Na gałązce wierzbiny Chciałabym się kołysać!
Szarem skrzydłem ptaszyny W mgle porannej szlak pisać... I chciałabym błękitną Niezabudki mieć głowę, Lub jak kwiatki, co kwitną, Białe, lila, różowe...
Po źródełku, co wzdycha Pod olszniakiem cienistym,
Lekka, chyża i cicha, Tańczyć w rąbku śnieżystym... I snuć nici pajęcze W białych palcach na łące — I malować je w tęcze, Albo w słonko wschodzące...
W modre, mgliste pierścienie Rzeczułka się rozpryska...
Ej, chciałażbym ja z blizka Zmieszać z wodą me tchnienie... I w krwi szybkim obiegu Czuć, jak serce bijące
Pcha te fale do brzegu W skręty lekkie, niknące...
Białe, giętkie ramiona, Jak ta brzózka szemrząca,
Wznieśćbym chciała stęskniona Do srebrnego miesiąca... Lub z gałązką chmielową Objąć drzewo miłośnie, Z przytuloną doń głową Marzyć cicho o wiośnie.
Muszka leci i brzęczy, Ponad wodą bąk hula...
Niżej maczek zajęczy Złote oczki roztula... Ej, dałażby mi dola Dwa skrzydełka motyle! Lecę w łąki — w las — w pola — I znów wracam za chwilę...
Z trawką młodą, zieloną W chłodnej kąpię się rosie...
W wieczór głowę znużoną Tulę miękko we wrzosie... I nim oczy odsłonię, Nim sen pryśnie ułudny, Światła, dźwięki i wonie Zwijam w wianek przecudny.
II.
Zaklinam ciebie, o ty ciemny lesie, Przez ciszę twoją,
Zaklinam ciebie, niechaj mnie ukoją Twe szumy!
Niechaj jak dziecię rozpłakane, senne I trwogą drżące,
Niechaj, jak dziecię, serce bolejące Uciszę!...
Tu, jak w świątyni tajnej przyrodzenia, Anioł przelata...
Tu, jak w świątyni, dzieli mnie od świata Milczenie.
Gibkie kolumny tych dębów i sosen Pod niebo dążą,
Gibkie kolumny łączą się i wiążą W arkady...
Młoda leszczyna z poszeptem modlitwy Uchyla czoła,
Młoda leszczyna uczy drobne zioła Pacierza...
I widać ołtarz u góry błękitny Przez drżące liście...
I widać ołtarz, gdzie płonie ogniście Dnia gwiazda...
Ja spuszczam oczy... Niech szczęśliwi toną W obliczu słońca!
Ja spuszczam oczy — źrenica mdlejąca Łzy kryje...
I piersią padam na wilgotną ziemię, Na mchy zielone,
I piersią padam na zioła zroszone, I płaczę...
Strudził mnie uśmiech, przybrany dla ludzi, Tu chcę być sobą...
Strudził mnie uśmiech, niezgodny z żałobą Mej duszy!
Bogdajem była, jak sosna w gęstwinie, Dziko bujała!
Bogdajem była, jako brzoza biała, Samotną...
Bogdajem była, jako głogi leśne, Przekwitła marnie!
Bogdajem była, jako leśne tarnie, Uwiędła...
O lesie ciemny, niech ja się rozwieję W mgły lekkie, sine...
O lesie ciemny, niech ja tak przeminę, Jak echo!
I niech nade mną perłami zarosi Deszczyk majowy...
I niech nade mną słowiki z dąbrowy Zawiodą!...
III.
Senne róże, białe róże, Dobrej nocy wam!
Lśni miesiączek na lazurze Wskróś srebrzystych lam...
I zaściela białe łoże W modrych rąbkach fal
Wodnym liljom na jeziorze, Zapatrzonym w dal.
W lekkich mrokach światłość blada Budzi smętny dzień...
W fantastyczną tkankę składa Wiotkich trawek cień...
Drży czółenko uwiązane, Jak niewolna dłoń,
Żeby plusnąć w wody szklane, W zwierciadlaną toń...
Duch, co tęskni, duch, co płacze W tę majową noc,
W ściany klatki swej kołacze, Więzów targa moc...
Myśl o gwiazdy srebrne trąca, Lecąc w inny świat...
Pierś otwiera się milcząca, Jak wieczorny kwiat...
Szczęścia, szczęścia, choćby chwilę Przelotną wśród burz,
Co skrzydełka ma motyle, Znika z brzaskiem zórz...
Choćby tyle, ile rosy W polnym kwiecie drży!
Wiosno! ziemio! wy, niebiosy, Szczęścia dajcie mi!...
Głos tęsknoty echo budzi W drżących listkach drzew...
Cicho!... ciszej! Niech snu ludzi Nie zakłóca śpiew...
Mgła się wije po lazurze... Ja na fletni gram...
Białe róże, senne róże, Dobrej nocy wam!
IV.
W wiosenny dzionek — z najrańszym kwiatem Otwarłem oczy:
Rąbek srebrzysty mglił się nad światem, Jak sen uroczy...
To była lekka, powiewna, drżąca Nocy zasłona,
Biała od blasku gwiazd i miesiąca, Rosą sperlona.
Przed majestatem wschodniej purpury Spadała w cienie,
Obłękitniając w świeże lazury Niebios sklepienie...
Lekkich obłoczków świetne kaskady Trysnęły w górę,
Z zachodu biorąc cień srebrny, blady, Z wschodu — purpurę.
W chwilę — poczęty odgłos hosanny Tony drżącemi
Spotężniał w organ — i w hymn poranny Zbudzonej ziemi.
Chór dźwięczny, świeży, z gardziołek ptaszych Płynął w błękity
Nad ciche strzechy sennych chat naszych, Nad olszyn szczyty...
Coś, jak modlitwa — rzewna rozmowa — Zgodne serc bicie...
Dźwięk pieszczotliwy, jak lube słowa, Szeptane skrycie...
Pod czarem pieśni spadła zasłona, Z cieniów utkana,
Którą przyroda jest oddzielona Od stworzeń Pana. —
Słyszałem tętna ziemi bijące, Jak serce młode;
I wypatrzyłem, źródła szumiące Skąd biorą wodę...
Przemówił do mnie kwiat odemknięty, Zielony listek...
Gwar traw młodzieńczy — szum lasów święty Pojąłem wszystek. —
Myśl ma bujała na skrzydłach ważki Nad wód zwierciadłem;
Wtedy i piosnkę wesołej ptaszki Łatwo odgadłem.
Ach, czemuż, czemu jej nie słyszeli Przygięci w trudzie,
Od troski słabi, od smutku bieli, Ubodzy ludzie?...
Wy, co dźwigacie brzemię rozpaczy, Bracia biedacy,
Pójdźcie, ja powiem, ta piosnka znaczy: »Śpiewaj przy pracy!«
Śpiewaj i chwile umilaj znojne Ducha ochotą,
A zejdą z nieba myśli spokojne, Skroń ci oplotą...
I nie załamiesz rąk w zniechęceniu Nad gorzką dolą;
Śpiewaj, bo piersi zgięte w milczeniu Więdną — i bolą...
Łza się uskrzydla i w niebo leci Z nutą piosenki —
Aż biednej chaty cienie rozświeci Uśmiech jutrzenki.
Pieśń — to jest wstęga błękitna, złota, Co jednym końcem
Wiąże człowieka — garść ziemi, błota, Z Bogiem i słońcem;
A drugi w cudne łamiąc kontury, Węzłem zamyka
Szumiące wody i echa góry I pierś słowika.
A wszechświat, jako harfa dźwięcząca, Stoi przed Panem...
A wiek po wieku struny potrąca Skrzydłem złamanem...
Gdzieś wulkan wojny — gdzieś krwi powodzie, Gdzieś jęków echa...
Słuchaj — już milkną... w rannej pogodzie Wschód się uśmiecha.
I tylko plamy zostały żrące, Jako rdza czarna,
Aż je wypali dni nowych słońce W posiewne ziarna.
Śpiewaj, by głos twój, znalezion w chórze, W rachubę wzięto,
Kiedy obchodzić Bóg będzie w górze Żniw ducha święto.
Wtedy dośpiewasz tej pieśni słowo Wielkie, ostatnie:
»Prawda i wiedza jest nam królową, My — duchy bratnie...«
Tymczasem niechaj poranne dźwięki Głos twój odbija,
Łąkowych dzwonków, ptasząt piosenki: — »Ave Maria!« —
V.
Nie miejże urazy do mnie, słonko moje,
Że ja w blaskach twoich zachmurzona stoję;
Nie miejże urazy, słonko brylantowe,
Że ja mam łzy w oczach i schyloną głowę.
Ty chodzisz po niebie, po błękitnem niebie,
Złote chmurki biją gościniec dla ciebie,
Zorza cię obrzuca różami jasnemi...
Ty chodzisz po niebie, ja — po smutnej ziemi.
Gdy oczy otworzysz, blaski dnia się złocą:
A ja wstałam czarną, bez rozświtu nocą...
Ty wiesz, że gdzie pójdziesz, weźmiesz swe promienie;
Ja, choć wołam: »światła!« niosę z sobą cienie.
Ty kąpiesz swe czoło w jasnym, cichym zdroju,
A ja myśl swą nurzam w falach niepokoju...
Ja rozświecam ciernie, ty rozświecasz róże;
Ty tylko pogodę, ja widziałam burze.
Droga twoja, słonko, równa, jak pierścionek...
Cicho w morzu tonie kończący się dzionek;
Nie znasz łez tęsknoty, nadziei uśmiechu,
Zachodzisz bez żalu, wschodzisz bez pośpiechu.
Ja znam błędne blaski i zaćmienia ducha...
Wiem, że dziś to odłam przeszłości łańcucha;
Wiem, że jutro wstanie z ścisłością straszliwą,
Wczorajszego siewu niosąc krwawe żniwo...
Więc drżę i na zachód oczy zwracam z trwogą,
I pytam — gdzie idą? czy cienie przemogą
Gasnące te blaski? czy wskrzesną o świcie?
I pragnę ust tchnieniem utrzymać ich życie...
Nie bywasz ty, słonko, w ponurej ciemnicy,
Gdzie nędzny skazaniec zamiera z tęsknicy;
Nie bywasz, słoneczko, w poddaszu ubogiem,
Gdzie ściany wilgotne kostnieją za progiem...
Nie widzisz ty nigdy zbrodni, skrytej w cieniu,
Nie wiesz, co bezsenna noc mówi sumieniu,
I ledwo promyczek pierwszych brzasków blady
Zasłyszy żądz mętnych płomienne narady.
Nie widzisz ty, słonko, z wysokiego nieba,
Jak się sen przedaje za kawałek chleba;
Nie widzisz ty matki schylonego czoła
Nad kolebką dziecka, co próżno jeść woła.
Nie widzisz, jak walczy, upada, zwycięża
Ten młody zapaśnik, co uróść chce w męża...
Nie widzisz ty, słonko, jak myśl gorejąca
Wypala się cicho przy blaskach miesiąca...
Nie widzisz, jak we łzach stoi lilja blada...
Nie widzisz, jak gwiazda zabłąkana spada...
Nie słyszysz szelestu drżącego oddechu
I nie znasz pragnienia, ni walki, ni grzechu...
Ty królewskie czoło podnosisz w błękity,
Nad świat ten złamany, skłócony, rozbity,
I nie wiesz, ciskając promieni swych słupem,
Że jesteś gromnicą, zatloną nad trupem!...
Więc nie miej urazy do mnie, słonko moje,
Że ja w blaskach twoich zachmurzona stoję;
Nie patrz na mnie z dziwem oczyma złotemi...
Ty chodzisz po niebie, ja — po smutnej ziemi!