Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Więzień.

Pani margrabina d’Urgel mieszkała na drugiém piętrze domu przyzwoitéj powierzchowności, przy ulicy ś. Małgorzaty naprzeciw więzienia wojskowego.
Ta pani według zdania sąsiadów, była majętny wdowę, lecz nie prowadziła domu odpowiedniego jéj znaczeniu. Pomimo tego mieszkała bardzo okazale, ubierała się wykwintnie i miała pojazd.
Nie wychodziła nigdzie, oprócz do kościoła jak wypadało na kastyljankę wyższego rzędu, i czasami wieczorem w godzinie, gdy się otwierają salony wielkiego świata. Ponieważ zaś nie przyjmowała nikogo, wnoszono zatém, że miała mało znajomości.
Wszyscy się zgadzali, że to była jedna z najpiękniejszych kobiet paryzkich.
Jéj synowica, powabne dziecię 16-letnie, wydawała się słabowitą i pędziła życie samotniejsze jak ciocia. Zaledwie dwa lub trzy razy widziano ją w pojeździe, nigdy bowiem nie wychodziła pieszo; a gdy wyjeżdżała z margrabinę, story pojazdu były podniesione. Lecz w tém nie ukrywała się żadna tajemnica, bo nadwątlone zdrowie panienki, o któréj mówiono że cierpi na nieuleczoną słabość, nakazywało tę przezorność.
Była to Blanka de Penhoel, która uchodziła za synowicę margrabiny, i znajdowała się w tym domu od miesiąca; a dodawszy do tego cztery tygodnie, które spędziła w hotelu czterech części świata, to czyniło dwa miesiące od wyjazdu z pałacu. Żywiła ona ciągle nadzieję że ją powrócą matce.
Lola obdarzona zimném sercem w ciele ognistym, nie była właściwie mówiąc, ani złą ani dobrą. Obojętność odznaczająca jjé postępki posunęła ją do spełnienia wielu czynów karygodnych, lecz złe nie było w niéj wkorzenione.
Obchodziła się z Blankę dość łagodnie.
Być może iż to nie pochodziło z politowania. Widzieliśmy ją bowiem jako uczestniczkę zguby człowieka, który ją ubóstwiał, nie objawiając żadnéj żądzy, jakby tylko dopełniała najprostszego obowiązku. Zbywało jéj na zdaniu moralném, żaden głos nie odzywał się w jéj sumieniu.
Te natury, rzęchy można odjemne, są bardzo pospolite pomiędzy nami. Ponieważ drobnostka może zerwać martwą równowagę, utrzymującą ich pomiędzy złem i dobrem, najprostsza nauka jest dostateczny, ażeby ich pomieścić pomiędzy ludzi nie przekraczających wszelkich praw głównych i żyjących podług zasad powszechnych.
Wtedy staję się uczciwemi odjemnemi, albo raczéj biernemi, niepożytecznemi sami przez się, bez osobistości, bez właściwéj wartości stanowiącemi jedynie liczbę i wszędzie mieszczącemi się pomiędzy większością ogółu.
Lecz gdy się w nich wpoi zasady przewrotne, albo gdyby były pozostawione samém sobie, wtedy słabość ludzka mająca dążność do złego, może ich na zawsze popchnąć na inną drogę i wtedy stają się narzędziami, występku lub zbrodni.
Z resztą Blanka widywała Lolę zaledwie raz jeden codziennie. Mniemana margrabina, wspomniała jéj kilka słów o matce, która niebawem miała po nią przybyć z Bretanii.
Blanka nie miała pojęcia o kłamstwie. Chociaż ją oszukiwano, nie sprzykrzyło się jéj wierzyć.
Margrabina miała pokojówkę wątpliwej cnoty, lecz w gruncie dobrą dziewczynę, skłonną do świadczenia przysług, a która polubiła Blankę.
Biédne dziecię nigdy się nie uskarżało. Teressa była jéj towarzyszką, miała o niéj staranie i pocieszała ją. Lecz Teressa miała dwóch lub trzech wielbicieli pomiędzy szkolną młodzieżą. Blanka częstokroć pozostawała samą i wtedy smutne myśli ją ogarniały. Przypominała sobie Penhoel, gdzie jéj wiek dziecinny upłynął wśród pieszczot. Mój Boże, ileż to było szczęścia! jakże ją kochano. Zdawało się jéj że widzi szlachetną i miłą posiać stryja Jana, który się do niéj uśmiechał.
Przy przebudzeniu, otworzywszy oczy szukała słodkiego spojrzenia swéj matki. A Djana, Cyprjana, jéj ukochane siostry stryjeczne tak uprzedzające, tak dobre, odgadujące jéj żądania najdrobniejsze.
One tak piękne, w sile wieku i zdrowia. One, którym biedna Blanka zazdrościła tak często.
Nie zastanie ich tam, bo Bóg je powołał do siebie... I Blanka płakała, pomyśliwszy, że pójdzie na cmentarz Glenacki uklęknąć pomiędzy ich nagrobkami.
A Wincenty czyż będzie w pałacu? Nie mogąc sobie zdać z tego sprawy, zastanawiało ją, iż z pomiędzy wspomnień nawiedzających jéj samotnię, myśl o Wincentym nasuwała się jéj najczęściéj równie jak o matce.
Nieszczęście jest nauką. Tam, wśród spokojnej ciszy Penhoelu, dziecię być może nie tak prędko przemieniłoby się w kobietę; lecz w tém samotném pokoiku, w którym dni tak smutnie upływały, jéj serce pracowało pomimo jéj wiedzy. Kochała, już nie z tą przychylnością właściwą dziecinnemu wiekowi, lecz kochała miłością.
Ile razy jéj myśl zwracała się do przyszłości, Wincenty był zawsze jéj obecnym, podzielając jéj radość lub smutek, i zdawało się jéj niepodobnym, ażeby on miał ją kiedykolwiek opuścić. W tym względzie nigdy nie rozumowała, bo był on zawsze jéj naturalnym towarzyszem.
Biedny Wincenty! Już blisko ośm miesięcy jak z powodu jego odjazdu Blanka uroniła kilka łez w roztargnieniu. Cóż się z nim stało? Zadnjé wiadomości od niego? Jeżeli go spotkało nieszczęście...
Na tę myśl lodowaciało serce Blanki, i opuszczała ją odwaga, a przyszłość mgłą się pokrywała.
Lecz nie tylko myśl o ukochanych, od których była odłączoną, pokrywała smutkiem blade czoło Blanki Penhoel. Dręczyła się ona niepojętą niespokojnością, biorącą początek w cierpieniach fizycznych. Słabość która ją przygniatała, i któréj nie mogła nadać nazwy, ukazywała jéj jak przez mgłę smutną rzeczywistość.
Doznając bowiem wewnętrznych wstrząśnień, tajemnych dla niéj dotąd, przeczucie macierzyńskie wpojone przez Boga instynktownie w niéj się ocknęło.
Nieraz Blanka padała na kolana przygnębiona boleścią, błagając Boga, ażeby oswobodził ją od myśli, którą byłą bluźnierstwem.
Rozumie się, że Lola, Teressa a nawet szlachetni spólnicy, od dawna jéj stan odkryli. Zresztą pani pierwsza nadmieniła o tém Robertowi w rozmowie, którą mieli podczas balu w dniu św. Ludwika pod wieżą zwaną młodszego.
Robert nawet wiedział więcéj, albowiem przenikał prawie dziwne okoliczności towarzyszące téj ciąży. Ponieważ zaś nie opuścił żadnéj sposobności, zgodnéj ze swemi widokami, postanowił korzystać z niewiadomości przyszłéj matki.
Nie było to wszakże uzasadnione zdanie, bo podobna i romantyczna wiara, nie była udziałem jego charakteru. Lecz niewinność Blanki była tak oczywistą, że Robert nie kiedy powątpiewał i w tym duchu układał plany na przyszłość.
— Jeżeli rzeczywiście malutka jest niewinną w duszy i stała się ofiarą jakiego piekielnego podstępu, to będę odgrywał rolę djabła i wystąpię jako szlachetny młodzieniec, pragnący uczciwie wynagrodzić swoje przekroczenie... słowem, przyznam dziecko za własne i będę wzorowym ojcem... jeżeli przeciwnie, malutka udoje tylko... bo każda kobieta skoro mówić zaczyna już jest skończoną aktorką — jeżeli wybrała sobie kochanka w Penhoelu... a więc okażę się jeszcze wspaniałomyślniejszym przyjmując błąd winowajcy na siebie... nadaję niewinnej istocie która się ma urodzić, jedno z moich słynnych nazwisk... żenię się... i mój ślubny ubiór będzie zroszony łzami całéj rozrzewnionéj rodziny... przypuszczając zawsze, że stryjaszek z Ameryki raczy powrócić... bo jeżeli pozostanie długo w drodze, w takim razie rozumie się, że nie będę odgrywał roli w tym głupim romansie.
Robert postąpił zgodnie z tém rozumowaniem, i wiadomo nam, że Lola stosowała się ściśle do zleceń jego. Słowem, że Blanka pozostawała w ciągłéj nieświadomości i nikt nie pod jął trudu, ażeby ją oświecić.
Lola pomimo zachowania dyskrecji w obejściu z Blankę, często na nią spoglądała, i wzrok Teressy wyrażał wiele zwracając się na brzemienną kibić młodéj panienki.
Ażeby Blanka odrzucać mogła nasuwające się podejrzenia, potrzeba było wsparcia jéj dziewiczego sumienia i dokładnéj przezroczystości jéj wspomnień.
Pokój w którym przebywała u margrabiny, miał okna od ulicy, gdyż jéj anielska łagodność, była rękojmią przeciw bezpożytecznym środkom ostrożności. A nawet gdyby takowe przedsięwzięte zostały, jej pokój nie był do tego źle obrany; z drugiéj bowiem strony ulicy nie było żadnego okna, z któregoby wzrok ciekawy mógł śledzić samotnią dziewicy. Tak się przynajmniéj wydawało pozornie, ponieważ okna pokoju Blanki wychodziły na plac rozciągający się do muru obwodzącego więzienie wojskowe. Z tych okien widziała tylko wnętrze fasady więzienia, to jest grube ściany, opatrzone okratowanemi czeluściami.
Lecz jeżeli ona nie mogła nic widziéć, nawzajem sama mogła być widzianą. I rzeczywiście za jednym z tych wązkich otworów był więzień, który po całych dniach zatapiał wzrok w okno Blanki.
Parę razy Blanka go dostrzegła, to jest wtedy, gdy słońce przenikając do celi więziennéj, oświecało bezpośrednio twarz jego, na któréj niemogła wszakże rozróżnić rysów, ponieważ gęste kraty przeszkadzały temu, a nie mając tak swobodnego umysłu, ażeby nią powodowała próżna ciekawość, przejęta wrodzoną litością nad losem nieszczęśliwego, zasyłała modły do Boga o jego wybawienie.
Przeciwnie więzień zajmował się nią bezprzestannie.
Miał ostrze wyszczerbione noża, za pomocą którego usiłował przepiłować kraty. Pracował nad tém po całych nocach; bo skoro dzień oświetlał okno Blanki, przestawał piłować, przybliżał się do otworu i zdawało się, że jego dusza pragnęła uleciéć do dziewicy.
Stojąc niewzruszenie po kilka godzin widział nie raz, że Blanka wspierała zasmuconą główkę na ręku, a wtedy łzy błyszczały w oczach biednego więźnia.
Bardzo często próbował zwrócić uwagę dziewicy, już to wzywając ją po imieniu, o którém wiedział, lub dając inne znaki przez kraty; lecz głos jego gubił się pośród chrapliwych śpiewów jego towarzyszy, a znaków Blanka nie pojmowała, gdyż nie przypuszczała ażeby się do niej odnosiły.
Więźniem byt Wincenty de Penhoel.
Wincenty, którego jéj łzy wymowne wzywały, mógł ją widzieć płaczącą, o kilka zaś kroków stał dom, w którym żyła jéj matka wzywająca ją w gorących modłach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wincenty przybył do Paryża, podróżując pieszo lub na wozie, słowem jak mógł.
Z Redonu do Rennes łatwo było postępować za śladem uwożących Blankę, a w ostatnim miejscu dowiedział się na poczcie, że się udali paryzką drogą.
Uwoziciele zmienili nazwiska i Wincenty nie mógł się domyślać, ażeby to byli dawni goście bawiący w Penhoelu.
Przekonawszy się, że Blanka przybędzie do Paryża, Wincenty nie oceniając dostatecznie środków ani sił swych, puścił się w drogę w trop za pojazdem, który go wyprzedził o 25 mil drogi.
Pozostało mu bardzo mało z pieniędzy otrzymanych od naboba, któremi nie tylko iż nie był w stanie opłacić miejsca w dyliżansie, lecz nadto nie miał za co żyć w podróży, — a nad czém bynajmniéj się nie zastanawiał. Biedź, leciéć, doścignąć nikczemników którzy uwozili Blankę, to go jedynie zajmowało. Lecz zapał zużywa się z czasem, a z Rennes do Paryża jest blisko 100 mil.
Nie raz Wincenty zmuszony był żebrać przytułku i kawałka chleba, nie raz musiał się zatrzymać znękany głodem i utrudzeniem. Droga wydawała mu się nieskończenie długą, i często gorzkie łzy ronił.
Nakoniec stanął u kresu. Oh! Paryż nie zatrwożył go. Na wstępie zaraz zdawało mu się, że natrafi z łatwością na ślad pożądany mówiąc do siebie: będę przebiegał wszystkie ulice, będę wstępował do każdego domu, zwiedzę każdy zakątek... znajdę ą znajdę!
Tegoż wieczora gdy się położył na ławce pod domem pragnąc wypocząć, urzędnik policyjny przerwał mu sen zapytując o nazwisko i mieszkanie.
Biedny Wincenty podróżował przez dni sześć z Rennes do Paryża, sześć dni podczas deszczu i kurzawy. Był prawie podobny do naszego Bibandiera w epoce, gdy szanowny baron był dowódcy ułanów w zaroślach departamentu Ille i Wilen; słowem był podobny do włóczęgi.
To zapytanie mocno go zmieszało; nie mógł wskazać miejsca pobytu i obawiał się wymienić nazwiska z przyczyny nieszczęsnego pojedynku w Maderze, w skutku którego dopuścił się zbiegostwa.
Gdy się wahał, urzędnik policyjny poprosił go grzecznie z sobą. Wincenty chciał uciekać, i to się stało powodem zguby jego. Urzędnik wezwał strażników którzy się tam przypadkowo przechadzali i biedny Wincenty nocował pod dachem...
Dowódca flotylli stojycéj pod Maderą, przesłał niedawno rapport do ministerjum marynarki. Rozesłano listy gończe, a policja miała w ręku rysopis zbiega.
Wincenty chciał kłamać, lecz się wikłał i został poznany. Osadzono go w więzieniu pod sądem wojennym od 7 tygodni.
Początkowo pogrążył się w bolesném drętwieniu. Myśl o utraceniu Bléanki, gdyż nie mógł nawet pomyśleć o niesieniu jéj pomocy, była dla niego zabójczą. Wzywał gorąco śmierci. Lecz gdy pewnego dnia wyjrzał na mały zakątek ogromnego miasta, w którym Blanka bezwątpienia cierpiała, jedyne okno które mógł spostrzedz z przeciwnj strony ulicy, otworzyło się niespodzianie, a w niém ujrzał dwie kobiety, na widok których zaledwie w znak nie upadł, tak dalece był zdziwiony.
Jedną z tych kobiet była Lola, drugą Blanka.
Wydał okrzyk radości i łzy puściły mu się z oczu. Poczém pochwycił drżącemi rękami za kraty chcąc takowe wyłamać; wołał Blanko!... lecz ta go nie słyszała. Ujrzał ją nazajutrz i dni następnych; a lubo mocno zmienioną, jednakże zawsze piękną i którą kochał teraz tysiąc razy więcéj, jak w dniach szczęścia.
Wszystkie jego myśli zwróciły się do jednego celu; uciec, ażeby się do niéj zbliżyć, uciec ażeby ją oswobodzić i opiekować się nią. Odzyskał męztwo, uczuł w sobie wzmagające się siły.
Oh! gdyby mógł zamienić kilka słów z Blanką, porozumiéć się znakami, praca jego byłaby prędzéj postępowała. Nadaremne były jego usiłowania, ta sama przeszkoda zawsze stawała między nim i Blanką, a wyszczerbione ostrze noża, które przypadkowo wpadło w jego ręce, zużywało się na twardém żelazie.
Robota wolno postępowała, lecz Wincenty nie zniechęcał się i codziennie widział postępy.
Téj nocy, gdy więzień pracował bez szelestu i przekonał się że ostrze wchodziło zupełnie w żelazo, Blanka czuwała także dręczona dolegliwemi bólami.
Była sama. Pani margrabina wyjechała na bal do naboba, Teressa zaś korzystając z tego, przepędzała wieczór w towarzystwie jednego ze swych wielbicieli. Blanka leżała w ubraniu na łóżku, będąc bardziéj cierpiącą na umyśle i ciele. Bóle były przejmujące, wydawała słabe jęki.
Wrzawa ulicy zmniejszała się stopniowo, tylko chwilowo dawał się słyszéć turkot przejeżdżającego powozu.
Nikt nie wracał do mieszkania margrabiny i z tego powodu biedna Blanka doznawała trwogi. Czuła że ją siły opuszczają i ofiarowała duszę Bogu, mniemając że nadchodzi dla niéj ostatnia godzina.
Opanowała ją gorączka, okropne widma przedstawiały się w jéj wyobraźni. Widziała przy swym łóżku wszystkich tych, których kochała, byli biedzi i ze łzami w oczach, a wtedy wołała:
— Oni umarli!... umarli, jak ja umrę!
Chciała się modlić, lecz wyrazy konały na ustach. Dręczona przestrachem, wzywała pomocy, i jéj głos zmieniony przenikający wśród ciszy, trwożył ją bardziéj.
Około pierwszéj po północy, znużenie przemogło cierpienia i usnęła wycieńczona na siłach.
Teressa wróciła, potem margrabina, lecz Blanka nie słyszała ich przybycia.
Jéj sen przerwany został nagle około 5 z rana w skutku hałasu, który powstał przy bramie.
Wybijano do drzwi, dzwoniono gwałtownie, i wzywano odźwiernego grzmiącym głosem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.