Emancypantki/Tom I/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom I
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
PIERWSZY SMUTEK.

W połowie marca, około siódmej wieczór panna Howard, powróciwszy z miasta, wywołała Madzię z klasy i zaprowadziła do swego pokoju.
Panna Howard była rozgorączkowana. Drżącemi rękoma zapaliła lampę i nie zdejmując okrycia ani kapelusza, rzuciła się na krzesło. Zwykle różowa jej twarz miała w tej chwili płową barwę włosów i tylko, skutkiem marcowych podmuchów, nos był trochę zaczerwieniony.
— Co się pani stało?... — zapytała wylękniona Madzia. — Czy może panią zaczepił kto na ulicy?
Panna Howard wzruszyła ramionami i spojrzała na Madzię z pogardą. Przedewszystkiem jej nikt i nigdy nie zaczepiał, a choćby zaczepił, więc cóż?... Taka drobnostka nie zdenerwowałaby panny Howard.
Więc milczała przez pewien czas, jak biegły deklamator, który chce wywołać efekt. A potem — zaczęła zwolna, niekiedy przerywając dla nabrania tchu:
— Wie pani u kogo w tej chwili byłam i dlaczego? Jestem pewna, że nigdy pani nie zgadnie. Byłam... u Joasi...
— Pani, u Joasi?... — zawołała Madzia. — I cóż ona?...
— Przyjęła mnie bardzo dobrze, zgadując, że przyszłam do niej jako przyjaciółka.
— Pani, jako przyjaciółka Joasi?... Przecież...
— Chcesz pani powiedzieć, że przeze mnie straciła miejsce?... Ależ ta biedaczka prędzej czy później musiałaby stracić każde miejsce... Stan jej zdrowia...
— Ona jest chora?... Co jej?...
Panna Howard podniosła oczy do góry i mówiła dalej, nie zważając na pytania Madzi:
— Spotkałam dziś panią Fantoche, która ciągle utrzymuje stosunki z tą nieszczęśliwą ofiarą...
— Pani mówi o Joasi?... — wtrąciła Madzia.
— Właśnie i ja, gdy zapytałam panią Fantoche, skąd wraca, i usłyszałam, że od tej nieszczęśliwej, byłam zdumiona. Wtedy zacna Fantoche powiedziała parę słów, które mnie rozbroiły.
W tem miejscu panna Howard podniosła się z krzesła, zbliżyła usta do ucha Madzi i szepnęła:
— Joasia jest...
A potem zaczęła zdejmować kapelusz i okrywkę, jak osoba, już nie mająca nic do powiedzenia, ponieważ wypowiedziała taką prawdę, która jest syntezą wszystkich prawd, jakie istniały, istnieją i kiedykolwiek mogą objawić się ludzkości.
— Joasia?... Co pani mówi?... — zawołała Magdalena, zbudziwszy się z chwilowego osłupienia. — Przecież ona nie jest mężatką...
Z panny Howard spadła okrywka i zatrzymała się na lewym rękawie, który jeszcze nie był zdjęty. Płowowłosa dama spojrzała na Madzię bledszemi niż zwykle oczyma i odparła z lodowatym spokojem:
— Wie pani, panno Magdaleno, że powinnabyś wrócić do pierwszej klasy!... Jakto, więc kobieta w wieku pani, kobieta samodzielna, może zadawać podobne pytania?... Ależ pani jesteś poprostu śmieszna.
Madzia zaczerwieniła się jak najczerwieńsza wiśnia.
— Ja przecie rozumiem...
— Pani nic nie rozumiesz! — zawołała panna Howard, tupiąc nogą.
— Właśnie, że rozumiem! — upierała się Madzia napół z płaczem. — Ale przecież wiem...
— Co pani wie?...
— Wiem, że tak szkaradnego czynu nie dopuściła się sama — odpowiedziała Madzia, mrugając oczyma pełnemi łez.
— Ach, o to pani chodzi?... Naturalnie, że musi być wspólnik, i właśnie o nim pogadam dziś z panią Latter.
— O kim?...
— Rzecz prosta, że o panu Kazimierzu Norskim.
Madzia spojrzała na nią z wyrazem takiej trwogi, że panna Howard zdziwiła się.
— Co to znaczy?... — rzekła.
— Na miłość boską — zawołała Madzia, łamiąc ręce — niech pani tego nie robi... Pan Kazimierz?... ależ to plotki...
— Wiem to od Joasi.
— Joasia kłamie!... — odparła Madzia.
— Joasia mogłaby kłamać, ależ chyba nie kłamią nasze oczy. Pan Kazimierz bałamucił biedną dziewczynę od wakacyj...
— Bałamucił?... — szepnęła Madzia, zataczając się. Blada, usiadła na krześle i nie spuszczała oczu z panny Howard, zdumionej i rozgniewanej.
— Rozumie się, że bałamucił, aż nareszcie skłonił ją do schadzek. Przecie chyba pamiętasz pani, kiedy Joasia wróciła na pensję o drugiej w nocy?... Bohater!... Don Juan!... — zawołała panna Klara. — Mówił jej, że jest najpiękniejsza, że dopiero ją pokochał prawdziwie, groził, że odbierze sobie życie w jej oczach... A dziś drwi z niej i ucieka. O, podły rodzie męski!... I ja nie mam rozmówić się o tej nieszczęśliwej z jego matką?
Madzia splotła ręce i opuściła głowę, tak, że cień padł na jej drobną twarzyczkę. Ale panna Howard nie patrzyła na nią, tylko, chodząc po pokoju, mówiła:
— Jakto, więc biedna dziewczyna ma zostać sama jedna, bez opieki, bez grosza, odepchnięta przez krewnych i znajomych, w takiej chwili, kiedy najbardziej i najsłuszniej należy jej się pomoc od całego społeczeństwa?... Więc kiedy uwodziciel rzuca się w objęcia coraz nowych kochanek, ona nie ma nawet lekarza i służącej?... Kiedy on trwoni setki rubli przez miesiąc, ona nie ma talerza rosołu i szklanki herbaty?... Zdaje mi się, panno Magdaleno, że w pani nietylko nie rozbudziła się znajomość świata, ale nawet śpi uczucie sprawiedliwości...
— A jeżeli to nieprawda?... — szepnęła Madzia.
— Co nieprawda?... Że kobiety są nieszczęśliwe, nawet pełniąc najwznioślejsze obowiązki, a mężczyźni mają przywileje nawet w zbrodni?...
— A jeżeli to nie pan Kazimierz?... — nalegała Madzia.— Niech pani sobie przypomni omyłkę co do Dębickiego. Ten człowiek nie był winien, a jednak...
— Także porównanie! — odparła panna Howard, coraz prędzej chodząc po pokoju. — Dębicki jest człowiek chory, więc na wszystkich robi wrażenie niedołęgi, ale pan Norski jest znany bałamut... Przecież on mnie chciał uwieść, mnie!... I potrzeba było całej potęgi mego rozumu i charakteru, ażeby się oprzeć jego spojrzeniom, półsłówkom, uściskom ręki... „Bądź pani moją przyjaciółką... moją siostrą...“ mówił. Cha! cha!... pięknie wyglądałabym wśród zacofanego społeczeństwa...
Korzystając z przerwy, Madzia w milczeniu pożegnała pannę Howard i tłumiąc łzy, pobiegła do sypialni za swój szafirowy parawanik.
Znalazłszy się tam, Madzia upadła na łóżko, ukryła twarz w poduszce i płakała, gorzko płakała... W uszach jej szumiały wyrazy: „Kazimierz bałamucił Joasię od wakacyj — rzuca się w objęcia coraz nowym kochankom — prosił pannę Howard, ażeby została jego przyjaciółką i siostrą... On przecież i ją, Madzię, nazywał drugą siostrą!... Może być, że jest to bałamut i kłamca, ale w chwili, kiedy ją całował po rękach, musiał to robić szczerze. Choćby cały świat, choćby on sam zapewniał, że nie był szczerym, Madzia nie uwierzyłaby. Takie rzeczy odczuwa się instynktownie, a Madzia odczuła je głęboko i pomimo gniewu i trwogi, była szczęśliwa.
Zdawało się jej, że pan Kazimierz tem całowaniem rąk jakby zawezwał ją (choć nic nie mówił) do dalekiej wspólnej podróży. Co ją mogło spotkać, nie pytała; dość, że mieli być razem, zawsze razem, jak brat z ukochaną siostrą... I otóż, ledwie ją wyprowadził za granicę konwencjonalnych stosunków, już przekonała się, że ją porzuci. Bo on przecie miał więcej kobiet, które chciały być z nim; on nigdy nie należał i nie należałby do niej jednej; a w takim razie — co jej po nim? Czyliż cała wartość podobnego przywiązania nie leży w tem, że się go z nikim nie dzieli?
Drżąc z płaczu na swojem łóżeczku, Madzia czuła, że spotkał ją okropny zawód, może jeden z tych, które kobietom delikatnym łamią życie, niekiedy rozum, a niekiedy spychają je do grobu... Straszne to było cierpienie, lecz szczęściem trafiło — na nią, na nędzną i głupią istotę, która nietylko nie miała prawa umierać z tego powodu, ale nawet nie powinna skarżyć się, ani nawet myśleć o tem. Cóż nadzwyczajnego, że olbrzym, jak pan Kazimierz, mimochodem rozdeptał serce jakiejś mrówki, mającej ludzkie kształty i będącej damą klasową?... To przecież ona winna, że nie usunęła się z drogi. A jaka bezwstydna Joasia, że ma pretensję do pana Kazimierza!... Gdyby ją, Madzię, spotkał podobny los, i pan Kazimierz odsunął się od niej — nie powiedziałaby ani słówka nikomu, nawet nie zdradziłaby się, że jest nieszczęśliwą. Śmiejąc się, wyszłaby z pensji, niby to na spacer, śmiejąc się, poszłaby w stronę mostu i, niby wypadkiem, rzuciłaby się w Wisłę.
Ludzie powiedzieliby: coś strzeliło do głowy tej warjatce, a sam pan Kazimierz nie domyśliłby się niczego, bo nie wiedziałby przyczyny. Może nawet, dla zatarcia w nim podejrzeń, może nawet opowiadałaby mu o swoich bliższych i dalszych projektach, wciąż wmawiając w niego, że jest szczęśliwą i nie martwi się niczem.
Tak zrobiłaby ona, Madzia. Bo przecież ona wie, że między tłumem tych doskonałych ludzi, którzy cenią siebie i są oceniani przez innych, ona jedna jest marnym pyłkiem, o który nie warto się troszczyć. Nikt nie powinien się o nią troszczyć, nawet ona sama.
Tak wytłomaczywszy sobie swoją rolę i stanowisko na świecie, Madzia spokojniejsza podniosła się z łóżka. Potem zmówiła pacierz do Matki Boskiej Bolesnej i uspokoiła się jeszcze bardziej. A potem, umywszy zapłakane oczy, wróciła do swoich uczenic i odrabiała z niemi lekcje, usiłując śmiać się, ażeby niewczesnym smutkiem nie zatruć ich dziecięcej wesołości...
Gdy zaś około dziesiątej wróciła znowu za swój szafirowy parawanik i zmówiła wieczorny pacierz — zasnęła tak spokojnie, jakby nigdy nie spotkał jej żaden zawód. Między nią i jej pierwszą w życiu boleścią stanął najpotężniejszy ze wszystkich — anioł pokory.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.