Dwie sieroty/Tom IV/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

— Obiad trwał krótko.
Około ósmej wieczorem, Ireneusz wyszedł od Berty i udał się do swego mieszkania. Idąc myślał po nad tem co słyszał od panny Leroyer, a przyznając iż jakiś nieznany mu wróg szpieguje go bezustannie, postanowił zmylić jego tropy.
Przyszedłszy na plac Królewski, wstąpił, do odźwiernej, która rzecz naturalna wcale go niepoznała.
— Jakto... to pan jesteś, panie Ireneusz? zawołała gdy jej powiedział swoje nazwisko. A toś się pan zmienił do niepoznania!... Czarne galowe ubranie, biały krawat... faworyty... jak u garsona w cukierni. Zostałeś pan notarjuszem, czy co u licha?
— Nie pani Bijou! odrzekł śmiejąc się mechanik.
— To chyba pan wracasz z jakiego wesela?
— I to nie!... Zostałem mianowany inspektorem warsztatów w fabryce żelaznej.
— Miejsce dobre przynajmniej?
— Doskonale! ale trzeba mieć powagę, będzie poszanowanie u podwładnych, to też jak pani widzisz.
— Prawda, że pan wyglądasz wspaniale!
— Fabryka jest na prowincyi, więc się zabieram do wyjazdu.
— Odjeżdżasz pan? ale chyba nie nazawsze?
— O! nie... na pewien czas tylko.
— To dobrze! Lubię takich jak pan lokatorów.
— I ja nawzajem lubię takie jak pani odźwierne. Jutro o ósmej rano wyjeżdżam koleją.
— Daleko pan jedziesz?
— Do Burgundyi.
— Ojczyzna dobrego wina. A jak prędko pan powrócisz?
— Być może za dwa tygodnie... za trzy lub cztery może, niewiem jak mi wypadnie. Ale... mam zostawić pani kilka poleceń...
— Możesz pan być pewnym, że będą sumiennie wykonane.
— Jeżeliby nadeszły jakie listy do mnie, proszę je schować starannie.
— Dobrze; zamknę je na klucz w szafie wraz z mojemi pieniędzmi i zegarkiem.
— Gdyby kto przyszedł tu do mnie, powiedz mu pani żem w podroży.
— Ma się rozumieć że inaczej niepowiem.
— I że pani niewiesz kiedy powrócę.
— Cóż więcej?
— Nic już. Proszę to przyjąć odemnie jako podziękowanie. Tu wsunął luidora w rękę odźwiernej i zwrócił się do odejścia, lecz w drodze zatrzymał się jeszcze zapytując:
— Czy wciąż tu mieszka ta obłąkana na pierwszym piętrze?
Odźwierna okazała zakłopotanie, a po chwili wahania:
— Nie... już tu jej niema, odpowiedziała.
— Niema jej? powtórzył mechanik, tą wiadomością ogłuszony.
— Można by sądzić że ta wieść jest dla pana nieprzyjemną? odrzekła, wpatrując się w niego odźwierna.
— A cóż mnie to może obchodzić? zawołał Moulin, odzyskując krew zimną. Przypomniałem ją sobie przypadkowo. Raz jeden ją tylko widziałem i zauważyłem, że miała bardzo łagodny wyraz twarzy.
— Nie można temu ufać, odparła kobieta. Takie wariatki to djabelnie chytre stworzenia. Ta właśnie omal nie podpaliła domu w napadzie swego obłąkania. Byłaby nas wszystkich puściła z dymem. Niema żartów panie z takiemi choremi!...
— A gdzie ją umieszczono? Pewno w którym ze szpitalów dla obłąkanych?
— Zapewne, rzekła krótko odźwierna, przypomniawszy sobie zastrzeżenie Thefera.
— Niewiesz pani w jakim? badał dalej Moulin.
— Nic niewiem.
— Jak dawno ona mieszkała w tym domu?
— Wprowadziła się tu wraz z panią Amadis. Biedna staruszka cierpiała wiele na tem rozłączeniu. Przyzwyczaiła się mieć tę warjatkę przy sobie. Zostawszy samą nudziła się, i wyjechała z lokajem i panną służącą.
— Dokąd pojechała?
— Gdzieś na południe Francyi, bo kazała jechać na dworzec Lijońskiej drogi żelaznej, wszak dokąd nie wiem gdzie wyjechała.
Ireneusz zdawał się rozpytywać o te szczegóły od niechcenia, nie dla żadnego widocznego celu, lecz każdą odpowiedź odźwiernej notował w swojej pamięci.
Nie mając już więcej do dowiedzenia się, poszedł do siebie. Uporczywość prześladującej go fatalności, zdawała mu się źle wróżyć o spełnieniu jego zamiarów.
Nie przywiązywał wprawdzie wielkiej wagi do objaśnień jakie by mu mogła udzielić pani Amadis, ani do niejasnych słów obłąkanej. Pomimo sceny której świadkiem była Berta, nie wierzył aby Estera Dérieux mogła mieć udział w tym całym dramacie. Nie z tej strony spodziewał się zyskać objaśnienie.
Położył się spać pod przykrym wrażeniem, mimo to zasnął głęboko.
Nazajutrz wczesnym rankiem zapakował rzeczy, zamknął drzwi na klucz i pożegnawszy odźwierną, wyszedł z domu niosąc w ręku walizkę.
Na bulwarze wziął doróżkę i kazał się zawieść na Berlińską ulicę. Punkt o dziesiątej wysiadł przed pałacykiem Klaudyi.
Tegoż samego dnia po południu, jakiś młody mężczyzna przyszedł do domu na placu Królewskim pytając o Ireneusza Moulin.
— Niema go w domu, wyjechał, odparła odźwierna.
— A jak prędko powróci?
— Za dwa lub trzy tygodnie.
— Wyjechał!... mruknął Edmund Loriot odchodząc. Spóźniłem się o parę godzin, i nic się już niedowiem.
Przez chwilę miał zamiar pójść do Berty, chciał zakląć ją, błagać o wyjawienie tajemnicy. I gdy już chciał to uczynić, wątpliwość zatrzymała go w miejscu.
— Czy Berta zechce go przyjąć?

— A jeśli przyjmie czy nie odmówi wyjaśnień? Na cóż więc narażać się na nowe cierpienia, i ranić serce daremnie? Zaczekam na powrót Ireneusza, powiedział sobie. I wrócił do

∗             ∗
domu smutniejszy i posępniejszy niż kiedykolwiek.

Tydzień upłynął od czasu gdy Moulin objął służbę u pani Dick-Thorn. Przez ten czas dał dowód wielkiego rozsądku, niezaprzeczonego taktu i sprytu naginając się do wymagań nowego stanowiska do którego nie był przyzwyczajony.
Od pierwszej chwili, dzięki silnej woli, ukazał się wybornym kamerdynerem. Reszta służby z którą był w jaknajlepszych stosunkach, uznawała jego wyższość nad sobą i nie zrażała się tem bynajmniej.
Zważając na wszystko, a mówiąc jaknajmniej, Ireneusz od chwili objęcia obowiązków, studjował wszelkie szczegóły z uwagą.
Nic jednak podejrzanego nie obudziło jego nieufności. Postępowanie Klaudyi, było takiem, jak każdej dobrej kochającej matki, myślącej o zamęściu swojego dziecka. Żaden ślad nie zdradzał w niej byłej kurtyzanki i wspólniczki morderstwa na moście de Neuilly.
Widząc to Ireneusz, mówił sobie:
— Czekajmy cierpliwie! — Jakieś dziwne podobieństwo rysów twarzy musiało złudzić Jana Czwartku.
Każdego rana szedł Moulin na róg Berlińskiej ulicy na umówione spotkanie ze starym rzezimieszkiem, trwającym niezachwianie w swoim przekonaniu pomimo przeczących rezultatów obserwacyi Ireneusza i kończył rozmowę temi słowy:
— Oczekuj!... bądź cierpliwym.
Lekka choroba córki Klaudyi trwała bardzo krótko. Dzięki trafnej kuracyi doktora Edmunda Loriot, jasnowłose dziewczę było zdrowszem i piękniejszem niż kiedykolwiek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.