Dziadowski wychowanek/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziadowski wychowanek |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1904 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka dni po tej rozmowie, Piotr, wydobrzawszy nieco, poszedł z Jasiem do pana Wawrzenieckiego, organisty, któremu pozostawił Jasia na naukę. Po żniwach zaś starowina, wziąwszy kij w rękę i kobiałkę przez plecy, pożegnał się ze swym wychowankiem, polecił go raz jeszcze opiece pana organisty i wyruszył w świat.
Po co? Nikt o tem nie wiedział, prócz księdza proboszcza, z którym Piotr pewnego wieczoru miał długą, tajemną rozmowę.
Jaś pozostał u organisty, ucząc się służby Bożej, śpiewu, gry na organach, pomagając staremu Wojciechowi porządkować w zakrystji, sprzątać w kościele.
A było w kościele zalesińskim ołtarzy pięć: wielki jeden i cztery boczne. Wszystko odmalowane, odzłocone widać niedawno, bo wyglądały, jak nowe, chociaż tyle lat, co i kościół, liczyły.
Wielki ołtarz najwspanialej wyglądał; miał sześć filarów białych. Z lewej strony, w bocznej nawie, stała chrzcielnica z blachy miedzianej, bardzo misternym sposobem wykuta. Kwiaty na niej były dziwne, i głowy zwierząt osobliwych, jakich nigdy nikt na świecie nie widział, a cała miała kształt wielkiego kielicha, takiego, co, na posadzce stojąc, brzegiem rosłemu chłopu do piersi dostawał.
Nad chrzcielnicą była pokrywa także miedziana i misternym sposobem wykuta, również w liście i głowy zwierzęce ozdobna, a na wierzchu jej była figura Świętego Jana Chrzciciela, który w skórce wielbłądziej chadzał i drogi Pańskie prostował, a zapowiadał przyjście Tego, Któremu, jak mówił, niegodzien był rzemienia u obuwia rozwiązać!...
Pokrywa podnosiła się na łańcuszkach miedzianych, a cała chrzcielnica ogrodzona była galeryjką dębową, rzeźbioną.
Przy ławkach było dużo chorągwi i sztandarów, nowszych i starszych, i bardzo pięknych i nieosobliwych, wedle zamożności i upodobania fundatorów, a przy samych drzwiach chorągiew czarna, żałobna, z obrazem kościotrupa i kosą wśród płomiennych, czerwonych języków.
Do tej chorągwi najtrudniej było przyzwyczaić się Jasiowi.
Ile razy na nią spojrzał, zawsze przypominała mu ona ową śmierć niewidzialną, co wtenczas, w porze sianokosów, po Piotra przyszła, tę śmierć, — co, jak mu się zdawało, goniła go po łące, rosą pokrytej, po rowach, pełnych wody, po polach. Ile razy spojrzał Jaś na tę chorągiew, tyle razy przypominały mu się opowiadania Magdy o duchach, które chodzą nocami, o topielcach, upiorach strasznych, co z brzękiem łańcuchów i jękami boleści, trawione ogniem wewnętrznym, ukazują się ludziom w nocnej porze, żebrząc modlitwy, jałmużny, dobrego uczynku, któryby ulżył ich mękom...
Bał się Jaś tej chorągwi żałobnej, a bardziej jeszcze katafalka i trumny, co w prawej nawie bocznej, przy drzwiach samych stały. Przerażał go widok tych schodków czarnych, z obwódkami białemi, tych piszczeli nakrzyż złożonych i głów trupich bez oczu, z obnażonemi zębami... a najbardziej lękał się pustej trumny.
Nieraz Wojciech, gdy mu Jaś przy sprzątaniu pomagał w kościele, mówił:
— Głupiś ty, mój Jasiu, i bać się nie masz czego. Śmierć, po świecie chodząca, nie pyta i miecie, jako, nie przymierzając, miotła, moje dziecko. Czego się bać? Dziś, czy jutro, czy za dwadzieścia, pięćdziesiąt lat, jak komu Bóg miłosierny przeznaczył — przyjdzie ona, że ani się człowiek spodzieje. I żebyś ty, kochanku, sto wsi miał, żebyś w atłasie chodził, na puchu sypiał i samą słoninę jadał — nie wykręcisz się od niej wykrętem, ani wywiniesz wywinięciem, jeno pójdziesz w dół, robaku, jako i ten, co pod kościołem siedzi, jeżowym kijem się od psów ogania, a w żółwiową skorupę grosze zbiera... A na te schodki oczu nie wytrzeszczaj i nie bój się ich, bo to tylko na ten przykład, ludzka parada i honor. Będziesz bogaty, to cię wysadzą na sześć stopni, będziesz biedniejszy — położą na czterech, a jeszcze biedniejszy — to na dwóch: ale czy na jednym, czy na dwunastu, już ci to wszystko wraz, mój bracie, bo już ty nic znaczyć nie będziesz, tylko tyle, co ten oto proch i ziemia, z których wzięty jesteś.
Tak kościelny tłumaczył Jasiowi równość wszystkich w obliczu śmierci, oraz przedstawiał mu i śmierć samą, jako pospolite, zwykłe zjawisko; ale pomimo to chłopiec na chorągiew żałobną i na schodki owe czarne zawsze nie bez obawy spoglądał.
Ku wieczorowi się miało.
Jaś siedział na chórze przy organach i w granie się wprawiał — a widać zdatny był do tego, bo owo granie było równe, spokojne, właśnie jakby nie mały chłopczyna grał, ale sam organista.
Zapatrzony w nuty, które już nauczył się rozumieć, zasłuchany w poważne dźwięki, Jaś nie zauważył, że przez drzwi od zakrystji wszedł proboszcz i usiadł na ławce przy ołtarzu. Nie spostrzegła też księdza i babina, kalikująca Jasiowi — i chłopiec grał, nie wiedząc, że ma pilnego słuchacza...
Ksiądz oparł głowę na dłoniach i może modlił się, może w medytację zapadł — a Jaś wciąż grał i zeszła na tem godzina czasu, może i więcej. Podczas tego słoneczne jasności powoli, w miarę, jak słońce obniżało się, uciekały z podłogi, pięły się coraz wyżej po ołtarzu, po ścianie, aż mignęły na najwyższym krzyżu, ołtarz wielki zdobiącym, i... znikły.
W kościele zaczęło robić się szaro. W dzwon Wojciech na „Anioł Pański“ dzwonił. Mrok zajmował już kąty świątyni, rozściełał się pomiędzy filarami, wychylał się zza konfesjonałów, zajmował wnętrza ławek, objął schodki żałobne i trumnę pustą, co w prawej nawie przy drzwiach stały.
Jaś, złożywszy nuty, wyprawiwszy babinę, co miechy przy organach poruszała, brzęcząc kluczami, przeszedł przez kościół i, ku drzwiom zakrystji się zbliżając, oko w oko spotkał się z proboszczem.
— Jak się masz, Jasiu? — odezwał się ksiądz.
— Upadam do nóg księdza kanonika, — odrzekł Jaś, całując go w rękę, — nie wiedziałem, że ksiądz kanonik w kościele; może potrzeba w czem usłużyć?
— Nie, nic mi nie trzeba. Naumyślnie oto przyszedłem i siedziałem tu w ławce z godzinę, aby się przekonać, jak grasz, jakie też postępy zrobiłeś.
Jaś poczerwieniał na twarzy ze wstydu.
— Ja, proszę księdza kanonika, — mówił, — chciałbym, bardzobym chciał... ale to trudna rzecz. Pan Wawrzeniecki powiada, że najmniej dziesięć lat trzeba się uczyć, żeby grać po ludzku. Staram się...
— No no, nigdy nie zrażaj się trudnościami. Słyszałem, słyszałem... wcale nieźle, moje dziecko, wcale nieźle... słuch masz, przy pracy możesz się wyrobić — ale pamiętaj Jasiu, przy pracy! koniecznie przy pracy. Praca, moje dziecko, wszystko przemoże, nawet smutek, grzech nawet. Biedna twoja matka odumarła cię, kiedy byłeś niemowlęciem, może to ona wyprosiła ci u Boga tę łaskę, że nauka łatwo ci przychodzi. Módl się za matkę. Codzień rano i wieczorem westchnij za jej duszę, to obowiązek dziecka...
— Modlę się, księże kanoniku.
— To dobrze, moje dziecko, tak trzeba, tak się należy. A jakżeż tam z nauką?
— Do szkoły pójdę od Wszystkich Świętych, jak już bydło przestanie chodzić na paszę, tymczasem pan Wawrzeniecki pokazuje mi trochę łaciny. Pieśni kościelnych sporo umiem.
— Wiem, wiem i do mszy świętej służysz nawet dobrze, bardzo dobrze. Ano, da Bóg, będzie jeszcze z ciebie pociecha. Piotr, poczciwina, ucieszy się, jak mu o tem doniosę.
— O, mój dziadzio kochany! gdzie on się teraz obraca? — zawołał Jaś na wpół z płaczem.
— Chodź ze mną, pójdziesz na plebanję, to się dowiesz. Mam wiadomość od Piotra.
Uszczęśliwiony chłopak nie posiadał się z radości — taki wesoły miał dzień dzisiaj. Ksiądz go pochwalił, pracę jego ocenił, od Piotra wiadomość jest!... Byłby skakał i śpiewał z uciechy, ale nie wypadało przy duchownej osobie figlów wyrabiać.
Zamknął kościół, wziął klucze i poszedł ku plebanji powoli.
Ksiądz oczekiwał na niego w ganku, obrosłym dzikiem winem, którego liście gęste czerwieniły się już, jak zwykle na jesieni.
Zbliżył się Jaś do księdza i pokornie przy progu stanął...
— Chodź-że tu bliżej, — odezwał się kanonik, — chodź, proszę cię. Bardzo ci smutno bez Piotra?
— Oj smutno, smutno, proszę księdza kanonika... Jak dziadzio w świat poszli, to już mi się zdaje, że, broń Boże, umarli, że już całkiem sierotą zostałem.
— Nie bój się, żyje stary Piotr i zdrów jest — właśnie dziś list od niego odebrałem. Pisał do mnie.
— Oj, księże kanoniku, cóż dziadzio pisali? gdzie są?
— Daleko stąd, za Wisłą, za Warszawą...
— Mój Boże i po co oni tam na kraj świata pojechali?
— Ha, wypadło mu tak... interesa miał jakieś, bez przyczyny nie pojechał.
— A wrócą oni choć kiedy?
— Wróci, wróci; właśnie pisze, że jeszcze interesu nie załatwił, ale ku wiośnie, przy pomocy Boskiej, stanie z powrotem w Zalesiu.
— Ku wiośnie... — rzekł chłopak z westchnieniem.
— Doczekasz, mój kochany; ani się obejrzysz, jak przy pracy i nauce czas ci szybko uleci, jak na skrzydłach. Czy nie potrzebujesz ty czego, Jasiu?
Chłopak wielkie oczy zrobił.
— Ja?
— No tak. Może ci braknie co do ubrania, może ci się buciny podarły.
— Odzienia mam dosyć, proszę księdza kanonika, ale buty pod zimę toby się i przydały.
— No, to też powiedz Wawrzenieckiemu, żeby, jak będzie jechał do miasteczka, wziął cię ze sobą i żeby Kręgielski, szewc, zrobił ci buty porządne, juchtowe, na miarę. Ja zapłacę... tylko mi tandety żadnej nie kupować, bo pieniędzy szkoda! Nie dziękuj mi, nie. Ja nie ze swoich płacę, tylko z tych, co Piotr, odjeżdżając, na twoje potrzeby u mnie złożył. Poczciwego człowieka za opiekuna Bóg ci zesłał, mój Jasiu. Staraj się też odwdzięczyć Piotrowi, mój chłopcze...
— Chciałbym ja, ale cóż mogę?
— Bądź dobrym, pilnym, przykładaj się do pracy — a kto wie, może, gdy stary Piotr będzie chory i niedołężny... a ty już potrafisz zapracować na kawałek chleba, kto wie, czy się wtenczas nie odwdzięczysz staremu? Tak, moje dziecko, powinno być przynajmniej.
— I tak będzie, — szepnął Jaś, — aby tylko Bóg miłosierny dopomógł i dał moc.
— Bóg, mój Jasiu, daje zawsze moc tym, którzy chcą iść drogą uczciwości i pracy. No, teraz idź na wieś, masz czas wolny, możesz sobie trochę wypocząć, lub pobiegać — należy ci się to.
— Idę już, księże kanoniku.
— A dokąd pójdziesz?
— Do Stępniaków wstąpię, do Magdy zajrzę. Do kogóżbym poszedł, jak nie do nich?
To rzekłszy, Jaś pobiegł ku wsi — ksiądz sam na ganku pozostał.