Przejdź do zawartości

Dzieci wieku/Tom III/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.

Na nabożeństwie w Farnym kościele, zgromadzenie, jak zwykle, było bardzo świetne, a świątynia przepełniona. Sam ksiądz prałat Bobek, jak gołąbek siwy, celebrował, ołtarz jego staraniem przybrany, rozkwitły był cały, ozieleniony, woniejący. Z dymu kadzideł gdzie niegdzie widać było śmiejące się róże i wianki aster jesiennych, a spojrzawszy od wielkiego ołtarza na kościół, wianek z twarzy ludzkich ukazywał się ze wszystkiemi odcieniami wiosny i jesieni życia.
W pierwszych ławkach zasiadali honoratiores, wielki i piękny świat, który obraniał się jak mógł, nawet w domu Bożym, od zetknięcia z niewielkim światem. Trzeba było widzieć, jak pani aptekarzowa szeroko się rozsiadała, aby nie dopuścić do jednej z sobą ławy pani Pauzę. Właścicielka restauracyi robiła słowo w słowo toż samo, bojąc się sąsiedztwa szewcowej, a szewcowa bała się, by przy niej prosta nie siadła mieszczanka z przedmieścia. Wszystko to cicho się urządzało i niepostrzeżenie, baczniejsze tylko oko mogło zręcznych strategicznych dojrzeć manewrów i odgadywało, dla czego jeden nos ucierał, drugi udawał zamodlonego, gdy mu się na sąsiada wpraszano.
Summa się była rozpoczęła. Ksiądz Bobek śpiewał ją słabym, ale czystym głosem, dwóch młodych księży asystowało mu. Ksiądz wikary w komeżce i stule, z ewangelią w ręku, z biretem na głowie, czekał tylko chwili wyjścia na kazalnicę, przechadzając się po zakrystyi. W książeczce, którą trzymał, łatwo było dostrzedz białego papierka, na którym mógł się każdy domyśleć wypisanych zapowiedzi. Nareszcie prałat powoli przeszedł na przygotowane dla siebie siedzenie, ksiądz wikary wyszedł, ukląkł przed wielkim ołtarzem, pomodlił się i wszedł na ambonę.
Jak zwykle przed ciszą uroczystą, słuchacze przysposabiali się do wytrwania głośnem chrząkaniem, kaszlaniem i ocieraniem nieszczęśliwych nosów, gdy ksiądz wikary się modlił. Po tym wstępie szmery ustały, kaznodzieja rozpoczął czytać ewangelią, a po niej wykład skromny prawd w niej zawartych.
Pomimo massy słuchaczów, Bóg jeden tylko wie, ilu z nich istotnie słuchało, a ilu rzeczywiście rozumiało go? W ciemniejszych kątkach pobożni spali, budzili się, otwierali oczy wzdychając i drzemali znowu. Na widniejszych miejscach ci, których sen brał, straszliwie otwierali powieki, które potem zapadały jak klapy na chwilę i otwierały się znowu konwulsyjnie.
Po niektórych twarzach biegały myśli widocznie wcale nie pobożne. Ale tu i owdzie słówko wleciało do ucha, może nawet do serca, ziarenko padło na rolę żyzną, a choć w niej długo nie wschodząc leżeć miało, przecież kiedyś się w życiu zazieleniło, choć późno.
Kazanie złożone z dwóch części, podzielonych powtórnym kaszlem i ucieraniem nosów, skończyło się naostatek zwyczajnem: — Co daj Boże. Amen. Nastąpiły akty skruchy i t. p. i po tem wszystkiem dopiero ksiądz wikary do białej kartki z zapowiedziami przystąpił. Nie spodziewano się wcale usłyszeć żadnego znanego imienia, któreby sensacyą wywołać mogło, niewiele więc zwracano uwagi na te ogłoszenia:
— Zabierają się do świętego stanu małżeńskiego: sławetny Floryan Momczyński, majster rzemiosła szewckiego, ze sławetną Katarzyną Ruchaczewską, mieszczanką tutejszą, panną; — zapowiedź pierwsza. Potem nastąpiła zapowiedź pana Drabicza z panną Sapurowską; potem jeszcze czyjaś; ksiądz Bobek już powoli kroczył ku ołtarzowi, gdy nagle głosem czystym i dobitnym ksiądz wikary począł:
— Doktór medycyny pan Marek Walter, wdowiec, z imci panną Idalią Skalską, obywatelką, panną, zapowiedź pierwsza.
Gdyby był piorun w kościół uderzył, nie wiem, czy wrażenie mogłoby być większe. Paplano coś o tem wprawdzie, ale większa część nie wierzyła w to małżeństwo, a wielu o niem wcale nie wiedziało. To oznajmienie nagłe o mało nie zrobiło zamięszania. Zakryta wprawdzie woalem, w pierwszej ławce siedziała panna Idalia w całym majestacie sukni czarnej i kwefów obfitych; oczy wszystkich zwróciły się na nią, rozległy szepty, mruczenia i gdyby nie organ, który pod palcami mistrza nagle huknął wszystkiemi regestrami swemi, nawet temi, które były fałszywe skutkiem gospodarstwa i nadużyć szczurów kościelnych, już niewiadomo, do czegoby przyszło.
Doktora Waltera nie widać było, domyślano się go na chórze. Panna mimo okazów zdumienia publiczności, wcale się nie zmięszała, owszem, zdawała się napawać swoim tryumfem.
Gdy po Te Deum, po suplikacyach i po ostatniej benedykcyi rozchodzić się zaczęto, za drzwiami kościelnemi szeregiem stanął cały orszak ciekawych, ażeby widzieć młodą narzeczonę starego doktora.
Aptekarzowa przeczuwała to i trącając córkę, szepnęła jej:
— Wyjdźmy przez zakrystyę.
— A to dla czego? spytała Idalia ruszając ramionami.
— No, widzisz, będą nas palcami pokazywali.
— A! niech pokazują! odpowiedziała piękna panna, czego ja się mam wstydzić? Proszę mamy, chodźmy.
Roger, który stał przy ławce podzielał zdanie siostry, znajdował niewłaściwem ustępować przed ulicą, jak on nazywał.
Wyszli zatem Skalscy i zastali tłum ciekawy, szemrzący, śmiejący się, którego widok w istocie nie był przyjemnym. Potrzeba było zimnej krwi młodych Skalskich, aby przejść przez te rózgi nie drgnąwszy.
Niektóre uwagi na pół głośno wymówione, dochodziły nawet uszów panny, która udawała, że ich nie słyszała.
— Ależ pani Maciejowo, to nie może być, to stary grzyb, ja go znam. Kazimira służy u niego, a to młodziuchna.
— Rodzice zmusili, czy co?
— A staremu toby warto dać! dać! mówił szewc, żeby mu szaleństwo wybić z głowy. A to gotowe zgorszenie.
— Patrzaj Joasiu, patrzaj, szeptały dziewczęta, jaka to jej szkoda; dalibóg nie wiem, czy ma dwadzieścia lat, a jemu, powiadają, sześćdziesiąt z okładem, siwy, żółty.
— Zachciało się grzybowi kwiatka!
I śmiano się i złorzeczono, ale Skalscy zbyt wysoko stali po nad ulicą, aby ich to boleć miało. Nie dopuściło też zbytniego wrażenia zjawienie się niespodziane barona Helmolda, o którego przybyciu Roger nie wiedział nawet. Ten zbliżył się do Skalskich, powitał matkę, uśmiechnął się Rogerowi i bardzo grzecznie podał rękę pannie Idalii.
— Jestem może pierwszy z powinszowaniem i życzeniami, rzekł z przymuszonym nieco uśmieszkiem, przyjm-że je pani.
Idalia przybrała minę bardzo poważną. Rogera zjawisko to zaniepokoiło trochę, czuł się w sumieniu nieczystym, obawiał zapytań i badań, (bo już naówczas między nim a panną Florą stanęła była umowa). Pierwszy to raz po ucieczce hrabianki Izy spotykali się z sobą. Roger sądził, że baron nie proszony, zapewne ich przeprowadzać nie będzie i wkrótce porzuci, ale się stało inaczej. Helmold okazał się niezmiernie grzecznym, prawie czułym dla Idalii, poszedł przy niej tuż ulicą i zdawał się nawet mieć ochotę wstąpienia do apteki.
Należało więc być nawzajem grzecznym, a nie okazać mu niechęci i chłodu nagłego, gdy się go wprzódy tak serdecznie zapraszało.
Roger uznał te konieczność, nabrał odwagi, ujął go pod rękę i rzekł:
— Kochany baron wstąpi do nas na chwilkę.
Miał jeszcze słabiuchną nadzieję, że mu odmówi. Ale wszędzie gdzie kto zawadza, znajdzie się pewnie; Helmold uśmiechnął się grzecznie.
— Jeźli państwo pozwolą...
Tym razem i panna Idalia byłaby wolała, żeby nie przyszedł, nie mogła się wstrzymać od zalotności, a nie chciała nią przed ślubem zrażać narzeczonego, którego się spodziewała.
Baron Helmold był niby wesół, jak każdy przyzwoity człowiek zawsze w towarzystwie być powinien, ale po za tą pożyczaną sukienką można było rozeznać znudzenie jakieś, zmęczenie i smutek.
— No, cóż państwo mówicie na historyą panny Izy z tym panem, dont je ne me rapelle pas même le nom?
— Luziński!
— A tak, Ludzyński! Cóż państwo na to?
Roger ruszył ramionami.
— Rozpacz tylko coś podobnego mogła zrobić.
— Byle z tej rozpaczy druga się potem nie rozwinęła, rzekł baron.
— O panu mówiono, szepnął Roger, iż panna Emma...
— O! w takiem towarzystwie bardzo dziękuję, odparł baron, nigdy nawet myśli tej nie miałem. Dosyć, dodał weselej po namyśle, że w powietrzu są osobliwsze małżeństwa. Spojrzał na Rogera, który starał się po sobie nie dać poznać najmniejszego wrażenia. Przepraszam, dodał, miałem na myśli jeszcze jedno... ale to...
Idalia spojrzała nań groźno, baron dopiero pomiarkował, że prawie stał się niegrzecznym i nagle zmienił przedmiot rozmowy.
— Nie mają państwo co do Warszawy? ja wyjeżdżam.
— A! wyjeżdża pan, przerwał Roger.
— Tak... dziś lub jutro.
To mówiąc weszli właśnie do domu, ale wszyscy kwaśni i podraźnieni, baronowi chciał się także wycofać po niezręczności, jaką popełnił, ale nie wypadało. Idalia z dumą niezmierną spoglądała nań gniewna i zalotność zmieniła nagle na chęć zemsty niepohamowaną. W duszy jej grało to słówko barona, osobliwsze małżeństwa...
Zaledwie weszli do salonu, gdy pod pozorem rozbierania się i wypoczynku, pani Skalska i Idalia znikły. Roger i Helmold zostali sami.
— No, — zmierzywszy oczyma Skalskiego, odezwał się po chwili baron, jakże panu idzie w Paprotynie? z granicami? z babunią Florą? z gospodarstwem i tym podobnie?
— Dosyć dobrze, rzekł Roger.
— Cóż mówisz na moją oryginalną kuzynkę? hę? zapytał, wlepiając w niego wzrok Helmold.
— Ja dosyć lubię osoby oryginalne.
— No, to musisz być z niej zadowolony; jest bowiem bardzo dostatecznie osobliwą w swoim rodzaju. Mówiono mi, żeś też i pan jej się dosyć podobał.
Zaczął się śmiać szydersko.
— O tem nie wiem, odparł zmięszany Skalski, ale bardzo bym się z tego cieszył.
— Nie życzyłbym wszakże rachować na to wiele, odezwał się baron. Panna Flora znaną jest z dosyć zmiennych gustów. Posuwała przyjaźń swą dla młodych ludzi czasem nawet dosyć daleko, a wszakże kończyła zawsze tem, że im dała odprawę.
Roger nie wiedział co odpowiedzieć.
— Ja też nie pochlebiam sobie, wybąknął w końcu, abym łaski szczególne miał zaskarbić.
— O! dla czegóżby nie! ironicznie rzekł baron, na pańskiem miejscu próbowałbym szczęścia; baba ma dużo grosza i kto wie, czy nie choruje dotąd na matrymonialną manię?
To mówiąc spojrzał ironicznie na Skalskiego, który zniósł ten wystrzał spokojnie. Roger miał mimo wad swych, tyle szlachetności w charakterze, iż wprost kłamać nie chciał, i wolał wyśliznąć się z przykrego położenia, któreby go do fałszu zmuszało.
Zmilczał więc. Baron wszakże wcale inne widać miał zamiary i pragnął go wybadać, tak, że rozmowa dalsza między nimi stawała się rodzajem wyścigów dosyć zajmujących. Helmold stanowczo nie wiedział nic, domyślał się wiele, niepowodzenie własne czyniło go zgryźliwym i kwaśnym.
— Co do mnie, zawołał baron, gdyby nie zbyt blizkie pokrewieństwo i gdybym miał szczęście podobać się pannie Florze, którego nie dostąpiłem, korzystałbym pewnie.
Skalski milczał jeszcze, ale milczenie stawało się coraz bardziej znaczącem.
— Przyznaj się, panie Rogerze, dodał baron, ożeniłbyś się z babunią Florą?
Postrzelony tak w pierś Skalski, zebrał się na odpowiedź; zrobił minę zimną, pogardliwą, nieco obrażoną i rzekł:
— Jesteśmy wszyscy, panie baronie, dziećmi naszego wieku, żenimy się nie dla serca, nie dla szczęścia, nie dla „chatki i jej miłości“, ale dla ambicyi i pieniędzy! nieprawdaż? Ja też nie sądzę się lepszym od drugich; małżeństwo mam za kontrakt i muszę się starać zawrzeć jak najkorzystniejszy, a więc... gdyby babunia Flora miała szczęśliwą fantazyę oddania mi swej ręki, za kogo byś mnie miał, żebym jej odmówił?
— Masz słuszność, rzekł baron, sous benefice d’inventaire.
— Nie rozumiem.
— A no! dowiedziałbyś się w swoim czasie; ale kochany panie Rogerze, gdyby przypadkiem coś podobnego stać się mogło, czy sądzicie, że familia babuni, do której ja, najniższy pański sługa, się liczę, zniosłaby stratę tej fortuny bez oporu?
Skalski ruszył ramionami.
— Ciekawym, jaki opór prawny stawić byście mogli? Czy babunia jest małoletnia?
— O! procesu byśmy nie robili, to pewna, lecz gdyby sześciu wnuków (pięciu, nie licząc mnie) oświadczyło się z wyzwaniem na rękę?
Skalski rozśmiawszy się, rzekł:
— Wyszedłbym jednemu tylko, reszcie by się bić odechciało. Strzelam jaskółki, a rąbię się wcale nie źle.
Baron widząc go niezmięszanym, począł się śmiać i podał mu rękę.
— No daj mi słowo, że to są próżne bajki.
— Co? nie rozumiem, zawołał Skalski.
— W całej okolicy mówią o... o... jakby to powiedzieć?... nie obrażając was, o projektach waszych do babuni; dajcie mi słowo, że to są bajki?
— Przepraszam cię baronie, odparł Skalski z dumą, jestem we własnym domu, muszę więc być umiarkowanym w wyrazach; powiem ci tylko, że nikomu nie przyznaję prawa wchodzenia w moje czynności i pozywania mnie do tłómaczenia się z nich. Czynię co mi się podoba i odpowiadam przed sumieniem, przed opinią, ale do badania pociągać się nie dam.
— Ja nie nastaję wcale, przerwał baron, muszę tylko uczynić wam uwagę, że odmawiając mi tego słowa, potwierdzacie domysły.
— A co to mnie obchodzi?
Baron przeszedł się po pokoju, wziął za kapelusz, skłonił się grzecznie z daleka Skalskiemu i nie mówiąc słowa, wyszedł.
Rozstanie to, jak cała rozmowa, dała wielce do myślenia Skalskiemu, ufał wszakże energii panny Flory i własnej, że gdyby nawet przeszkody im stawiano, to prędzej przyśpieszą związek, niżeli mu zapobiegną.
Baron zadumany, ręce włożywszy w kieszenie, wyszedł z apteki z postacią młodego człowieka nawykłego żyć w stolicy, który raczy na chwilę deptać bruk małej mieściny. Nie miał już nic do stracenia, podróż jego tak była bezskuteczna, nieszczęśliwa, tak zakończona fatalnie, iż mu nie pozostawało nic, tylko się wycofać z honorami wojskowemi, udając, że w niej oprócz rozrywki nie miał innego celu.
Chodziło mu tylko jeszcze o widzenie się z Mamertem Klaudzyńskim i wycofanie z jego rąk nieszczęśliwego dokumentu, danego na wypadek ożenienia z hrabianką Emmą. Wedle umowy złożył był paru dniami przedtem list do rządcy, zaadresowany do panny Pauliny, i wezwał go na ten właśnie dzień, aby się stawił u Mordka Szpetnego.
Nie czyniąc wcale już tajemnicy ze swych obrotów, baron poszedł wprost od rynku do sklepu. Znalazł w nim samą panię Ryfkę Szpetną, siedzącą z pończochą, w całym majestacie kupcowej, która nikomu nic nie będąc winną w miasteczku, ma tylko dłużników.
— Jest pan Mordko?
— A na co panu jego? spytała kupcowa.
— Potrzebuję się z nim wiedzieć.
— Nie mogę wiedzieć, czy on jest.
Zawołała Surki i poszwargotała.
— Jak się jegomość nazywa?
— Baron Helmold.
Żydówka wygrzeczniała i podniosła się.
— Proszę pana barona zajść do pokoju, bardzo proszę.
Przeprowadzony przez żydóweczkę baron nie odkrywając głowy, dostał się do trzeciego pokoju. Tu pan Mordko w szlafroku, pisał. Na widok barona porwał się zmięszany, zdejmując krymkę i przystawiając stołek.
— Czy była odpowiedź na mój list? spytał baron.
Żyd się zmięszał i rękami ruch uczynił, wyrażający ubolewanie.
— Pan pisał do panny Pauliny?
— Tak jest.
— A! pan nie wie, co za nieszczęście spotkało pana Mamerta! A waj! to był bardzo poczciwy człowiek, on umiał z ludźmi żyć, ja u niego co rok skórki kupował i do dworu u mnie wszystko brali, a teraz!
— No cóż mu się stać mogło?
Mordko westchnął.
— Jemu się stało wielkie nieszczęście... jemu oskarżyli, że on na dwóch stołków siedział, że zdradził hrabiów; no, co pan chce! Jemu napadli, zabrali wszystkich papierów, rachunków, pieniędzy i zapozwali przed sąd. On dwa dni mało nie umarł ze strachu i musiał się strasznie opłacić i uciec, aby go kryminalnie nie sądzono.
— A papiery? zawołał baron.
— On mówił, że wszystkie papiery mu zabrano... i listy... do ostatniego szpargała.
Helmold usta zaciął; nie pozostawało mu nic więcej, tylko co najrychlej się ztąd wynosić, ale potrzebował myśli zebrać i rzucił się na kanapę milczący.
— Dokąd-że uciekł? zapytał.
— Kto to może wiedzieć? ruszył ramionami Mordko, a ja w Turowie drugiego takiego człowieka mieć nie będę!!
Kupiec myślał tylko o sobie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.