Dwie sieroty/Tom IV/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

— Niech książę pospiesza, rzekł Théfer. Za chwilę dom zapłonie od szczytu do piwnic... Trzeba nam być z tąd daleko. Idźmy, bo tu niemamy już nic do roboty.
I pociągnął pana de la Tour-Vandieu po za ogród, na płaskowzgórze.
Pożar podłożony wśród stosów dobrze wyschniętego drzewa, szerzył się szybko. Już płomienie zaczęły się wydobywać oknami w których szyby pękały. Złowróżbne syczenie i trzask, rozlegały się wokoło.
Uszedłszy z jakie sto kroków, Jerzy przystanął i obejrzał się po za siebie.
— Théfer!... wymówił drżącym głosem.
— Co książę rozkaże? Wszakże słyszałeś przed chwilą, ta dziewczyna mogła mnie zgubić!
— To prawda! Ale o cóż księciu teraz chodzi? Niema co jej się obawiać, bo nie żyje!
— A czy jesteś pewien że nie żyje?
Agent uśmiechnął się.
— Książę uderzył ją w samo serce, odrzekł, a płomienie pochłaniają w tej chwili jej trupa. Może wasza książęca mość być spokojnym, ale raz jeszcze mówię, pospieszajmy!...
I wziąwszy pod rękę towarzysza, zmusił go pójść przez póle, do ścieżki prowadzącej na dół wzgórza.
Nagle Jerzy drgnął i stanął. Obaj znajdowali się w świetle pożaru. Słup czerwonego dymu podnosił się przed nimi ku niebu.
— Co się stało? zapytał Théfer, czając że starzec drży na całem ciele.
— Dokąd mnie prowadzisz? Zbliżamy się ku domowi!...
— Ależ nie!... niechaj się książę uspokoi. Ten ogień który ztąd widać, pochodzi z pieca w jakim gips wypalają. Co noc pięć albo sześć takich pieców płonie na wzgórzu. Ten dom pozostał za nami. To mówiąc, prowadził spieszno pana de la Tour-Vandieu.


∗             ∗

Widzieliśmy że Berta upadła bezprzytomna i krwią zalana pod ciosem mordercy. Zemdlenie jej wszakże więcej wynikało z przestrachu, niż rany. Dziewczyna nosiła na sercu medaljon zawierający fotografię jej brata. Ostrze puginału napotkawszy opór na metalowej obwódce medaljonu usunęło się na dół, i zamiast zadać cios śmiertelny, zadało tylko głęboką ranę.
Berta zemdlała więc, ale płomienie miały dokonać dzieła mordercy.
Już cały dom płonął. Podłoga pierwszego piętra, zwęglać się poczęła. Podwaliny trzeszczały, gęsty dym napełniał pokoje.
Gwałtowne gorąco ocaliło Bertę, która poruszyła się, otworzyła oczy, i obejrzała się zdziwiona, gdyż zamęt panował w jej myślach.
Zobaczyła złowrogi blask ognia, poznała że się dusi w piekielnym upale. Przypomniała sobie wszystko i zrozumiała.
Ze wszech stron śmierć jej zagrażała. Podniosła się z trudnością i wyjść chciała, ale drżące nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
— Boże! wyjąknęła z rozpacz#, ci zbrodniarze dom podpalili!... Jestem zgubiona!...
Jednocześnie jakby na dowód że się nie myli, i że niepozostaje jej żaden środek ratunku, część zwęglonej podłogi runęła, a płomienie i iskry wybuchnęły z otwartej przepaści. Szyby w oknach pękać zaczęły. Okienice zewnętrzne odpadły.
W chwilach wielkiego niebezpieczeństwa, zdarzają się u ludzi niespodziewane zjawiska.
Berta, która przed tem zaledwie mogła utrzymać się na nogach, na widok tak bliskiej a strasznej śmierci, doznała silnego wstrząśnienia.
Rzuciła się po walącej posadzce ku drzwiom, których mordercy w pospiechu zamknąć zapomnieli! i dostała się na korytarz prowadzący ku schodom.
Płomienie tamowały jej drogę. Przeskoczyła je przysłaniając oczy rękoma aby nie oślepnąć.
Schody się tliły, ale były jeszcze w całości. Dziewczyna bez wahania przebiegła po stopniach uginających się pod jej krokami, i zeszła na dół.
Przez kłęby dymu, widniały drzwi otwarte. Z tamtej strony było ocalenie!
Rzuciła się ku nim. Niestety! żelazna krata zamykała wyjście.
Napróżno usiłowała otworzyć tę kratę. Ręce sobie poparzyła o rozpalone żelazo, a zamku znaleść niemogla.
Tym razem nadzieja zdawała się być straconą.
— Ależ ja niechcę umierać tak straszną śmiercią! jęknęło biedne dziewczę. Boże! zlituj się nademną!... Boże!... osłoń mnie i ześlij mi pomoc!...
Wracać było niepodobieństwem. Całe pierwsze piętro stało już w płomieniach. Jeden tylko kąt na dole niepłonął, bo w nim Dubief z Terremondem nie nakładli drzewa i tam też schroniła się Berta, wszak zwiększające się z każdą chwilą gorąco, groziło uduszeniem.
— Wszystko już dla mnie skończone! pomyślała z westchnieniem. Złożyła ręce i wzniosła ducha ku Bogu.
Nagle, o kilka kroków od niej, kawał muru pociągnięty upadkiem wiązań dachowych zwalił się, zostawiając otwór. Ten otwór niemógł posłużyć do wyjścia, ale chcąc się tam dostać, trzeba było przebyć wśród kłębów dymu i pryskających iskier, stos tlejących belek i szczątków.
Boże!... zmiłuj się nademną!... wyszepnęła z wyrazem głębokiej wiary i rzuciła się w płomienie.
Jedna chwila wahania, jeden krok fałszywy, a byłoby po wszystkiem. Ale dziewczyna potrafiła zapanować nad swoją słabością fizyczną i moralną, przebywając płomienie które osmoliły jej włosy i zatliły ubranie.
Na wpół oślepiona i dławiona dymem, ale żywa, poczuła wreszcie pod nogami ziemię, i odetchnęła świeżym powietrzem.
Straszliwy łoskot rozległ się po za nią. Cały dom runął w oka mgnieniu.
Owładnięta zawrotem głowy, zaczęła uciekać i dobiegła furtki w ogrodzie, którą zbrodniarze pozostawili otworem. Puściła się błotnistą drogą, jaka się przed nią rozciągała.
Na dzwonnicy w Bagnolet, uderzono w dzwony na trwogę. Słychać było zdała okrzyki tłumów. Biedna dziewczyna uczuła przestrach.
— Nadejdą ludzie, pomyślała. Zechcą się dowiedzieć kto jestem; zkąd się tu wzięłam. Nie chcę dawać objaśnień, a więc nie trzeba ażeby mnie tu kto widział.
I zeszedłszy z drogi, zawróciła na pochyłości wzgórza zasianą, przepaściami.
Zaledwie jednak przebyła kilka kroków, krzyk rozdzierający dobył się z jej piersi. Zabrakło jej gruutu pod nogami.
Nieszczęśliwa zniknęła w rozpadlinie o przerażającej głębokości.


∗             ∗

Podczas gdy opowiedziane przez nas wypadki działy się na płaskowzgórzu Bagnolet, w pałacyku na Berlińskiej ulicy, u pani Dick-Thorn, a raczej Klaudyi Varni rzeczy szły ułożonym porządkiem.
Cofnijmy się do owej chwili gdy w sali jadalnej zebrali się zaproszeni goście.
Pani domu umieściła swą córkę przy stole pomiędzy Henrykiem de la Tour-Vandieu a doktorem Edmundem Loriot. Przybrany syn Jerzego, nie znał przedtem Oliwji.
Zobaczywszy ją teraz, uderzony został jej niezwykłą pięknością, jej urodnym wdziękiem, czarem rozlanym w jej całej postaci.
Oliwja ze swej strony zwróciła również uwagę na Henryka, który odrazu wywarł u niej pochlebne wrażenie, a zachowanie się jego pełne godności, bardzo jej się podobało.
Zadawała sobie w duchu pytanie, czyli to nie przez wyrachowanie matka umieściła ją przy stole obok tego młodzieńca? I pomyślała uśmiechając się skrycie:
— Jeżeli to jego przeznaczy mi na męża, zgodzę się na ten wybór, ponieważ on mi się bardzo podobał. Ale, czy ja jeszcze się podobałam? to kwestja!...
Dziewczyna była również rozumną, jak piękną. Jej położenie jako córki pani domu, nakazywało jej być uprzejmą dla gości. Postanowiła zatem wdzięczną a pełną naiwnością kokieterją, zjednać swego sąsiada, i Henryk mimo że zbrojną miłością dla panny de Liliers doznawał przyjemnego uczucia na widok manewrów ładnej sąsiadki, odpowiadając na nie tą uprzejmością jaka jest zdawkową monetą światowych ludzi, do niczego ich wszakże nie zobowiązując.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.