Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Zemsta Penhoela.

Tegoż dnia z rana, po raz pierwszy od dwóch miesięcy, przypadek wykrył obcym oczom okropną nędzę panującą w dymniku, w którym umierali z głodu dawni dziedzice Penhoelu.
Dotąd, tajemnica téj nędzy i śmiertelnego niedostatku, znaną tylko była córkom stryja Jana. Pani Kokarda główna lokatorka trzech wyższych piąter, wstępowała wprawdzie na przykre schody w sukni jedwabnéj i w czepeczku z ognistemi wstążkami, po komorne do téj nory i wiedziała urzędownie o tém konaniu; lecz ta kobiecina nie mieszała się do cudzych interesów. Schodząc z pod strychu gdzie głód dręczył rodzinę, zasiadała do samotnego stołu i zajadała z apetytem właściwym zalotnicom, wyszłym z obiegu.
Pani Kokarda choćby się dowiedziała że jéj nieszczęśliwi lokatorowie poumierali z głodu, nie byłaby dla tego przerwała swego obiadu.
Przypadek zwrócił uwagę miłosiernego sąsiada.
Tego rana bowiem, za jego staraniem przeniesiono do szpitala biednego Gérauda, który powolnie umierał jedynie z wycieńczenia sił i głodu. Gdyż odkąd słabość przykuła go do siennika, stary oberżysta nie chciał przyjmować żadnego posiłku, ażeby nie uszczuplać chleba biednéj rodzinie.
Sąsiad który się wystarał o pomieszczenie Gérauda w szpitalu, zostawił na sienniku talara trzy frankowego.
Był także biednym i nie mógł dać więcéj.
Remigeusz widząc opróżniony siennik, zaczołgał się na ciepłe jeszcze miejsce chorego, tam znalazł talara i ukrył go pospiesznie w kieszeni. Twarz jego wybladła i jakby skamieniała, obarwiła się uśmiechem głupowatości.
Pani siedziała w ém samém miejscu co wczoraj. Złożyła ręce na kolana, opierając się o ścianę. Jej twarz była trupiéj bladości.
Stryj Jan klęczał u jéj nóg, przyglądając się w milczeniu.
Ktoś zapukał. Stryj mniemał, że to był sąsiad.
— Wejdź! — mówił.
Drzwi się otworzyły, wszedł jakiś człowiek i spojrzał z zadziwieniem w około siebie.
— Czy tu mieszka pan Jan de Penhoel? — zapytał.
— Tak — odpowiedział stryj — ja nim jestem.
— Mam list do pana.
Poczém dodał jedném tchem chcąc się jak najspieszniéj oddalić, gdyż widok téj nędzy ściskał mu serce.
— Nie czekam na odpowiedź, bywajcie zdrowi moi państwo!
Wyszedł pospiesznie.
Stryj odebrał list od Roberta, który był następującéj osnowy:
— „Jesteś mężnym, kochasz pan panią Martę i jesteś jedynym zachowawcą honoru domu Penhoelów.”
„Blanka twoja synowicą, jest w ręku człowieka możnego i bogatego... tak możnego i bogatego, że nicbyś nie wskórał, gdybyś się udał do sprawiedliwości ludzkiéj.”
„Byłeś żołnierzem i jesteś szlachcicem.
„Pochwycicielem Blanki, jest anglik Berry-Montalt; zastaniesz go w domu zwanym Zebranie cudzoziemców przy ulicy Honoryusza.
„Chcąc się tam dostać, dość wymienić nazwisko Berrego-Montalt.”
Gdy czytał, Marta spojrzała na niego.
Było to coś tak dziwnego, list wśród téj nędzy.
Stryj Jan pocałował rękę Marty.
— Wyjdę moja córko... miej odwagę... Bóg się nad nami ulituje...
Marta potrzęsła głową i spuściła oczy, nie mając siły zapytać go.
Stryj wziąwszy swój wieśniaczy kapelusz, wyszedł.
Marta pozostała sama z mężem, co się po raz pierwszy zdarzyło, albowiem był zawsze z niemi stryj Jan albo ojciec Géraud.
W ciągu dwóch upłynionych miesięcy nikt nie uczynił wzmianki o dzikiéj scenie, jaka miała miejsce w salonie pałacu Penhoela, w dniu wydalenia.
Remigeusz zdawał się o tém zapominać. Marta nie chciała sobie także przypominać tego.
Co się tyczy stryja Jana, rozciągał on baczną czujność nad postępkami Penhoela, lecz od kilku tygodni zaniechał téj przezorności. Wszystkie uczucia zdawały się otrętwiałemi w Remigeuszu, a nawet gniéw; dostateczném było przyjrzeć mu się z bliska ażeby powziąść przekonanie, że był niezdolnym pomyśleć o zemście.
Stan fizyczny i moralny zarówno uległ zmianie. Był to starzec słaby i odurzały, jego myśl drzemała równie jak sprężyny członków niegdyś tak silnych.
Po całych dniach siedział skulony i nieporuszony w kącie, ocucając się jedynie dla podniesienia butelki do ust, do któréj stryj Jan wpuszczał po kilka kropel wódki.
Gdy się butelka wysączyła, opuszczał głowę na piersi, i od rana do wieczora pogrążony był w śnie ociężałym.
Nie ruszał się i nic nie mówił. Spojrzawszy przypadkowo na żonę, nie widać było w jego wzroku przychylności ani nienawiści.
Stryj Jan zauważywszy to, przestał się obawiać o Martę.
Pewnego razu gdy się świeca paliła w dymniku, ojciec Géraud mówił, że widział przebudziwszy się w nocy, iż Remigeusz stał oparty o ścianę i przypatrywał się swéj żonie pałającym wzrokiem.
Jego sine usta drgały wymawiając słowa groźby, które dochodziły do uszu chorego.
Marta spała na słomie.
Pięście Remigeusza ściskały się konwulsyjnie, i zdawało się, że chce na nią się rzucić.
Lecz stary Géraud miał gorączkę i mógł marzyć.
Nazajutrz Remigeusz siedział w kącie skulony i sen Marty nie był przerwany.
Stryj Jan nie myślał o téj okoliczności i nie powziął żadnéj obawy, zamykając drzwi za sobą, pozostawiwszy Penhoela z żonę.
Remigeusz leżał na sienniku udając śpiącego.
Gdy pukanie sabotów stryja Jana ucichło na schodach, otworzył oczy spoglądając w około. Poczém podniósł się zwolna i usiadł na sienniku.
Wyjąwszy talara z kieszeni, oglądał go i obracał w dłoni, a uśmiech ukazał się na jego ustach. Spojrzał potém na próżną butelkę, i bardziéj jeszcze się uśmiechnął.
Lecz zwróciwszy wzrok na Martę, która była od niego odwróconą, przestał się uśmiechać. Jego zgasłe źrenice zaiskrzyły się nagle, zmarszczki wystąpiły na czoło, i ktokolwiek byłby dostrzegł te oznaki, zadrżałby na myśl o zbrodni.
Zbrodnia byłaby okropną w téj norze nędzy, pomiędzy dwoma istotami osłabionemi i pognębionemi niedolą.
Marta o niczém nie wiedziała. Myślała jak zawsze o teraźniejszéj męczarni i o minioném szczęściu. Trzy imiona były na jéj ustach i w głębi serca: Djana, Cyprjana i Blanka nadewszystko, która żyła, i którą ubóstwiała.
Gdzież była jej córka? Kto miał o niéj staranie? Na czyim łonie ukryje swoje czoło w okropnéj godzinie? Cóż się stanie z jéj dziecięciem? Serce Marty biło gwałtownie, gdyż wspomnienie przeszłości, mieszało się z obecnemi udręczeniami.
Nieszczęście córki, było nieszczęściem matki i zdawało się, że gniew Boży spuścił tę klęskę po dwakroć na dom Penhoelów.
Pewnego wieczora, biedna Marta będąc jeszcze młodą panienkę, uciekła ze swego pokoju. Jéj serce było dziewicze podobnie jak Blanki, lecz głos boleści w niéj się odzywał: „Jesteś matkę.”
Jednocześnie, lubo nie mogła sobie nic przypomnieć, głos tajemniczy przemawiał wgłębi jéj duszy i wymieniał imię ojca dziecięcia... człowieka, którego kochała z przywiązaniem czystém i wyłączném; była to pierwsza, jedyna jéj miłość, którą w niéj wzniecił Ludwik de Penhoel... i który ją opuścił.
W téj chwili przypomniała sobie jak spieszyła z pałacu po ścieżce prowadzącéj do rzeczki. Szła strwożona, zniechęcona, odurzona z cierpień.
Benedykt Haligan przyjął ją do swój chaty. Tam, na słomie, przy świetle łuczywa, Marta wydała na świat bliźnięta... były to dwie piękne dziewczynki.
Biédna Djana, biedna Cyprjana!... nieszczęście było ich udziałem od urodzenia. Marta nie była samą u Benedykta. Jan de Penhoel i żona jego, mieli o niéj staranie, nie opuścili biednéj położnicy.
Żona Jana zabrała z sobą dzieci i przyjęła je za swoje.
Blanka była od nich nieszczęśliwszą, bo łoże na którem się rodziła, zamiast przyjaciół, otaczała może pogarda i zniewaga.
Marta o tém myślała w téj chwili, nie zwracając uwagi na męża, który obecnie zmienił się do niepoznania. Twarz jego ożywiła się, oczy błędne i bystre, były w ciągłym ruchu.
Światło przenikło do jego umysłu i na chwilę głupowatość zamieniła się na szaleństwo.
Spoglądał na talar, wymawiając drżącemi usty niezrozumiałe wyrazy, groził pięścią Marcie i dziko się uśmiechał. Następnie wstał kołysząc się na nogach odwykłych od chodzenia; a ktokolwiek byłby go wtedy widział, przeląkłby się jego kościotrupiéj postaci. Widać było niejako kości wystające z dziur brudnych łachmanów.
Najprzód udał, się do okienka w duchu i przyjrzał się mu z baczną uwagą, wzruszywszy głową na znak zadowolenia.
Poczém poszedł do drzwi, za któremi Djana stawała; w drzwiach tych jak również w przepierzeniu z desek, było mnóstwo szpar i dziur, które Remigeusz zliczył dokładnie.
Teraz stał przed Martą, która mogła uważać każde jego poruszenie, lecz biedna kobieta machinalnie na niego spoglądała, bo jéj myśl gdzieindziej błądziła. Nie pojmowała dla czego Penhoel obliczał szpary i nie usiłowała dochodzić tego.
Remigeusz włożył palec w największą szczelinę i potrząsnął głową.
Zwrócił swój wzrok posępny na Martę, która obecnie na niego nie patrzyła.
— Jestem panem!... — pomruknął.
Wziąwszy pod pachę butelkę wyszedł z izby.
Marta słyszała skrzypnięcie otwierających się drzwi i zapadającą klamkę.
Była samą.
Kilka razy błądziła po Paryżu szukając córki nadaremnie, lecz nadzieja jest nieśmiertelną w sercach matek. Pierwszą jéj myślą było wymknąć się i szukać Blanki od domu do domu.
Powstała aby postąpić do drzwi, lecz Remigeusz zamknął je na klucz.
Marta powróciła smutna na dawne miejsce.
Nie czekała długo na męża. Po kilku bowiem minutach drzwi się otworzyły i wszedł zadyszany w skutku przebycia sześciu piątr schodów i będąc obładowany i osłabiony.
Wydał całe trzy franki. Przyniósł bowiem pełną butelkę gorzałki, spory koszyk węgli, librę papieru i garnek z klejem.
Usiadł na materacu dla wytchnienia i żeby pociągnąć z flaszki. Drażliwość jego powiększała się co chwila.
— Tak... tak... — pomrukiwał z zaiskrzonym wzrokiem — jestem panem...
Wypocząwszy nieco, darł papier w pasy i powlekał go klejem, a potém zalepiał szpary, co trwało dość długo, gdyż było mnóstwo szczelin.
Marla myślała, że Remigeusz zajmował się tą czynnością w celu zabezpieczenia mieszkania od zimna, lecz spojrzawszy na twarz Penhoela zmieniła zdanie i nie wiedząc dla czego, zadrżała. Remigeusz pracował usilnie a pot spływał mu z czoła; zatrzymywał się jedynie dla pociągnięcia z flaszki. W miarę jak pił, dziki zapał ożywiał jego rysy.
Zużył całą librę papieru, lecz szpary były zalepione. Remigeusz dobrze obliczył, a obecnie przypatrywał się z zadowoleniem ukończonéj czynności.
— Ten który poprzednio wmieszał się pomiędzy nas... — pomruknął — wyszedł... jestem panem... — Wydobył z kąta zardzewiały róst pozostawiony zapewne przez dawnych mieszkańców dymnika i ułożył na nim węgle. Poczém skrzesał ogień i rozżarzył płomień.
Marta widziała to wszystko. Przez chwilę jéj wzrok malował trwogę, bo domyślała się rzeczywistości.
Pomyślała o Blance i chciała powstać ażeby się bronić, nie chcąc zostawić córki sierotę. Lecz nim powstała, inna myśl zrodziła się przeciw téj obawie.
— Bóg mi je wszystkie powróci w niebie... — pomyślała — wszystkie trzy!...
Złożywszy ręce oparła się o ścianę.
Wyziewy z węgli zaczynały napełniać izdetkę. Remigeusz klęcząc przy roście dmuchał z całéj siły, i w przestankach śmiał się szyderczo wymawiajęc imię żony, a zwiększą nienawiścią imię brata.
— Byłem bogatym i szczęśliwym — rzekł tłumionym głosem — kochałem... któż mi odjął szczęście... miłość... majątek... ona i on... oh! tą razą nikt nie nadejdzie... jestem panem...
Węgle gorzały płomieniem. Wypił duszkiem resztę gorzałki i padł jak kłoda na siennik.
Marta zmrużyła oczy. Myśli jéj błąkały się w czarującém uśpieniu, poprzedzającém śmierć przez zaduszenie gazem.
— Ciężar przygniatał jéj piersi lecz nie czuła go, przejęta radością z połączenia z córkami.
Djana, Cyprjana i Blanka! biedne dzieci... widziała je teraz uśmiechające się, to znów płaczące na jéj łonie.
Jakże się one kochały wzajemnie i jak ją kochały!...
Za temi obliczami anielskiemi, za przezroczą zasłoną pokrywającą marzenia, Marta dostrzegła inną postać: był to mężczyzna, który się pragnął ukrywać i wstydził się.
Oh! Bóg wszystkim przebacza, w niebie nie zachowuje się wspomnień ziemskich... Tam każda miłość jest czystą, każda namiętność uzacnia się pod okiem Boga. Uśmiech Marty wzywał Ludwika Penhoela. Zasłona zgęszczała się: ciemności ją ograbiały, czuła zbliżającą się śmierć.
Gdy usiłowała zebrać wyrazy do ostatniéj modlitwy, ocuciła się z letargu; powiew świéżego powietrza ogarnął jéj twarz i otworzyła oczy... albo raczéj zdawało się, że je otwiera... i spostrzega nową zmianę swych marzeń, których urzeczywistnienie zdawało jéj, się niepodobieństwem.
Jéj córki zmarłe stały przy niéj: Djana i Cyprjana, już nie w długich białych sukniach jak je marząc widziała, lecz w ubiorze wieśniaczek Bretońskich.
— Biedne dziewice nocy... — pomyślała Marta, i zamknęła oczy.
Świeże powietrze chłodziło jéj twarz i czoło: słyszała szelest lekkich stąpań i podniosła powieki, a wzrok jéj zdawał się jakby mgłą powleczony.
Przez chwilę jednakże mogła spostrzedz Djanę i Cyprjanę które się do niéj uśmiechały, a następnie jakby przesunęły się przez ścianę i znikły...
Węgle, wygasły, otworzone okno przepuszczało powietrze. Marta spuściwszy oczy, spostrzegła cóś błyszczącego na ziemi.
To było złoto...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.