Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część piąta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Konający.

Robert, Błażéj i Bibandier wyjechawszy z Redon, udali się drogą do Gacilly, lecz zamiast dążyć wprost do Penhoelu, zatrzymali się w pobliskości miasteczka Ben i zsiadłszy z koni stanęli w zaroślach.
W drodze milczeli, pogrążeni będąc w zadumaniu.
— Teraz — odezwał się Robert, zarzucając cugle na gałęź dębu — poświęciwszy wszystko dla wszystkiego... pewny jestem pomyślnego skutku.
— Od niejakiego czasu, nie wiedzie się nam — westchnął Bibandier.
— Milcz! — odezwał się Błaźéj — gdyby nie ty, dziewki byłyby dawno zginęły... i mielibyśmy djamenty naboba.
— Nie możesz mi wyrzucać Śpiochu.... twoja trucizna nie udała ci się równie jak mnie topiel... te dziewczęta są zabezpieczone czarami...
— Bydlę — pomruknęł Błażéj.
— Dość tego! — odezwał się Robert — nie czas po temu, ażeby się spierać... jeżeli weźmiemy się szczerze do rzeczy... to tego wieczora los się odmienić może... co zaś szczególniéj mi się podoba, że nie długo wszystko się rozstrzygnie.
— Ale jak się nie uda? — rzekł Błażéj.
— Polećmy się djabłu... jeżeli nas zawiedzie, nie mamy co robić we Francyi... każdy z nas pójdzie w swoją drogę — mówił Robert. — Przykro wprawdzie pomyśléć... że lata upływają i nie wiele się postąpiło... przecież każdy człowiek, raz w życiu ma sposobność zrobienia losu... idzie tylko o to, ażeby umieć korzystać... być może iż dziś i nasza gwiazda zajaśnieje.
— Do kata! — rzekł Błażéj — zrobiłeś się poetę.
— Przed śmiercią — pomruknął Bibandier.
Amerykanin skrzywił się, poczém wskazał palcem na ostatni dom miasteczka.
— Jeżeli pan Protazy Hiven żyje jeszcze, to go wkrótce ujrzymy, gdyż ma zwyczaj palić fajkę na świeżém powietrzu co wieczór.
— Cóż u licha chcesz od niego? — zapytał Błażéj.
Robert wzruszył ramionami.
— Czy myślisz że pan margrabia Pontales przeszedłby do nas na schadzkę?
— To prawda... Makreofal może nam być użytecznym.
Po chwili otworzyły się drzwi domu prawnika i pan Protazy Hiven wyszedł.
— Naprzód! — zawołał Robert.
Biedny prawnik chciał krzyknąć, poznawszy twarze dobrze mu pamiętne, lecz Bibandier zatkał mu usta.
— Jeżeli piśniesz, to cię uduszę...
Hiven drżał cały szczękając zębami.
— Moi panowie! — wyjąkał — drodzy przyjaciele... bardzo jestem szczęśliwy, że was oglądam...
— Dość, dość... wiemy że nas kochasz — odezwał się Bibandier — lecz bez próżnych słów... chodź z nami.
— Pójdę z wami na koniec świata... lecz...
— Chodź! — rzekł Robert.
Hiven zamilkł. Dosiedli koni, prawnik zajął miejsce za Bibandierem.
— Jedźmy! — odezwał się Robert jadąc z tyłu, ażeby mógł rozmawiać z prawnikiem.
— Jeżeli panowie udają się do pałacu — odezwał się bojaźliwie prawnik — życzyłbym skierować się do mostu Hussay, bo powódź przybiera od wczoraj...
— Czy umarł Benedykt Haligan? — zapytał Amerykanin.
— Tak jakby już umarł... od pół roku już kona...
— A Pontales?
— Oh! ten jest zdrów dzięki Bogu...zawsze przebiegły... zawsze chytry... oh! nie uwierzysz pan jak bytem na niego oburzony, gdy was wypędził z Penhoelu... chciałem mu rozwalić głowę kijem.
— W istocie?... — zapytał ironicznie Robert.
— Szanowny panie Robert... kochany panie Błażeju... i ty zacny panie Bibandierze... nie uwierzycie jak jestem do was przywiązany... i wierzcie mi, że dałbym się dla was porąbać na kawałki.
— Spodziewałem się to usłyszéć — odezwał się Bibandier parskając śmiechem — i my podobnież jesteśmy twojemi przyjaciółmi, tęskniliśmy bez ciebie i dla tego przybyliśmy o sto mil, ażeby ciebie odwiedzić.
— Czy wolno mi zapytać... — rzekł prawnik.
— W swoim czasie i miejscu — przerwał Robert — dowiesz się o wszystkiém... Główną rzeczą jest teraz wiedziéć, czy pan chcesz trzymać z nami, lub przeciw nam?
— Jak możecie pomyśléć, ażebym przeciw wam wystąpił...
— Mówiąc szczerze — rzekł Robert — chcemy skończyć z Pontalesem.
— Spodziewam się, że przez prawne środki...
— Bardzo prawne.
— A więc szanowny panie de Blois... drogi panie Błażeju... i zacny panie Bibandierze... jestem na wasze usługi.
Jechali prawie ą samą drogą, którą przebywały Cyprjana i Djana w nocy ś. Ludwika wracając z domu Hivena. Przebyli most Hussayes, poczém spuścili się do portu kruczego.
Dojeżdżając do pałacu, Robert zatrzymał swego wierzchowca.
— Panie Hiven, bądź pewny hojnéj nagrody, jeżeli uskutecznisz wszystko, czego od ciebie wymagać będziemy.
— Wierzaj mi pan, że interess mnę nie powoduje...
— Posłuchaj... udasz się naprzód do pałacu...
— Chętnie... lecz w jakim celu? — Pójdziesz po pana Pontalesa, z którym życzę się widziéć.
Prawnik potrząsł głową.
— Toby się na nic nie przydało... Pontales przyznać muszę, jest biegłym człowiekiem... On dotąd mieszka jeszcze w zamku, gdyż uważa, że jeszcze termin odkupu nie upłynął i dla tego pałac stoi pustkami.
— A więc nie ma tam nikogo?
Makreofal wskazał na ciemne okna.
— Mieszka tam tylko stary służący, który zarazem jest przewoźnikiem... Poutales odgrywa komedję... powtarza każdemu, że spodziewa się iż Penhoel wykupi dobra i dla tego brama pałacowa jest otwartą.
Robert, nie słuchał go i namyślał się.
— Lecz jeżeli pan sobie życzysz... wsiądę na konia i pojadę do zamku.
— Muszę się tutaj z nim widziéć.
— Przyprowadzę go z sobą.
Amerykanin spojrzał z pod oka na prawnika.
— Śpiochu — rzekł — — zapewne jeszcze nie śpią na folwarku... idź po małego Franusia... a jeżeli będą się ciebie dopytywać, powiedz że idzie o interess Penhoelów.
Błażéj puścił się ścieżką wiodącą do folwarku.
— Szanowny panie Hiven, pokładamy w tobie zupełne zaufanie, lecz potrzeba godziny czasu tam i nazad do zamku... i ileż to myśli może przesunąć się w głowie... pozostań przeto z nami... Franuś zaniesie list, który napiszesz do margrabiego.
— List — powtórzył Hiven — czyż podobna pisać tutaj?
Robert pokazał na światełko błyszczące pośród kasztanów.
— Chata Benedykta posłuży nam za kancelarję.
— Zdaje się że nie potrzebujemy świadka naszéj czynności.
Byli o 50 kroków od chaty. Bibandier sunął pomiędzy krzakami i niebawem wrócił.
— Biedny stary nie będzie nam przeszkadzał — zawołał z daleka.
— Czy umarł?
— Wejdźcie... jesteśmy panami chaty.
Weszli do chaty oświetlonej łuczywem tlejącém przy tapczanie.
Benedykt leżał na wznak z żałożonemi na krzyż rękami, z otwartemi i wrytemi oczami.
Robert wziął drzazgę.
— Rozpal ogień Bibandierze... pan Hiven jak uważam ma febrę.
Prawnik drżący jak listek, usiadł jak najdalej od tapczana.
Bibandier cisnął kilka drewek na komin, a gdy płomień wzniósł się jasny i świetny, Amerykanin przybliżył stołek z widoczném zadowoleniem.
— Wieczory zaczynają być chłodne... czy masz pan co potrzeba do pisania panie Hiven?.. bo ja mam tylko papier stemplowy.
Hiven spojrzał na niego z zadziwieniem.
— To pana zastanawia?.. Pontales spłatał nam figla... lecz dziś mam nadzieję, że się mu wywzajemniemy... usiądź pan dogodnie tak, żebyś mógł pisać na kolanach.
Hiven wydobył kałamarz, pióro i papier.
— Chciałem odwiedzić osobiście margrabiego — rzekł Robert — lecz zastanowiwszy się lepiéj, postanowiłem zgłosić się do niego listownie... pisz więc pan.
— Jestem gotów.
— Pisz pan... no... ale cóż mu oznajmiemy?...
— Trzeba wyszukać cóś dowcipnego — odezwał się Bibandier — ho gdyby to był człowiek w naszym wieku, możnaby mu naznaczyć schadzkę miłosnę.
— Milcz! — przerwał Robert — piszże pan... cóż u djabła, nie jesteś przecię dzieckiem... napisz cóś takiego, ażeby go ściągnąć...
Prawnik poskrobał się w ucho.
— O téj godzinie... i w dniu upływu terminu... a przytém margrabia powie: „dla czego Hiven sam nie przyszedł?”
— Potrzeba więc cóś wymyślić...
— Szukam — rzekł Bibandier.
— Milcz!... Panie Hiven, przekonany jestem, że obdarzony jesteś rzadkiemi zdolnościami.
— Pan jesteś zbyt łaskaw... lecz Pontales jest tak niedowierzający... poczekaj — rzekł uderzając się w czoło — zdaje mi się że mam sposób...
— Jaki?...
— Jest jedno nazwisko, które poruszyłoby Pontalesa, gdyby nawet był konającym... to jest: nazwisko starszego Penhoela.
— W istocie?
— Od dwóch lub trzech miesięcy, rozchodzę się wieści o powrocie Ludwika... otóż napiszę mu, że idzie o ważne sprawy, do których wpływa Ludwik Penhoel.
— Napisz panie Hiven, i być może nie zminiesz się z prawdę...
— Jak to? albobyś pan co wiedział? — zapytał przestajęc pisać.
Błażéj powrócił z Franusiem.
— Skończ pan... za godzinę dowiesz się wszystkiego.
Prawnik złożył list i wręczył go chłopcu który się puścił pędem.
Robert po odejściu chłopca był cięgle milczącym, a pan Hiven nadaremnie usiłował zawiązać z nim rozmowę.
Noc była ciemna i chłodna, wiatr dął w zaroślach, szum wód przybierających ciągle słyszéć się dawał.
Wśród panującego obecnie grobowego milczenia w chacie, pan Hiven zerwał się raptownie z siedzenia, gdyż zdało mu się, że dosłyszał westchnienie pochodzące z łóżka, na którem leżał zmarły Benedykt. Towarzysze Hivena naśmiawszy się z jego trwogi, zmusili go aby usiadł w poprzedniém miejscu.
Po upływie godziny, usłyszano tętent konia. Nasi towarzysze ukryli się za drzwiami, prawnik zaś sam pozostał przy kominku.
Po chwili wszedł Pontales. Nie widać było na jego twarzy miodowego uśmiechu i zdawał się być w złym humorze.
— Czego żądasz? — zapytał w progu — i co znaczy ta schadzka?...
Prawnik kłaniał się nizko, i być może z trudnością zdobyłby się na odpowiedź, gdyby mu towarzysze nie oszczędzili tego kłopotu.
Pontales zamilkł, ponieważ drzwi nagle zatrzasnęły się za nim. Odwrócił się drżący, i dostrzegł z kim ma do czynienia.
— Zasadzka... — szepnął. Poczém dodał:
— Mój syn pisał, że wczoraj byli w Paryżu...
— Otóż to zupełnie mylne rozumowanie, jak na człowieka podobnego panu — odezwał się Robert ze śmiechem — ale podajmy sobie ręce przedewszystkiém...
Robert, Błażéj i Bibandier wyciągnęli ręce, Pontales zaś odpowiedział machinalnie na tę szyderczą uprzejmość.
— Zapewne panowie — wyjąkał — zmusiliście Hivena, ażeby mi naznaczył tę schadzkę?
— Gdybyś nam był pozostawił pałac Penhoela, drogi margrabio — rzekł Robert — nie bylibyśmy zmuszeni przyjmować pana w téj chacie... ah! pan postąpiłeś z nami po mistrzowsku... żandarmy... wyciągi z bióra policyi... wszystko to udało się wybornie... lecz chciéj pan usiąść... mamy bowiem z sobą wiele do mówienia.
Pontales usiadł na ławeczce.
— Wspomniałeś pan o swoim synie... był to hoży młodzieniec... żył szumnie w stolicy... Odebrałeś pan od niego list wczoraj... lecz ja mogę udzielić mu o nim świeższych wiadomości...
— Czyś go pan widział?
— Mój Boże! nie wiem jak to panu powiedziéć... jednakże jest to smutny wypadek...
Margrabia był ojcem, zaczynał się niepokoić.
— Wiadomo panu — rzekł Amerykanin — że kto jest młody... odważny... drażliwy... może mieć pojedynek...
— Pojedynek!
— Tak, pojedynkował się ze starszym Penhoelem...
Margrabia powstał, jakby był poruszony iskry galwaniczny; prawnik naśladował go.
— Ze starszym Penhoelem!... tym który się ztdą oddalił przed 20 laty?... czy rzeczywiście mówisz o Ludwiku Penhoel?...
Na to imię, przytłumione westchnienie dało się słyszéć od strony tapczana.
Makreofal zachwiał się na nogach, mówiąc tłumionym z przestrachu głosem.
— Umarły przebudził się!...
Bibandier i Błażéj zbledli, Robert zaś wzruszył ramionami.
— Gdy żyjący zechcą — przemówił zwolna — umarły powtórnie zaśnie...
Wszyscy spoglądali z trwoga na tapczan.
Stary Benedykt jakby chcąc zaprzeczyć téj pogróżce, poruszył się i podniósł na tapczanie.
— Dziś!... — odezwał się grobowym głosem. — Wiele dni i nocy czekałem téj chwili... Ręka Boga ciąży nademną... nie doczekam powrotu Penhoela...
Wszyscy milczeli, a nawet Robert nie śmiał ust otworyć.
— Liczyłem godziny — mówił starzec — wiedziałem iż choroba nie zabije mnie... mówiłem... obcy przybył w czasie powodzi i podczas ciemnéj nocy i podczas powodzi i ciemnéj nocy miał powrócić... Penhoela!.. ten który zabije twoje ciało i duszę, wydrze mi śmiertelne życie...
Wymawiał wyrazy z trudnością, oddech jego był ciężki.
— Któż pozostawił otwartą bramę pałacu... widzę powracających tych, którzy nie powinni z niego wychodzić... te, które uważano za umarłe... uśmiechają się żyjące... Nie szukaj twych córek Penhoela pomiędzy dziewicami nocy!.. A on!.. jakże mu serce bije... jego szlachetne serce... Łzy oschły w oczach świętéj niewiasty... jest nowonarodzony w kolebce ozdobionéj kwiatami...
Uśmiech okrasił jego wychudłe lica; wymówił jeszcze słowa niezrozumiałe, poczém opuścił głowę na poduszkę.
Nastąpiło długie milczenie w chacie: poczém Robert przysunął ławkę do krzesła Pontalesa.
— Jest cóś prawdy w tém, co mówił ten stary warjat — szepnął. — Dzieło które zbudowałeś mozolnie w skutku kłamstw i zdradliwych podstępów, jest z gruntu nadwerężone... Przychodzę margrabio z przełożeniem ratunku, lub zguby twojéj... od ciebie zależy wybór...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.