Emancypantki/Tom I/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom I
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIV.
CO MOŻNA SPOTKAĆ NA DRODZE.

W tej cliwili wóz stuknął o kamień i zatrzymał się przed karczmą, gdzie stało kilka fur i gromadka rozmawiających ludzi.
Pani Latter ocknęła się, spojrzała wokoło i usiłując skupić rozpierzchnięte myśli, zapytała:
— Co to jest?
— A przewóz jest — odparł furman. — Ino dziś w nocy woda wylała i prom zerwało.
Pani Latter przy pomocy chłopa i karczmarki wysiadła z wozu, rumieniąc się za swój ekwipaż i za otoczenie, w jakiem ją los postawił.
„Szalona jestem! — pomyślała. — Rzucać pensję... tułać się po karczmach...“
Była dziesiąta rano. Pani Latter zapłaciła chłopu należność i zawstydzona patrzyła na odrapaną karczmę, na wózki i ludzi stojących wśród błota, a nadewszystko na ten czerwony dach, który między nagiemi drzewami majaczył po drugiej stronie rzeki.
„Poco ja tu przyjechałam nieszczęśliwa?...“ — myślała.
„A jeżeli Mielnicki zdziwi się i powita mnie jak obcą?... Przecież to obcy człowiek!...“
Zwróciła się do karczmarki, już trzymającej jej torbę, i spytała:
— Pan Mielnicki tam mieszka?
— Zara za rzeką.
— A jest w domu?
— Musi że jest. Przecie święta nadchodzą, to kużden się domu pilnuje... A jeszcze jak woda wylała...
— Ja chcę tam pojechać... do pana Mielnickiego... — rzekła pani Latter.
— Pojechać to można, ino nam prom odniosło. Ale zaraz go tu sprowadzą, tylo patrzeć...
— A mostu u was niema?...
— Nigdy u nas nie było mostu. Tak się ludzie przewożą, na promie. Ale że nam prom dzisia w nocy złapało i odniosło wdół, a nasi dopiero za nim pojechali wierzchem, więc zaraz go tu sprowadzą — objaśniała karczmarka.
— Jakże będzie ze mną?
— A nijak. Poczeka se pani na prom i promem śmignie na drugą stronę.
Pani Latter zaczęła niespokojnie chodzić, ze wstrętem unikając błota, w którem tonęły jej trzewiki.
— Czółna u was niema? — spytała.
— Ni. We dworze to musi jest, ale nie u nas.
— A kiedyż prom będzie?... — mówiła z rosnącą trwogą.
— Najpóźni to na południe.
— A może dopiero wieczorem?...
— Może ta zamarudzą i do wieczora. Pojechali wierzchem, ale czy go złapali, niewiadomo — objaśniała gadatliwa karczmarka.
Pani Latter znowu ziemia zaczęła się chwiać pod nogami. Bała się wejść do karczmy, bała się spojrzeć na niebo, gdyż zdawało jej się, że lada chwilę niebieski lazur zacznie odłupywać się jak tynk i spadać kawałami na ziemię. W głowie jej szumiało, w oczach przelatywały błyskawice.
Karczmarka, choć prosta kobieta, dostrzegła niezwykły wyraz w twarzy pani Latter, lecz przypisała to zmęczeniu.
— Niech pani wejdzie do izby — rzekła — może pani prześpi się, może co zje, a oni nadjadą... — I zaprowadziła panią Latter do swej sypialni, gdzie stały dwa wysoko zasłane łóżka i kanapka, kryta perkalem. Ściany były zawieszone obrazami treści wojennej lub pobożnej.
Pani Latter usiadła na kanapce i wlepiła oczy w jeden z obrazów, wyszyty włóczką i przedstawiający jakiegoś świętego. Z obocznej szynkowni dolatywał ją zaduch wódki, dym fajek i hałaśliwa rozmowa ludzi, czekających na prom. Patrzyła w obraz i myślała:
„Malinowska już musi być na pensji, a z nią jej wspólnik, Zgierski... Ciekawam, czy nie pogryzą się przy podziale łupu?... A jak musi triumfować Howardówna!... No, teraz zaczną się jej rządy i reformy. Nad wieczorem całe miasto mówić będzie, że uciekłam, a jutro... dowie się o tem nawet ten niedołęga Dębicki... Wyobrażam sobie jego baranią minę!... Zapewne pomyśli, że Bóg skarał mnie za niego.
Helenka naturalnie odpoczywa po serenadach, a Kazio...
Ach, czy podobna, ażeby z tak niewinnych istot jak dzieci, wyrastały takie straszne potwory jak ludzie.“
Weszła szynkarka.
— Jest prom?... — zapytała pani Latter, zrywając się z kanapy.
— Jeszcze nie, ale zaraz przyjadą... Tylko co ich nie widać... Może pani zgotować jajecznicy?... a może herbaty z arakiem?...
— Dajcie araku — rzekła cicho pani Latter, przypomniawszy sobie, że nie ma wina.
Karczmarka przyniosła małą flaszczynę araku i szklankę. Gdy znowu odeszła, pani Latter wylała wszystek arak do szklanki i wypiła duszkiem. Wstrząsnęła się; ogień uderzył jej do płuc i do głowy.
Spojrzała na zegarek: była druga po południu.
„Gdzie się ten czas podział?...“ — myślała zdumiona. Zdawało jej się, że najwyżej kwadrans przepędziła w izbie karczmarki.
Znowu ogarnął ją niepokój, więc wyszła przed karczmę, wyglądać promu. Ale na żółtawej, bystro płynącej wodzie, nie było widać nic.
Odwróciła głowę w drugą stronę, i wzrok jej padł na dach, czerwieniejący między drzewami. I jakby zahipnotyzowana tym widokiem, zaczęła iść ponad rzeką, ażeby stanąć naprzeciw dworu i zobaczyć go choć z tego brzegu. A może ze dworu wyjdzie w tej chwili Mielnicki i dostrzeże ją?... Tak przecie blisko...
W ten sposób odsunęła się z pół wiorsty od karczmy, z oczyma wlepionemi w drugi brzeg. Nagle — myślała, że się rzuci naprzód, wpław... Naprzeciw, o paręset kroków, był park, pełen starych drzew, a w tem miejscu, gdzie rzeka skręcała, pod ogromną lipą, widać było czarną ze starości ławeczkę... Nawet kora na lipie była pęknięta.
Marzenia pani Latter spełniły się. Oto jest park, który tyle razy widywała w swoich snach na jawie. Oto ów ubogi krajobraz, w którym mieszka cisza, sięgająca od ziemi do nieba.
Pani Latter zaczęła biec nad brzegiem.
— Boże — mówiła — zeszlij...
Czy oczy ją łudzą?... Na wzgórku między drzewami widać odwrócone białe czółno, a o kilkanaście kroków dalej przechodzi zwolna jakiś człowiek.
— Hej! człowieku... człowieku!... — zawołała rozgorączkowana.
Odwrócił się.
— Przypłyń tu czółnem...
— Nie wolno, to dworskie czółno...
— Więc idź do dworu...
Człowiek machnął ręką i szedł dalej.
— Rubla ci dam!... Zegarek!... — wołała nieprzytomna.
Odwrócił się i zniknął między drzewami.
— Człowieku... ach, człowie...
I rozkrzyżowawszy ręce, rzuciła się w rzekę.
Uderzenie i przejmujące zimno otrzeźwiły ją. Nie rozumiała, gdzie jest, lecz czuła, że tonie. Rozpaczliwym ruchem wydobyła się na powierzchnię wody i krzyknęła:
— Dzieci moje...
Nurt ją porwał i rzucił na dno. Przez chwilę brakło jej tchu, serce zaczęło bić jak dzwon pęknięty, i to była najprzykrzejsza chwila. Wnet jednak ogarnęła ją tak wielka apatja, że nie chciało jej się nawet ręką poruszyć. Zdawało jej się, że nieznane siły wynoszą ją na ocean bez dna i granic, a jednocześnie — że budzi się ze snu przykrego. W mgnieniu oka przedstawiło się całe jej życie, które było tylko kroplą w bezmiarze jakiegoś pełniejszego i rozleglejszego życia.
Zaczęła sobie przypominać coś, czego nigdy nie widziała na ziemi, i opanowało ją zdumienie.
„Więc to tak...“ — pomyślała.
Uczuła pod ręką gałąź, ale już nie chciała jej schwycić. Natomiast otworzyła oczy, gdyż zdawało jej się, że przez warstwę żółtawej wody zaczyna patrzyć na inny świat, wolny od trosk, zawodów, nienawiści...
W kilka minut, po tamtej stronie rzeki, człowiek, z którym rozmawiała pani Latter, i jakiś drugi przyszli z wiosłami. Zaczęli przypatrywać się, wołać; wreszcie powoli odwrócili leżące czółno, zepchnęli na wodę i przepłynęli na tę stronę.
— Uwidziało ci się — rzekł drugi człowiek. — Tu przecie niema nikogo...
— Ale, uwidziało mi się!... Przecie mi rubla obiecywała... — odpowiedział pierwszy.
— Pewnie jej żal było rubla i wróciła do karczmy... A to co?...
Spostrzegli na brzegu parasolkę. Szybko przymocowali czółno do krzaków i wysiadłszy, zaczęli obaj oglądać się niespokojnie. Ale choć na wilgotnej ziemi, pokrytej zeszłoroczną trawą, znać było ślady trzewików, osoby nie znaleźli.
— Chyba potknęła się i wpadła?... — rzekł pierwszy.
— Uuu!... Jezusie, Marjo, cóżeś ty mi, człowieku, narobił?... — biadał drugi. — A toć, jeżeli się utopiła, będą nas ciągali po sądach...
— Wola boska!... Płyńmy do przewozu; może tak prędko do karczmy uciekła...
Popłynęli do karczmy i dali znać, że stał się wypadek z nieznajomą panią. Karczmarz, karczmarka, gromada chłopów i bab, czekających na przewóz, rozbiegli się wzdłuż rzeki, wołali, wypatrywali, lecz nie dojrzeli nic.
Około szóstej wieczorem, gdy wrócił oczekiwany prom, dwaj przewoźnicy siedli w czółno i płynąc wgórę rzeki, spostrzegli zaplątaną w krzakach nogę... Tam leżały zwłoki pani Latter, o kilkanaście kroków od lipy i ławeczki, przy których miały się spełnić jej marzenia.
Odwieźli ją do przewozu, próbowali cucić, wreszcie położyli w rowie obok gościńca. A że miała otwarte oczy, i ludzie bali się, więc karczmarz nakrył ciało starym workiem.
I tak leżała cicho, z twarzą zwróconą do nieba, już tylko stamtąd wyglądając miłosierdzia, którego nie mogła doczekać się na ziemi.

W tej samej godzinie Madzia odbierała od panny Malinowskiej trzymiesięczną pensję, a Mielnicki jechał, co koń wyskoczy, od stacji kolejowej do przewozu, pewny, że zastanie panią Latter.
„Teraz nie wykręci mi się kobieta — myślał. — Rozwiodę i ożenię się... To będzie gospodarowała!... To mi się dom ożywi!...“


KONIEC TOMU PIERWSZEGO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.