Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Pani Kokarda.

Upłynęło pięć minut jak Cyprjana i Djana powróciły do swéj izdebki, pozostawiwszy drzwi uchylone. Uklęknąwszy przy sobie przed wizerunkiem Boga-Rodzicy zawieszonym na ścianie nad łóżeczkiem, odmawiały wieczorne modlitwy; po ukończeniu których, Djana dodała:.
— Matko Boża, Najświętsza Panno! spraw to u Syna Twojego, ażeby nam zesłał 500,000 franków dla wykupienia dóbr Penhoela!
— Amen! — odpowiedziała Cyprjana. — Spraw Najświętsza Panno! — mówiła daléj Djana — ażeby nasza siostra Blanka zachowaną była od złego i żebyśmy ją mogły powrócić matce... Święta Marjo! zmiłuj się nad Penhoelem, nad panią, nad naszym ojcem i bratem Wincentym!... Spraw, by nasz stryj Ludwik powrócił i dopomógł nam!
Cyprjana znów odpowiedziała.
— Amen!
Była to zwykła i codzień powtarzana prośba.
Poczém, jeszcze się cicho modliły. Nie można było wprawdzie słów dosłyszeć, lecz ich serca zapewnie wzywały Regera i Stefana.
W tém powstały wzdrygnąwszy się. Drzwi uchylone skrzypnęły i jednocześnie słyszéć się dały trzy powolne stuknięcia.
— Pani Kokarda — odezwał się głos hrapliwy nieco lecz pieszczony, — czy jeszcze nie spicie moje synogarliczki?
— Jeszcze nie — odpowiedziała Djana — jednakże już jest późno.
— Wcale nie!.., mój aniołku — odezwał się znowu tenże głosik: — jeszcze nie ma 9-téj na moim zegarze który idzie równo z ratuszowym... zdaje się że wejść mogę... biedne pieszczoszki... jakie one były piękne gdy klęczały i szczebiotały pacierze...
W roku 1820 kobiety podobne pani Kokardzie były pogankami jak piosnki Berenżera; dzisiaj nawrócone, noszę krzyżyki srebrne pozłacane u pasów, i klęczę na aksamitnych poduszkach w kościele Panny Maryi Loretańskiéj.
Pani Kokarda weszła po cichu i drzwi zamknęła.
Była to kobiecina blondynka, wybladła, rysy jéj twarzy były nieodznaczające, jakby starte, oczy duże siwo-niebieskie, mgliste jak mówię; światło ich raziło, bo otoczone były żółto sinemi podkowami, których barwa pochodziła z tysięcznych nieznacznych zmarszczek. Uśmiechała się dość powabnie; jéj kibić uwięziona w sukni kitajkowéj, wydawała się jak utoczoną. Zdaleka, krótkowidz mógłby mniemać, że to jest jedna z pięknych kobiet trzydziesto-letnich które zachowały ruchy lat dziecinnych i ponęty nad wiek właściwy; lecz z bliska widok zmieniał się znacznie. Jéj kibić podobnie jak głos, pomimo środków nadnaturalnych, zdobiły zużyty i zwiędły ruinę, z wielkim mozołem zlepioną.
Pani Kokarda miała przeszło lat 60, a podobne kobiety nie mają prawie wieku. Pomiędzy oznakami przedwczesnéj starości, zachowała cechy znamionujące wiek młody; z czego wnosić można, że pani Kokarda musiała żyć krótko ale dobrze.
Prowadziła się ona porządnie żyjąc z procentu i była szanowaną w sąsiedztwie, jako główna lokatorka trzech ostatnich piąter domu w którym jesteśmy. — Zawsze u niéj było spokojnie, a lubo niektóre złe języki pozwalały sobie uśmiechów dwuznacznych gdy mówiły o interessach, któremi się trudniła Pani Kokarda, to wszyscy ci jednak, którzy się trudnili sprzedażą wina, cukru, kawy, jarzyn i mięsa na ulicy św. Małgorzaty, utrzymywali że była osobą porządną i zacną, dodając że mogłaby jeszcze pójść za mąż, gdyby sobie tego życzyła.
Pani Kokarda przeszła przez izbę podrygując i usiadła przy łóżku, odwróciwszy się od światła. Cyprjana i Djana stały i łatwo było dostrzedz, że te późne odwiedziny nie przypadały im do smaku; lecz zarazem można było odgadnąć, że zmuszone były zachować się z nią uprzejmie.
Pani Kokarda uśmiechała się i spoglądała na nie z upodobaniem.
— Jak to wam do twarzy być nabożnemi — mówiła usiadłszy — Bozia... aniołki święte... i ja w to wszystko wierzyłam będąc młodą panienką... ah! moje piękne! gdy się dojdzie do 25 lub 26 lat... te dzieciństwa wywietrzą się z głowy... i zaczyna się myśléć szczerze o ważniejszych interessach...
Zanurzyła obie ręce w kieszenie swój watowéj sukni.
— Czy wiecie że u was chłodno?... — rzekła ruszając się na krześle — od sześciu tygodni już się u mnie w piecu pali... wiem dobrze, że nie wszyscy są w jednakiém położeniu... lecz pomimo tego, powinniście pomyśléć o żelaznym piecyku...
— Zobaczemy... — rzekła Djana — gdy zima nadejdzie.
— Już się zbliża moja koteczko zbliża się szybkim krokiem... pochowałam już letnie suknie do szafy... a watowane spódniczki bardzo się już przydadzą.
Dotknęła rękę sukni Cyprjany, która była blizéj.
— Płócienko! — zawołała — a jeszcze jakie... moje serduszko, jakże wam musi być zimno.
Cyprjana nie odznaczała się cierpliwością.
— Moja pani — odpowiedziała wyrywając suknię z ręki pani Kokardy — żyjemy jak możemy i nie skarżemy się przed nikim.
— Miałażbym obrazić ciebie moja perełko? — zapytała pani Kokarda jeszcze pieszczotliwszym głosem — nie przebaczyłabym sobie tego nigdy, gdyż kocham ciebie z całego serca... bo widzisz... obchodzi mnie mocno wasze położenie... łatwo się nabawić kataru... potém kaszlu, a nareszcie i suchot... moje dzieci, wiem dobrze, że nie wszyscy możemy sobie jednakowo pozwalać... nie mówię ażebyście się stroiły w suknie jedwabne jak ja... lecz chciałabym, ażebyście miały wełniane gorseciki.
To mówiąc wydobyła z kieszeni mały nożyk cokolwiek dłuższy od szpilki, którym zaczęła wykluwać sobie zęby.
— Nic nieznośniejszego nad udka bekasów, których mięso pozostaje między zębami — mówiła daléj bez przerwy. — Czy lubicie bekasy moje aniołki?... to jest kosztowna zwierzyna... lecz dzięki Bogu, moje położenie dozwala mi nie zważać na wydatek... siadajże przy mnie na łóżku, bo widzę tylko jedno krzesło... w istocie, mogłybyście nabyć tanio porządne mebelki... nie mówię ażebyście kupiły podobne moim... bo nasze położenia są różne... lecz...
— To co mamy, jest dla nas dostatecznym — odpowiedziała Djana.
— Dobrze mówisz mój skarbie — odezwała się pani Kokarda — zdaje się że nie jesteście wybredne... lecz jeżeli nie usiądziecie, muszę wnosić że mnie chcecie się pozbyć.
Rzeczywiście pani Kokarda miała powód do podobnego mniemania, gdyż dziewice stały, przed nią milczące, oziębłe i zakłopotane. Z tém wszystkiém uczyniły zadość ostatniemu wezwaniu i usiadły na łóżku z niejakim przymusem.
Pani Kokarda jakieśmy wspomnieli, była główną lokatorką, a czyniąc zadość prośbom obu sióstr, nie wypędziła dotąd Penhoelów z ich nędznego dymnika, i to było właśnie powodem uprzejmości, jaką jéj okazywać były zmuszone.
— Otóż tak to lubię — mówiła — możemy teraz swobodnie mówić... lubo mam dość gęste zęby, te mięso bekasów jest tak włókniste, że wszędzie się wciska... może to kostka... ah! nie uwierzycie jaki dobry obiadek jadłam dzisiaj... najprzód wyborna zupa żółwia... potém potrawka z krótkim sosikiem... na trzecie kotlety ze śpinaczkiem, które się zawsze udają mojéj kucharce... na pieczyste ten niegodziwy bekas, nakoniec krem waniliowy... nie pamiętam ażebym kiedy tak smaczno jadła.
W ciągu tego wyliczania, Djana i Cyprjańa miały spuszczone oczy i zdawało się, że Kokarda dotykała ich jątrzącjé rany, naciskając grubijańsko na nieznośną boleść, o któréj nadaremnie zapomnieć chciały.
Pani Kokarda spoglądała na nich z pod oka.
— Nie jestem żarłokiem... — daléj mówiła — lecz jadłam dziś wcześniéj śniadanie jak zwykle... a to jest wielka przyjemność głód zaspokoić.
Cyprjana westchnęła. Djana zaś okazała zwykłą wytrwałość nie dając poznać niezadowolenia.
— A wy moje miłe — przemówiła wesoło pani Kokarda — cóżeście jadły na obiad? to mnie obchodzi, gdyż was kocham.
Dziewice nic nie odpowiedziały, a pod pałającą powieką Cyprjany kryła się łza boleści.
— I cóż? — zapytała pani Kokarda — nie chcecie mi powierzyć waszych tajemnic gospodarskich... może się wstydzicie moje aniołki... przecież nie wszyscy są w równém położeniu... wiem dobrze, że nie żyjecie wykwintnie... otóż gotowam się założyć, żeście dziś jadły rosół... sztukę mięsa z kapustą i ser...
Dla śmiertelnego głodu dwóch biednych dziewic, te proste potrawy były bardziéj zaostrzającemi apetyt, jak wykwintne dania obiadu pani Kokardy.
— Mój Boże, mój Boże! — poszepnęła Cyprjana.
Djana zarumieniła się.
— Zgadłaś pani prawie — rzekła — lecz powtarzam ci... że jesteśmy zadowolone z tego co mamy.
— Otóż to prawdziwa filozofja moje aniołki... lecz co do mnie, bardzo mnie trapi widząc was w takiéj nędzy.
— Pani...
— Bez uniesień moje dziécię... okazywać się dumną przed prawdziwą przyjaciółką, jest to oznaka złego serca... gniewajcie się zresztą jak chcecie, dla tego powiem co myślę...
— Serce mi się ściska, ile razy do was wchodzę... jedno krzesło... liche łóżko... jedna harfa... bo drugą sprzedałyście zapewne?
— Pani... — przerwała znów Djana.
Główna lokatorka ujęła obie ręce Cyprjany.
— Możecie być przekonane, że was kocham, moje biedne dzieci... — przemówiła z uczuciem — miejcie we mnie ufność, proszę was... jestem od was starszą... mam więcej doświadczenia... i chciałabym wam dopomódz...
Pani Kokarda już nie raz przemawiała podobnie; Djana i Cyprjana miały powody powątpiewania o szczerości tych wynurzeń, a jednakże w ich wieku tak dalece zaufanie przemaga, że obie siostry zwróciły na tę kobietę spojrzenia, w których się malowało wzruszenie i prawie łatwowierność.
— Chodzić w zimie w sukniach płócienkowych! — odezwała się pani Kokarda — w stancyi nieogrzanéj... zaledwie nędzna świeczka... i pożywienie niestosowne dla tych delikatnych buziaków...
Uczuła że ręka Cyprjany zadrżała.
— Nieprawdaż... może nawet brak pożywienia?...
— Oh! — zawołała Cyprjana — przez litość nie mów pani o tém... gdybyś wiedziała ile cierpię...
— Jak to? — zapytała z ciekawością pani Kokarda.
Djana spojrzała ukradkiem na siostrę; jéj czoło powlokło się czerwonością, a podniósłszy oczy na panią Kokardę, przemówiła po cichu:
— Ona cierpi... ponieważ już dwa dni nic nie jadła...
— Dwa dni... — powtórzyła ozięble mała kobiecina — czy być może?... gdyż ja cierpię ból żołądka gdy nie jem drugiego śniadania...
Odsunęła swoją rękę i sięgnęła nią do kieszeni.
— Dwa dni... — powtórzyła jeszcze, lecz tą razą zwolna jakby się pomiarkowała — ja także... oh! takie rzeczy są pamiętne... ja także nie jadłam przez dwa dni... Dobry Boże... moje dzieci, ludzie przechodzą różne koleje... pierwszy krok jest najtrudniejszy... ręczę wam, że następne nic nie kosztują...
Ta nagła oziębłość powściągnęła wzruszenie dziewic i Djana żałowała tego co wyrzekła.
— Oh! oh! — mówiła daléj pani Kokarda — wiedziałam dobrze że jesteście ubogiemi, lecz żeby nie jeść przez dwa dni... a więc wam się źle powodzi... bardzo źle...
Gdy Djana nic nie odpowiadała, pani Kokarda zwróciła na nią oczy, zmieniwszy nagle oblicze. W miejscu oziębłości, zastąpiła miodowa słodycz, którą umiała przybrać jej fizjonomja.
— Jestem w rozpaczy moje aniołki — rzekła — Jakto!... jesteście tak blisko mnie... mnie, która się szczerze zajmuję waszym losem... jak to? czyliż nie pamiętacie co wam mówiłam?...
Djana odezwała się wyniośle i surowo:
— Starałyśmy się o tém zapomniéć pani!
— Jesteś zachwycającą, gdy mówisz podobnie mój aniele — zawołała pani Kokarda przypatrując się jéj z prawdziwym zadziwieniem — duma przystoi tobie jak królowéj... Ah! jakżebym pragnęła cisnąć w ogień tę sukienkę perkalikową i włożyć na jéj miejsce jedwabie, aksamity, koronki... a toby było tak łatwo! i podziękowałybyście mi szczerze, gdybyście odzyskały rozsądek...
Djana z podniesioną głową, ze spuszczonemi oczyma i pałającém licem, była piękną, jak pycha skromności.
— Musiemy wstać jutro bardzo rano — rzekła — a już jest późno...
— To się znaczy, że mnie wypędzacie — zawołała kobiecina — mnie, waszą najlepszą przyjaciółkę... z powodu?... oto dla tego, że pragnę waszego szczęścia... dla tego, że jestem szczerą i nie mogę ukryć zmartwienia, widząc was bez sposobu do życia, gdy możecie mieć piękne pomieszkanie, stroje i wszystko...
Powstała z tragicznym poruszeniem naśladowanym z przedstawienia scenicznego, lecz które przedstawiało mniej więcéj oburzenie poświęcenia źle przyjętego; poczém dodała stojąc w miejscu:
— Pamiętajcie co wam mówiłam... mam doświadczenie... i ręczę wam, że będziecie sobie gryźć rączki, moje gołąbeczki, z przyczyny waszego dzisiejszego obejścia... Kto się targuje ten kupuje... przyjdzie wszystko samo z siebie... my kobiety jesteśmy wszystkie do siebie podobne... wzdragamy się, udajemy okrutnice, odpychamy szczęście... poczém, mówię o dumnych, ulegamy... I ta, która odrzuciła złoto, klejnoty, pojazdy... los jedném słowem... — dodała z przesadą pani Kokarda — daje się uwieść artyście... albo hołysiowi!... Djana zmarszczyła brwi, a pani Kokarda wzruszywszy ramionami postąpiła ku drzwiom.
— Tak zawsze bywa... pomruknęła wzniósłszy oczy do sufitu. Gdy sobie pomyślę, że te głuptasy umierają z głodu przy pełnéj misce... gdyż powtarzam wam sumiennie, że to jest to samo, co rzucać perły... tak moście panny bez grosza... jest pewna osoba milionowa... któraby się starała o wasze dobro... człowiek najzacniejszy, najbogatszy... i jeżelibyście chciały, to jutro jeździłybyście pojazdem...
Żadnéj odpowiedzi. Djana odsłoniła kołdrę łóżka, zabierając się do słania.
Oczki tkliwe i mrugające pani Kokardy zaiskrzyły się, a ściągnione usta skrzywiły się szyderczo.
— Tak pojazdem panno Djano... ty która nie masz trzewików... czy słyszysz?...
To było wyrzeczone z goryczą i złośliwością. Kobiecina stanowczo zrzucała z siebie maskę słodyczy, dla puszczenia wodzy zjadliwemu językowi.
Biedna Cyprjana nie zwracała na nią uwagi, Djana zaś spuściła głowę, a uśmiech dziwaczny igrał na jéj ustach.
— Czy mnie słyszycie? — odezwała się pani Kokarda rozjątrzona uśmiechem dziewicy. — przysięgam wam, moje panny w łachmanach, że długo będziecie czekały na podobną sposobność... Starałam się ażeby wyjednać dla was jak najwięcéj... 30,000 na rok... bo ten człowiek jest szalony...
— Podobne stworzenia odmawiają 30,000 rocznego dochodu... powiedzcie mi tylko panny, czy macie pieniądze za wasze komorne!... ah! ah! ja byłam dla was zbyt dobrą... Jutro wieczór daję słowo uczciwéj kobiety, że ci co mieszkają na poddaszu, będą spać na ulicy!...
Djana zachowała pomiarkowanie. Widząc ją, zdawało się, że te ubliżające słowa, nie stosowały się do niéj. Jednakże przy końcu mowy pani Kokardy, odwróciła się do niéj zwolna.
Główna lokatorka spodziewając się natarcia, ujęła się pięścią pod bok, lecz ręce jéj opadły, gdy usłyszała młodą dziewicę zapytującą obojętnie:
— Ileż to potrzeba pieniędzy, ażeby mieć z nich dochodu 30,000 rocznie?
— Jak to rozumiesz moje dziecię? — wyjąkała pani Kokarda. — Jakiego potrzeba kapitału?
— Tak...
— Sześciukroć sto tysięcy, licząc pięć od sta.
— Sześć kroć sto tysięcy! — powtórzyła Djana spoglądając ukradkiem na siostrę. Kobiecina przybliżyła się.
— Czy będziemy grzecznemi?... — pomruknęła odzyskując pieszczotliwą słodycz.
Djana namyślała się; poczém rzekła spokojnie:
— Czy można dziś jeszcze widzie się z tym człowiekiem?
Pani Kokarda cofnęła się nazad, a Cyprjana podniosła nagle głowę, spojrzawszy z zadziwieniem na siostrę. Zdawało się jéj, że marzy we śnie.
Nie było najlżejszéj oznaki wzruszenia w pięknéj twarzy Djany.
— Do kata!... — odezwała się kobiecina — dziś jeszcze... jakże się prędko niło... oh! moje aniołki, jakżeście ze mnie zażartowały...
— Djano... — szepnęła z cicha Cyprjana.
Djana nakazała jéj milczenie obojętném poruszeniem.
— Pytałam się pani — mówiła patrząc w oczy pani Kokardzie — czy można być dziś wieczorem u tego człowieka?
— Lecz... niewiem... bezwątpienia... — pomrukiwała pani Kokarda.
Dodała na stronie:
— Zresztą za nic nie ręczę... on to ich wytropił... lecz zdaje mi się, że aniołki wiedzą o co rzecz idzie... Możemy iść teraz mój serafinku — odpowiedziała z uśmiechem Djanie — ręczę że będziecie dobrze przyjęte... i zastaniecie zastawioną wieczerzę...
— Dobrze — rzekła Djana — czy nas zaprowadzisz?
— Oh! moja siostro.’ — odezwała się Cyprjana składając ręce.
— Czy was zaprowadzę!... — zawołała kobiecina — kładę szal, kapelusz i posyłam po dorożkę... Zaczekajcie na mnie moje turkaweczki... za dwie minut powrócę — i wybiegła podrygując.
Cyprjana spoglądała na siostrę zdumiałym wzrokiem, nie mogąc znaleźć słów, ażeby jéj zadać pytanie, Djana zaś stała z założonemi rękami.
— Sześćkroć sto tysięcy... — rzekła nakoniec — będzie można wykupić dobra Penhoela...
— Oh! mój Boże! — wykrzyknęła Cyprjana.
— Posłuchaj... — mówiła Djana — kiedyś poszła po chleb byłam tam na poddaszu i widziałam ich cierpienia! Jakże pani się zmieniła... W jéj oczach już łez nie widać... a nasz stary ojciec który codzień chodzi od drzwi do drzwi... wszędzie go odpychają... wszędzie nim pogardzają i znieważają...
— To prawda... to prawda.... lecz hańba!... — wyrzekła Cyprjana z płaczem.
Djana ująwszy ją w objęcia, spojrzała na nią macierzyńskim wzrokiem.
— Masz słuszność biédne dziécię — szepnęła — pozostań... gdyż to jest walka... i jeżeli tą razą nie odniesiemy zwycięztwa, potrzeba umrzéć...
— Pójdę!... — rzekła Cyprjana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.