Przejdź do zawartości

Dwie sieroty/Tom IV/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I

— Czy nie próbowano żadnych środków w celu przywrócenia do zdrowia tej kobiety? zaczął po chwili młody adwokat.
— Stosowano je o ile wiem, ale napewno twierdzić niemogę, gdyż nie znam bliżej szczegółów.
— Zatem panią zblizka obchodzi los tej nieszczęśliwej?
— Rzecz naturalna!... Położenie jej jest tak smutne!
— W takim razie pozwolisz pani udzielić sobie pewną radę.
— Nietylko pozwalam, ale proszę o nią.
— Wszak pani wezwałaś do chorej swej córki doktora Edmunda Loriot?
Pani Dick-Thorn udała doskonale zdumienie.
— Pan go znasz? — zawołała.
— To mój serdeczny przyjaciel, i mogę powiedzieć że jedyny! — Pobieraliśmy w szkołach razem nauki; i przyjaźń nasza datuje się z lat dziecięcych. Byłem właśnie u niego dziś rano gdy odebrał list pani.
— To o czem się dowiaduję od pana, świadczy że uczyniłam szczęśliwy wybór.
— Nie mogłaś pani zrobić lepszego, i proszę wierzyć, że przyjaźń nie zaślepia mnie w tym razie. Edmund Loriot pomimo swoich lat młodszy, jest bardzo uczonym. Obrał sobie za specjalność choroby umysłowe, które studjuje bezustannie. Obecnie otrzymał właśnie miejsce asystenta w zakładzie dla obłąkanych w Chareutou, co jest dowodem jego uzdolnienia. Mógłby się przeto zająć kuracją wspomnionej osoby, i sądzę ze dobrze pani byś uczyniła, pomówiwszy z nim o tem.
— I tak też zrobię niezawodnie. Czy doktór Loriot powiedział panu kiedy będzie u mnie?
— Mogę oznajmić pani jego wizytę na dziś po południu.
— Jakże się cieszę że się udałam niewiedząc o niczem do pańskiego przyjaciela. Mam nadzieję, że panowie nieraz spotkacie, się u mnie.
Henryk ukłonił się w miejsce odpowiedzi.
— Chociaż mam w Anglji różne pieniężne interesa mówiła dalej Klaudja, osiadłam jednak w Paryżu. Mam zamiar prowadzić dom otwarty, i na początek chcę urządzić mały wieczorek, na którym mam nadzieję, pan znajdować się raczysz.
Młodzieniec skłonił się po raz drugi.
— Jestem obowiązanym pani, rzekł, na tak uprzejme zaproszenie, ale pracując wiele, mało bywam w świecie, a raczej ściśle mówiąc, nie bywam w nim wcale.
— Nie odbieraj mi pan nadziei, że dla mnie po raz drugi wyjątek uczynić raczysz, odparła z uśmiechem pani Dick-Thorn. Francuz, szlachcic, i wielki pan, niemóglby odmówić prośbie kobiety cudzoziemki.
— Jak widzę, niełatwo się oprzeć pani żądaniu.
— Powiedz mi pan, że nawet niepodobna!...
— Będę więc miał zaszczyt wejść do grona pani przyjaciół.
— I mam nadzieję, że zostaniesz pan niezadługo prawdziwym moim przyjacielem.
Jednocześnie otworzyły się drzwi salonu, i służący ukazał się w progu.
— Czego chcesz? zapytała ostro Klaudja, wszak nie dzwoniłam na ciebie?
— Pani... odrzekł zakłopotany lokaj, przyszedł ktoś, co pragnie widzieć się z panią.
— Któż taki?
— Z ogłoszenia w Gazecie. Marszałek dworu, który chciałby przyjąć obowiązek.
Pani Dick-Thorn poruszyła się niecierpliwie.
— Niech czeka... odpowiedziała.
Henryk podniósł się z krzesła.
— Żegnam panią... rzekł.
— Raz jeszcze dziękuję za pańską uprzejmość, odpowiedziała Klaudja, i wkrótce do zobaczenia, bo wszakże mogę rachować na pana?
— Przyrzekłem już pani.
— Będę więc miała przyjemność przesłać panu zaproszenie, skoro dzień zabawy stanowczo oznaczonym zostanie. Tu wyprowadziła młodzieńca aż do przedpokoju.
Kamerdyner poszukujący służby, siedział na krzesełku. Na widok wchodzących, zerwał się żywo.
Henryk de le Tour-Vandieu przeszedł koło niego, nie spojrzawszy nawet, zresztą chociażby i spojrzał, nie poznałby w tym człowieku wystrojonym, z długiemi angielskiemi faworytami, okalającemi twarz starannie wygoloną swojego klijenta z siódmego sądowego wydziału Ireneusza Moulin.
Mechanik zaledwie powstrzymać się zdołał od wykrzyku zdziwienia na widok swego obrońcy wychodzącego od pani Dick-Thorn.
— On tu? — pomyślał. Co to ma znaczyć?
Potrzeba mi za jaką bądź cenę dostać się do tego domu.
Głos dzwonka się rozległ, i służący wszedł do pokoju, a po chwili ukazał się mówiąc:
— Pani oczekuje, proszą, pójść za mną.
Ireneusz szedł wzruszony i pełen obawy, ażeby jaki traf niespodziewany nie zburzył tak pracowicie wniesionej przezeń budowy.
Służący wprowadził go do pokoju obok salonu, gdzie siedziała Klaudja, trzymając lornetkę w ręku. Ireneusz ukłoniwszy się jej nizko, pozostał w postawie pełnej poszanowania.
Pani Dick-Thorn przypatrując mu się od stóp do głowy z taką swobodą, jak gdyby miała przed sobą nie człowieka ale konia, o którego zaletach i budowie potrzebowała dokładnie się przekonać.
Ireneusz Moulin był przystojnym mężczyzną. W czarnym eleganckim ubraniu miał dystyngowaną postawę.
— Nie źle się prezentuje... wcale nie źle!... szepnęła Klaudja. Życzysz sobie więc przyjąć u mnie obowiązek? zapytała po chwili.
— Jest to moim pragnieniem pani, odpowiedział.
— Czy byłeś gdzie już poprzednio za kamerdynera?
— Tak pani, i to w znakomitych domach.
— Masz świadectwa dawnych swych panów?
— Nie śmiałbym bez tego przedstawić się tutaj. Pozwoli pani pokazać je sobie?
— Zaraz, zaraz... przerwała Klaudja. Zajmiemy się przedtem warunkiem „sine qua non“ do otrzymania u mnie miejsca. Czy mówisz po angielsku?
Ireneusz odpowiedział twierdząco najczystszym akcentem mieszkańca Londynu. Pani Dick-Thorn wszelako pomyślała, że ów nowoprzybyły może umieć tylko kilka frazesów w tym języku, i aby rozjaśnić wątpliwość, zaczęła mówić po angielsku.
— Mieszkałeś w Anglji? zapytała.
— Tak pani.
— Jak długo?
— Lat kilka.
— A w jakim mieście?
— W Portsmouth.
— Byłeś tam w obowiązku?
— Nie pani; miałem miejsce w kantorze morskich ubezpieczeń.
— Od jak dawno jesteś w Paryżu?
— Od czterech lat.
— A u kogo służyłeś?
— U bogatego Amerykanina pana Daniela Webster na Polach Elizejskich przy rogu ulicy Kolizeum.
— Dla czego oddaliłeś się od niego?
— Bo wracał do Ameryki, a ja chciałem pozostać w kraju.
— A potem gdzie byłeś?
— U sir Wiljama Douglas Abberouhy, przy ulicy św. Honorjusza, który zwinął swój dom i wyjechał w podróż na około świata.
— Pokaz mi teraz twoje świadectwa.
Ireneusz wydobył z kieszeni papiery „pożyczone“ przez Jana-Czwartka od Laurenta i podał Klaudji, która je przejrzała z uwagą.
Świadectwa te zawierały wielkie pochwały. Nie można było żądać lepszych.
— Widzę, wyrzekła, że się nazywasz Franciszek Laurent?
— Tak, ale zazwyczaj nazywają mnie tylko Laurent, to brzmi bardziej po pańsku.
— Jaką pobierałeś pensję w ostatnim miejscu swych obowiązków?
Mechanik wymienił cyfrę, za wygłoszeniem której Klaudja aż podskoczyła na krześle.
— Sir Wiljam Douglas Abberouhy musiał być niesłychanie bogatym, odpowiedziała. Ja posiadam o wiele mniejszy majątek, i dom prowadzę na stopę skromniejszą. Nie mogłabym zawrzeć z tobą umowy na takich warunkach.
— A jakąż pensję pani mi może ofiarować?
Klaudja wymieniła wynagrodzenie o wiele niższe od żądanej sumy przez mniemanego kamerdynera.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.