Ledwie zsiędę do swojej w Krakowie gospody, Aż mi kartkę pisaną mnich przynosi młody.
Pytam: Co? Theses — rzecze — dla Mościego Pana, I prosi na dysputę wraz od gwardyana.
Siedzę. Mniszy się swarzą, ba, ledaco pletą, Łacinąć, prawda, z sobą mówią, ale nie tą,
Coćem też nie za szkołą uczył się jej młodo. Zrazu cicho do siebie: Wstydź się — rzekę — brodo.
Aż zrozumiawszy, że się kawy czwarzą o dym Słowy swego wymysłu, nazad do gospodym
Obrócił, co lepszego chcąc zrobić. Tym czasem Krzykną trąby okrutnym na chórze hałasem.
Pytam: Na co? Bo racyi stronie jednej nie stać. Dawno było zatrąbić, i tej brednie przestać.
Gdyby o pobożności, siedziałbym do świtu. Aniby tego trzeba trąb wojskowych zgrzytu
Czy nie tu — myślę — wróżka ściąga się Piotrowa, Że wami kupczyć będą przez obłudne słowa?
Czy nie o tych to gadkach Paweł drugi pisze, Że nikomu, prócz jednej przydadzą się pysze?
Zwykle się w próżnujących głowach dymy rodzą, A kopcąc ludzkie uszy, językiem wychodzą.
Jako więc w pustych ulach mrówki, osy, myszy Gnieżdżą się, pycha to jest moi drodzy mniszy,
Nie zwyczajnymi słowy chcieć, jako na próbie, Opinią mądrości w ludziach sprawić sobie.
Filozofskie to dzieło. Dosyć jest na księżą, Że i grzech i świat słowy bożymi zwyciężą.