga żona ojczyma panny Norskiej...
— Ach, tej...
— Ale ona jest sławną magnetyzerką i rozmawia z duchami — objaśniła dama do towarzystwa.
Zanim Madzia zeszła z drugiego piętra do siebie, już w całym pałacu opowiadano o jej cudownych kuracjach, wykonanych na pani hrabinie i damie do towarzystwa. Ledwie zaś Solscy powrócili z wizyty, natychmiast kamerdyner zakomunikował im wiadomość o nadzwyczajnych wypadkach, a ciocia Gabrjela, wezwawszy ich do siebie, w dwu językach odmalowała barwny obraz swoich cierpień i sposób usunięcia ich przez Madzię. Kładła przytem nacisk na delikatność jej dotknięcia, dziwiąc się, skąd córka doktora może mieć tak piękne ręce?
— Podoba mi się system panny Magdaleny — odezwał się Solski, któremu żółta twarz pociemniała. — Migrenę leczy ściskaniem, a brak odwagi pocałunkami...
— Nie pleć!... — zawołała siostra.
— No, przecież Zosię ośmieliła, całując ją... Bardzo wierzę, że to pomaga!
Kiedy, pożegnawszy ciotkę, oboje zeszli nadół, odezwała się Ada:
— Tylko, Stefek, nie bałamuć Madzi. Ty, jak widzę, za często prawisz jej komplimenta.
— Cóżto, nie wolno?
— Nie wolno, bo jak się dziewczyna w tobie zakocha...
— To się z nią ożenię — odparł Solski.
— Aa... w takim razie...
— Tylko zrób, ażeby się zakochała!... — dodał z westchnieniem.
— Na to nie licz!... — stanowczo odpowiedziała siostra.
— Nie pomożesz mi?... — spytał Solski zdziwiony.
— Nie — odpowiedziała. — To już za poważna sprawa.
— Jak chcesz.
Ucałowali się, ale oboje byli podrażnieni. Ada mówiła sobie:
„Widzę, że Stefek znowu zakochany... Piękna rzecz!... Albo ożeni się z Madzią, a wtedy zobojętnieją dla mnie oboje, albo — rzuci biedną dziewczynę, a wówczas ona będzie miała prawo znienawidzieć mnie...
„Gdybyż to były na świecie dwie Madzie, jedna do drugiej podobna jak dwie krople wody!... Nie, nawet jedna niechby sobie była daleko lepsza i piękniejsza od drugiej... W takim razie tamtą, lepszą, oddałabym Stefkowi, a sobie zostawiłabym tę zwyczajną. I wszyscy bylibyśmy szczęśliwi, a tak... niewiadomo, co będzie...“
Solski, z rękoma w kieszeniach, szybko chodził po swoim gabinecie, manewrując spojrzeniami w ten sposób, aby jak najrzadziej spotykać się z rozwieszonemi na ścianach planami cukrowni.
„Weszła do nas — myślał — jak iskierka i zapaliła płomień, który sięgnął aż na drugie piętro... Cha!... cha!... — śmiał się — jeżeli pannie Brzeskiej za każdym razem uda się wypędzić migrenę z głowy mojej biednej ciotki, Gabrjela zacznie podejrzewać swoją lekarkę bodaj czy nie o królewskie pochodzenie... Tylko francuscy królowie dotknięciem usuwali skrofuły... Zatem panna Brzeska... cha!... cha!... cha!... Już widzę ciotkę w naszym obozie!...
Ale Ada?... Zawsze awantury z temi babami... Ileż to razy mówiła mi: chciałabym, ażebyś znalazł żonę podobną do Madzi... A jak ją chwali, jak ją kocha!... I właśnie teraz, kiedy znajduję żonę najpodobniejszą do Madzi, ona mówi, że nie chce się mieszać do tego...
Przecież z panną Heleną Norską moje rachunki są — jak nie można — czyste... Nie ja zerwałem, tylko ona, radząc mi w dodatku, ażebym zdobywał ją na nowo, wedle najświeższych zasad, jeszcze nie wypróbowanych przez nikogo, ale które ona dopiero oceni!... Chwała Bogu!... Niechże ocenia nowe zasady na innych zwierzętach, a mnie — zostawi w spokoju...
Będę miał żonę piękną, która mówi po francusku i gra na fortepianie, i która — mnie wszystko będzie zawdzięczać... Majątek, nazwisko, hołdy światowe... Wszystko — prócz anielskiego serca... które zresztą trzeba bliżej poznać... Może i ona wynalazła nowe zasady kochania?... Djabli wiedzą. Na kobiety padła jakaś umysłowa epidemja, zabawna w początkach, ale na dłuższą metę nudna...“
W tym samym czasie Madzia, w swoim pokoiku, czytała wypracowania uczenic. Ale zajęcie szło jej oporem. Co chwilę odkładała kajet i oparłszy głowę na ręku, przymykała oczy, jakby, odrywając się od zewnętrznego świata, chciała głębiej spojrzeć we własną duszę, którą ugniatał nieujęty, ale dokuczliwy ciężar.
W domu pani Latter czytanie wypracowań robiło jej przyjemność; nieraz zanosiła się od śmiechu z powodu zabawnych wyrażeń młodych autorek.
Dziś nuży ją niewyraźne pismo, dręczą błędy, a treść nie zajmuje. I wydaje się jej, że lada chwilę wejdzie ktoś i zapyta:
„Skąd się pani tu wzięła?... Co pani tu robi?...“
Może nawet wejść jej własny ojciec, a byle spojrzał na nią, ona już zrozumie: co to znaczy?...
„Jakże — więc rodzicom chciałaś płacić za pokoik i proste obiady, a u wielkich panów darmo zajmujesz salony i jadasz potrawy, jakich my przez cały rok nie widujemy?...“
Madzia schwyciła się za głowę.
— Ja muszę coś robić dla nich, bo inaczej łaskawy chleb otruje mnie!... — szepnęła z desperacją. — Niepodobna, ażeby Bóg rzucił mnie tu bez celu... Przecież ci ludzie, w swoich wielkich salonach, nie są szczęśliwi... Ada tak pragnęła, ażeby pan Stefan ożenił się z Heleną, toż samo nieboszczka pani Latter... Czy ja tu nie jestem jej zastępczynią?...
Ona wskazałaby Adzie środek na rozpędzenie nudów, ona umiałaby poprawić stosunki między panem Solskim a Helenką... I wszyscy byliby szczęśliwi, a ja wywdzięczyłabym się za ich dobroć...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.