Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Wybranowski
Tytuł Dziedzictwo
Podtytuł powieść
Wydawca F. Mildner & Sons
Data wyd. 1942
Druk F. Mildner & Sons
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
XXXII.

Koło południa Twardowski zajechał do swego warszawskiego mieszkania. Z pewnem zdziwieniem dowiedział się od Michała, że o dziewiątej rano zapytywał o niego telefonicznie profesor Paloma Oldenhuis. Jeszcze więcej się zdziwił, gdy usłyszał dalszy ciąg raportu. Pan profesor zapowiedział, że zadzwoni drugi raz podczas śniadania, koło drugiej, bo pan pewnie przyjedzie.
O dziewiątej rano sam jeszcze nie wiedział, że będzie dziś w mieście: skądże mógł wiedzieć o tem holenderski profesor?... Domyślił się, że śmierć Culmera ściągnie go do Warszawy. Pewnie chce mówić o czemś w związku z tą sprawą. Ciekawa rzecz, co powie...
Kazał sobie przygotować śniadanie na pierwszą i zadzwonił do starego Grzybowskiego. Umówił się, że będzie u niego o trzeciej i że na pół do czwartej Grzybowski ściągnie kilku przyjaciół, poczem wsiadł w samochód i pojechał do redakcji dziennika, który go rano wprawił w taką wściekłość.
Redaktor, dotychczas ogromnie przyjacielski i okazujący Twardowskiemu zrozumiały respekt, przyjął go zimno, z widocznem zakłopotaniem.
Zaczął od tego, że jest niezmiernie zajęty, ma bardzo pilną robotę, a zaraz potem wyraził żal, że Twardowski niepotrzebnie przyszedł do redakcji, że wolałby sam przyjść do jego mieszkania. Jedno z drugiem niebardzo się kleiło.
— Nie mam za wiele czasu — rzekł Twardowski — przyjechałem do Warszawy na kilka godzin. Czytałem dziś rano na wsi wspomnienie o Culmerze w waszem piśmie i chciałbym, żeby mi pan wytłumaczył, co podyktowało panom ten panegiryk. Jak on się godzi ze stanowiskiem pisma, które walczyło z tym łotrem...
— Proszę pana odparł sucho redaktor — myśmy prowadzili walkę piórem, ale nie chcemy mieć nic wspólnego z morderstwem.
— Któż żąda od panów, ażebyście mieli z niem co wspólnego?...
Zamiast odpowiedzi redaktor, widocznie mocno zdenerwowany, mówił:
— Gdybyśmy byli przypuszczali, że to się tak skończy, nigdybyśmy tej walki nie zaczynali. Dziś położenie nasze jest bardzo niebezpieczne.
— Roicie się, że policja w was będzie widziała morderców Culmera?
— Nie o to chodzi. To nam nie grozi. Ale sam pan mówił przecie, że Culmer ma za sobą potężną organizację. Oni się będą mścili.
— Na was?
— Na tych, którzy są na widowni, a nie na tych, którzy się ukrywają.
— I żeby przebłagać mścicieli Culmera, wypisaliście tyle obrzydliwych kłamstw.
— Żeby się odgrodzić od ludzi, którzy wojują nie naszą bronią.
— Czy nie było innego sposobu?... mniej ubliżającego pismu?... mniej poniżającego?...
Redaktor zbladł. Głos mu zaczął drżeć w krtani.
— Proszę pana, ja dłużej z panem mówić nie mogę... Ja jestem odpowiedzialny za pismo, za jego redakcję i robię, co uważam za potrzebne, do zabezpieczenia...
— Swej skóry — przerwał mu Twardowski. — Żegnam pana.
Z tej rozmowy, z jej treści i tonu Twardowski wyciągnął kilka wniosków: redakcja jest w panicznym strachu; uważają jego wizyty za niepożądane, mogące ściągnąć, na nich niebezpieczeństwo; widzą w nim sprawcę śmierci Culmera.
Podczas śniadania zadzwonił Oldenhuis. Prosił, żeby Twardowski przed zobaczeniem się z nim nie wyjeżdżał z Warszawy, i przyrzekł przyjść o piątej.
Po śniadaniu Twardowski poszedł do Grzybowskiego.
Starzec, witając się z nim, uścisnął mu rękę długo i mocno.
— Dawno pan przyjechał?
— Dziś w południe.
— To pan jeszcze nie wie, co się tu dzieje. Cała Warszawa się trzęsie... Ogromne wrażenie zrobiło sprzątnięcie tego łajdaka.
— Musiało wywołać powszechne oburzenie...
— Tak... Ale ludzie dzisiejsi niebardzo umieją się oburzać: są dość otrzaskani. Głównie ich obchodzi, jacy to są sprawcy zabójstwa i jakie są ich motywy. Kursuje cały szereg teoryj.
— Ciekawym bardzo.
— Według jednej zabili go bolszewicy rosyjscy jako wybitnego wroga Sowietów. Inni powiadają, że u niego były złożone papiery generała Podolskiego. Ci, których te akta kompromitowały, żądali ich wydania, a gdy odmówił, zamordowali go i archiwum zabrali. Jeszcze inni mówią, że posiadał nici spisku Ukraińców i Niemców przeciw Polsce i został uprzątnięty przez ich agentów... Zabawnie się tego wszystkiego słucha, gdy się wie, kto był pan Culmer...
— A cóż policja?
— Przedewszystkiem na policję ludzie wygadują. W biały dzień, w środku miasta zamordowano dwóch ludzi i sprawcy bezkarnie zbiegli... Ona zaś sama łamie sobie głowę nad zagadkami, których nie umie rozwiązać. Służący Culmera na chwilę przed swoją śmiercią alarmował telefonicznie policję i mówił, że poznał zabójcę. Tymczasem zeznania kucharki i pokojówki wskazywałyby raczej, że był wspólnikiem zabójców: pierwszej przeszkodził wyjść wcześnie na miasto po zakupy, tak że poszła dopiero po dziesiątej, drugą zaś wyprawił z całą listą sprawunków do załatwienia: widocznie mu zależało na tem, żeby w chwili zabójstwa żadnej z nich nie było w domu. Zabójca, zdaniem policji, był tylko jeden: załatwił się z dwoma ludźmi w sposób, świadczący o niezwykłej sile fizycznej. Toteż w jego poszukiwaniu zwrócono uwagę na sferę zawodowych bokserów.
Grzybowski był widocznie tem wszystkiem bardzo podniecony.
— Byłem w redakcji — rzekł krótko Twardowski.
— Zrobili świństwo z tym artykułem o Culmerze — zauważył Grzybowski, jak zwykle, bezceremonjalny. — Wiedziałem, że nie są bohaterami, ale nie myślałem, że to tacy tchórze... Swoją drogą, gdyby to było nie spadło na nich tak nieoczekiwanie, gdyby byli do tego choć trochę przygotowani, napewno nie zareagowaliby w tak idjotyczny sposób...
Twardowski się uśmiechnął.
— Zdaje się, że pan mi przypisuje zasługę uprzątnięcia Culmera ze świata.
Grzybowski szeroko otworzył oczy. Widać było, że nie miał w tym względzie żadnej wątpliwości.
— Nie, panie — mówił Twardowski — nie mam powołania na mordercę. Załatwianie się na tej drodze nawet z takimi łotrami, jak Culmer, nie zgadza się z memi instynktami, ani z memi zasadami etycznemi, ani z memi poglądami na potrzeby cywilizowanego społeczeństwa. Zresztą, gdybym wszedł kiedykolwiek na tę drogę w walce o sprawę, której służę, uważałbym za konieczne przedewszystkiem zrobić to, co pan powiedział, mianowicie przygotować swych towarzyszy walki, żeby się umieli należycie zachować.
— Więc któż zabił Culmera? — zapytał Grzybowski.
— Nie wiem. Mam tylko przypuszczenie, ale rozumie pan, że w tej właśnie sprawie nie powinno się przypuszczeń wypowiadać.
Zaczęli się schodzić zaproszeni przyjaciele, znosząc wiadomości o tem, co mówią na mieście i co wiedzą od policji. Nie przybyło nic istotnie nowego.
Gdy się zeszli wszyscy, zabrał głos gospodarz:
— Wczoraj wieczór, proszę panów, rozmawialiśmy tu o zabójstwie Culmaera w związku z walką, którąśmy z nim prowadzili. Otóż dziś uważam sobie za obowiązek stwierdzić, że to zabójstwo żadnego związku z naszą walką nie ma.
Wszyscy ze zdziwieniem spojrzeli na Twardowskiego.
— Dla wszystkich tu obecnych — mówił dalej starzec — nawet dla pana Twardowskiego, który wiele musiał się stykać z tym łajdakiem, śmierć jego jest całkowitą niespodzianką. Zasłużył się nam i całemu społeczeństwu — dodał z sarkastycznym uśmiechem — ktoś nieznany, kto miał z nim widocznie swoje porachunki. To, co mówię, jest bezsprzeczną prawdą.
Grzybowski widocznie zawiadamiał obecnych w jaknajbardziej przekonywający sposób, że się dotychczas mylili. Widać też było po twarzach, że ich przekonał.
— Mam pewne dane — rzekł jeden z obecnych — że grabarze nas o to posądzają.
Przytoczył kilka rozmów, które do niego doszły.
— To może nie jest źle — zauważył Twardowski. — Rzuci na nich postrach, a ten zawsze jest czynnikiem dezorganizującym, zwłaszcza w sferze, nieodznaczającej się bohaterstwem. Gorzej jest, gdy śmierć naszego wroga wywołuje panikę wśród naszych ludzi.
— Panikę...? — odezwało się kilka głosów z odcieniem obrazy.
— Czegóż innego dowodzi artykuł o Culmerze w naszem piśmie?
— Nasi ludzie są oburzeni na ten artykuł — ktoś odpowiedział.
— Ale ukazał się on w naszem piśmie. Artykuł ten jest wyrazem nikczemnego tchórzostwa, które w strachu o swą skórę szerzy szkodliwe kłamstwa. Jest przytem samobójczy, bo rozzuchwala przeciwnika.
— Mówiono mi — rzekł Piętka, znajdujący się wśród obecnych — że, gdy wiadomość o zabójstwie Culmera przyszła do redakcji, redaktor zawołał: “Teraz nas zaczną mordować!”
Twardowski spojrzał na gospodarza.
— Piękna reakcja! — szydził.
— Tak.. — mówił, gryząc wargę, Grzybowski. — Pewnie nie on jeden tak zareagował.
— Mojem zdaniem — rzekł Twardowski — on tym jednym artykułem dowiódł, że jest niemożliwym na swem stanowisku. Trzeba znaleźć kogoś innego.
— To zdolny dziennikarz — bronił redaktora Grzybowski — a przytem porządny człowiek i dobry Polak.
— Nie można być dobrym Polakiem, gdy się jest takim tchórzem — twierdził z zawziętością Twardowski. — Jak może polskie sumienie człowiekowi pozwolić na takie zatruwanie kłamstwami swego społeczeństwa dla ratowania swej osoby!
Przez usta Twardowskiego przemawiał ścisły umysł i konsekwencja moralna człowieka zachodniego.
— Dziwna rzecz — myślał głośno Grzybowski — ten człowiek wykazywał zawsze ogromną odwagę swoich przekonań...
— Na papierze! — zawołał Twardowski — w polemikach, niepociągających za sobą żadnych nieprzyjemnych następstw. W moich oczach to nie jest człowiek uczciwy: on nie ma poczucia odpowiedzialności, za to, co pisze. A w każdym razie to poczucie go opuszcza pod wpływem strachu. Ja mu dalej ufać nie mogę i nie mogę mieć nadal stosunków z pismem, na którego czele on stoi.
Wyszedł od Grzybowskiego, otrzymawszy zapewnienie, że w krótkim czasie postarają się o innego redaktora. Widział wszakże, iż robią to tylko dla niego, dla człowieka, który dziennik zasila swemi pieniędzmi, że chętnie uznaliby oburzający artykuł za chwilowe poślizgnięcie się i w krótkim czasie zapomnieliby go autorowi.
Gniewało go to i martwiło. Przecież ten człowiek postąpił tak, jak dowódca oddziału na wojnie, który haniebnie stchórzył, zrejterował i otworzył nieprzyjacielowi drogę do okrążenia armji. Może oni i tamtego nie sądziliby, i nawet nie odebraliby mu dowództwa... Czyż z takimi ludźmi można iść do zwycięstwa?... Nawet i ten Grzybowski... Człowiek niepospolity: a jednak i on nie był konsekwentny, nie miał odwagi wyciągnięcia wniosku z oburzającego postępku redaktora... To wszystko są niedojrzałe charaktery: najwybitniejsi nawet ludzie w tem społeczeństwie są trochę dziećmi.
Jeszcze niedawno możeby go to zniechęciło. Możeby sobie powiedział, że lepiej rzucić wszystko, co tu rozpoczął, wyjechać z Polski i wrócić do dawnej pracy. Dziś jednak czuł się już z tem wszystkiem tak mocno związany, że mu podobne wnioski do głowy nawet nie przyszły.
Wrócił do mieszkania przed piątą i czekał wizyty holenderskiego profesora w humorze niebardzo odpowiednim do przyjmowania gości.
— Z czemże ta kanalja znów przychodzi? — zapytywał siebie.
Rozległ się dzwonek u drzwi.
— Jestem pod wrażeniem śmierci Culmera — rzekł Oldenhuis, siadając we wskazanym m u fotelu.
— Chyba niezbyt ciężkiem, zważywszy to, co pan o nim ostatnim razem mówił — zauważył nieuprzejmie Twardowski, którego zły humor nie opuszczał.
Profesor bystro nań spojrzał. Twardowskiego tknęło, że mimowoli ugodził w jakiś punkt słaby. Zanotował to sobie w myśli.
— Tak — mówił powoli profesor — dla nas to nie jest cios. Ten człowiek już nam był niepotrzebny.
— Nawet zawadzał — dodał Twardowski, idąc dalej w tym samym kierunku, ciekawy, co z tego wyniknie.
Oldenhuis zrobił mimowoli ruch niespokojny.
— Władze — mówił — zdaje się, jeszcze nie wpadły na trop winowajców. Ale to chyba nie będzie trudne. Czy pan wie, kto go zamordował? — zapytał raptem.
— A pan wie? — odpowiedział pytaniem Twardowski.
Ku jego zdziwieniu profesor odpowiedział śmiało:
— Wiem.
— To ciekawe.
— I dlatego przyszedłem pomówić z panem.
— Słucham.
— Culmera i jego służącego zamordował pański służący, Grzegorz, znany z niezwykłej siły fizycznej.
Twardowski był jak piorunem rażony. Strach go ogarnął o biednego Grzegorza. Umiał wszakże panować nad sobą i tego nie okazał.
— Nie wiem, skąd pan ma tę wiadomość, i nie wierzę w jej prawdziwość. Zauważę tylko, że Grzegorz był wprawdzie moim służącym, ale nim już od pewnego czasu nie jest.
— Moja wiadomość jest pewna. Co zaś do pańskiej uwagi, to przecie można formalnie rozstać się ze służącym, gdy mu się powierza inną robotę...
— Zdaje się — rzekł, uśmiechając się ironicznie Twardowski — iż pan przyszedł tu powiedzieć mi, że to ja zamordowałem pańskiego eksprzyjaciela.
— Nie. Tylko przyszedłem ostrzec pana, że panu grozi wielkie niebezpieczeństwo. Mam dla pana życzliwość i boję się o pana. Próbuję myśleć tak, jak myśli w podobnych wypadkach policja. Zwłaszcza, że policja może znaleźć pomoc ze strony nieżyczliwej panu.
— To znaczy ze strony pańskiej organizacji.
— Przypuśćmy, że tak. Cóż pan wtedy zrobi?...
— Hm, będę w głupiem położeniu...
— Łagodnie to pan określa.
— Nie zwykłem rzeczy tragizować.
— Tym razem sama rzecz przedstawia się już tragicznie.
— Cóżby pan zrobił na mojem miejscu?
— Postarałbym się, żeby ci, którzy mi są nieżyczliwi, stali się życzliwymi.
— Czyż to możliwe?...
Aha — pomyślał Twardowski — znaleźli nareszcie sposób szantażowania mnie. Sądzą, że już mnie mają.
Postanowił zabawić się w cynizm.
— Wie pan — rzekł — że sporo się zastanawiałem po naszej ostatniej rozmowie...
— I?...
— I powiedziałem sobie, że, gdybym się nawet zdecydował pójść wskazaną przez pana drogą, to, co mi pan zaproponował, jest dla mnie za mało.
— Za mało?... — zapytał profesor zdziwiony.
— Nazwijmy rzeczy po imieniu. Cóż to jest Związek Uczynnych Grabarzy?... Powie pan: wielka, potężna organizacja, szeregująca miljony ludzi na całym świecie. Dobrze, ale czy ci ludzie wiedzą, poco istnieją, jakiemu celowi służą, kto nimi kieruje?...
— Nie rozumiem, co pan chce powiedzieć... — rzekł niespokojnie profesor.
— Chcę powiedzieć, że cały związek grabarzy jest tylko biernem narzędziem w rękach innej organizacji.
— Pan jest w błędzie.
— Nie, panie. Ja to wiem napewno. Dzięki moim sumiennym studjom wiem o wiele więcej, niż pan myśli. Otóż, gdybym miał wejść na wskazaną przez pana drogę, to wstąpiłbym do tamtej organizacji. Bo ja lubię sam kierować i mam swoje cele, dla których chciałbym organizację zużytkować.
— Postawił pan rzecz tak nierealnie — rzekł Oldenhuis — że właściwie niema możności mówienia dalej. Ale niech mi pan powie, jakie są pańskie cele. Może panu dowiodę, że godzą się one z celami naszej organizacji.
— Wątpię, żeby je pan zrozumiał: to są cele nasze, polskie...
— Czyż cele polskie, jak je pan rozumie, nie godzą się z ogólnoludzkiemi?
— Panie Oldenhuis, nie żartujmy. Jesteśmy obaj ludźmi na tym poziomie, że nie powinniśmy bawić siebie głupstwami, wymyślonemi dla gawiedzi. Pan dobrze rozumie, co ja myślę. Taki mądry człowiek, jak pan, zna napewno istotną wartość tak zwanych celów ogólnoludzkich. Pan wie taksamo jak ja, że cała historja cywilizacji od najdawniejszych do dzisiejszych czasów to historja poszczególnych społeczeństw ludzkich, ich pracy dla swoich celów, ich walk o swoje cele. I nikt tak sobie nie drwi w głębi duszy z celów ogólnoludzkich, jak pan właśnie.
— Pan mię obraża...
— Nie, ja mówię panu komplementy. To świadczy wysoko o inteligencji pańskiej i panu podobnych, że pod wezwaniem celów ogólnoludzkich umiecie zaprząc miljony do służenia celom waszym. Mówiłem panu, że mógłbym należeć tylko do tamtej organizacji, kierującej temi miljonami; ale ja wiem, że tam są tylko ludzie wasi, waszej wybranej rasy...
— Bardzo interesujące są pańskie poglądy — rzekł z ironją Oldenhuis — aleśmy zanadto odbiegli od przedmiotu. Mówiliśmy o pańskiem położeniu w sprawie zabójstwa Culmera.
— Prawda. Czy pan pozwoli, żebyśmy pomówili i o pańskiem?...
— O mojem?...
— Tak.
— Coż ja z tą sprawą mogę mieć wspólnego?
— Zaraz zobaczymy. Pan powiada, że zabójcą, jest mój dawny służący, Grzegorz, i że pan to wie napewno... Otóż ja nie wiem, kto jest zabójcą, i robię tylko domysły; pan zaś wie napewno. Jak to się stało?...
— My wszystko wiemy.
— Znów frazes dla gawiedzi. Zapomina pan, że rozmawia z człowiekiem, który was zna wcale nieźle.
— Do czego pan zmierza?
— Zaraz panu powiem. Ja nie wiem wszystkiego, ale wiem trochę faktów, z których umiem wyciągnąć wnioski. Culmer narobił wam wiele kłopotów. Przedewszystkiem przez swój szwindel skompromitował ważnego dla was człowieka, który się nazywa dziś sir Joseph Turner i jest jeszcze mniej Anglikiem, niż pan Holendrem. Culmer więc zasłużył na ciężką karę i stał się dla was niedogodnym. Postanowiono z nim się załatwić i w tym celu pana tu przysłano. Kilkakrotnie wzywał pan do siebie do hotelu jego służącego i coś o wiele więcej, niż służącego — mądrego Jakóba. Naradzał się pan z nim, jak się pozbyć Culmera. Wreszcie Jakób wynalazł zabójcę — był to genjalny wynalazek. Kto nim był, wiedzieliście tylko wy dwaj. Dziś tylko pan. Pierwszym człowiekiem, któremu pan to powiedział, jestem ja. Otóż niech pan sobie dobrze zapamięta moje słowa: jeżeli ktoś inny poza mną o tem się dowie, ja się zajmę tem, żeby pańskie położenie w tej sprawie stało się bardzo trudnem. Nie żądam od pana żadnego oświadczenia. Zdaje się, żeśmy rozmowę skończyli.
Powstał i profesor to samo zrobił.
— Jeszcze jedno — rzekł gość zagraniczny. — W posiadaniu pańskiem są pewne dokumenty, które stryj pański ośmielił się...
— Stop! — krzyknął Twardowski.
Profesor zamilkł przestraszony. Twardowski się uśmiechnął i rzekł uprzejmym tonem:
— Chciałem pana uchronić od nieprzyjemności, na którąby się pan naraził, gdyby pan powiedział coś obrażającego pamięć mego zmarłego stryja.
— Te dokumenty...
— Są moją własnością. Mój stryj przywłaszczył je sobie tem samem prawem, jakiem wy usiłowaliście przywłaszczyć sobie jego osobę i jego sumienie. Są one dowodem waszej zbrodni i, jako takie, są bronią w mem ręku. Nie myślę się ich pozbywać i radzę panom pożegnać się z nadzieją ich odzyskania.
Profesor wbił w niego oczy szkliste, mordercze.
— Panie Twardowski — rzekł — pan gra grę bardzo niebezpieczną.
— Ale interesującą, prawda, panie Oldenhuis?...
Ten nic nie odpowiedział i wyszedł.
Twardowski kazał powiedzieć Markowi, że za pięć minut jedzie do Turowa.
Rozmowa z holenderskim profesorem poprawiła mu humor. Wracał do domu w znacznie lepszem usposobieniu, niż z niego wyjeżdżał.
Tylko męczyła go myśl o dokumentach, które mu Oldenhuis przypomniał. Co się z niemi stać mogło?... Jakby mu się przydały!...
Zastał w hallu domu turowskiego obie panie i księdza Rybarzewskiego, czekających nań z obiadem, na który spóźnił się blisko godzinę. Poczciwy proboszcz w jego nieobecności towarzyszył zaniepokojonym kobietom cały dzień z krótkiemi przerwami.
Siedli natychmiast do stołu.
— Co cię tak zatrzymało? — zapytała Wanda.
— Myślałam, że już dziś nie wrócisz.
— Miałem — odrzekł — trzy ważne rzeczy do załatwienia: położyć koniec wychwalaniu zbrodniarzy w piśmie, które mi jest bliskie; zawiadomić ludzi, że to nie ja zabiłem Culmera; wreszcie tak rzeczy urządzić, żeby władze nie wykryły zabójcy.
Przy ostatniem zdaniu zauważył niespokojne poruszenie się księdza. Patrząc na niego kończył:
— Tuszę sobie, że mi się wszystkie trzy udało załatwić pomyślnie.
— Nie mogę sobie wyobrazić — odezwał się proboszcz — jak pan tę trzecią sprawę mógł załatwić.
— To tymczasem moja tajemnica.
Swym humorem ożywił wszystkich.
Pod koniec obiadu skinął na Antoniego i wkrótce zjawiła się butelka węgrzyna.
— Proszę i panie — rzekł — o wypicie tym razem. Wzniosę toast.
Gdy nalano kieliszki, podniósł swój ze słowami:
— Oby ten biedny człowiek, który uwolnił świat od jednego z najnikczemniejszych łotrów, nie zapłacił za to zbyt ciężko. Niech go Bóg ma w swojej opiece!
Ksiądz Rybarzewski chwilę się zawahał. Wreszcie rzekł:
— To mi wolno: największych nawet grzeszników trzeba polecać opiece boskiej.
Zwrócił swój kieliszek ku Twardowskiemu i do dna go wychylił.
Po wyjeździe proboszcza i udaniu się pani Czarnkowskiej na spoczynek Wanda zapytała narzeczonego:
— Słuchaj, wy z proboszczem wiecie, kto zabił Culmera?
— To jest pytanie, nad którem radzę ci się nie zastanawiać. Powinno ci wystarczyć, że nie będzie wykryty.
— Więc ty nawet taką rzecz możesz zrobić. I jak ja mam nie bać się ciebie!...
Następnego dnia popołudniu siedzieli oboje w hallu, przeglądając ranne gazety, świeżo przywiezione z poczty. Twardowski w kronice miejscowej spostrzegł notatkę:
“Znany uczony, prof. R. Paloma Oldenhuis, zebrawszy u nas potrzebne mu dane w sprawie mniejszości narodowych, dziś opuszcza nasze miasto i wyjeżdża zagranicę.”
Podniósł oczy od gazety i spotkał się z wpatrzonemi weń oczyma Wandy.
— Teraz — rzekł — napewno już mogę powiedzieć, że zabójca Culmera nie będzie wykryty.
Poszedł do siebie na górę, a dziewczyna rzuciła się na gazetę, króra pozostała na stole otwarta na tej kolumnie, którą czytał. Przeszukała całą kolumnę, ale nie znalazła nic, coby miało jakikolwiek związek z zabójstwem Culmera.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Dmowski.