Dwie sieroty/Tom II/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

— Cóż dalej? zagadnęła Berta, będę pamiętała, pierwsze drzwi na prawo.
— Musisz wybrać się tak, ażeby tam stanąć pomiędzy ósmą a dziewiątą wieczorem. Bramę domu zamykają dopiero po dziesiątej.
— Dobrze mamo; lecz jeśli odźwierny zatrzyma mnie i zapyta do kogo idę?
— Moulin przewidział ten wypadek, i powiadamia, że w razie potrzeby należy powiedzieć, że się idzie do szwaczki, pani Langlois, mieszkającej na czwartym piętrze. Wszak niezapomnisz tego nazwiska?
— Pani Langlois, powtórzyła Berta, nie zapomnę.
— Gdyby odźwiernego nie było w bramie, to dostaniesz się niepostrzeżona na wschody, gdyż o ile sobie przypominam jego stancyjka znajduje się przy wyjściu na podwórze.
— A dalej, co czynić trzeba?
— Wszedłszy na czwarte piętro, otworzysz pierwsze drzwi na lewo, tam zapalisz świecę, którą z sobą zabierzesz, i wejdziesz do sypialni. W stojącym tam biórku...
— A klucz od tego biurka przerwało dziewczę.
— Klucz zastaniesz w zamku. W jednej z szufladek po prawej stronie, znajdziesz kopertę z błękitnego papieru, czerwonym lakiem zapieczętowaną. Łatwo ją poznasz, bo zamiast adresu nakreślono na niej jeden tylko wyraz:

„SPRAWIEDLIWOŚĆ“.

— „Sprawiedliwość“, powtórzyła Berta z pomimo wolnym drżeniem.
— Tak, moje dziecię.
— Cóż więcej?
— Następnie przeszukasz wszystkie szuflady zabierzesz pieniądze, i inne procentowe papiery jakie tylko znajdziesz. Moulin powierza w nasze ręce swój ciężką pracą zebrany kapitalik, strzeż się więc byś czego nie uroniła, a głównie pilnuj błękitnej koperty.
— Bądź spokojną mamo... załatwię wszystko jaknajlepiej. Cóż więcej jeszcze?
— Więcej już nic, drogie dziecię.
— A jeśli tam będą jeszcze jakie inne papiery?
— To je pozostawisz. Moulin nic o tem nie pisze. Powracaj tylko Berto ukochana, wracaj jaknajprędzej, bo każda chwila oczekiwania, wiekiem mi zdawać się będzie!...
Lecz powiedz mi mamo, czy tą ofiarą ocalimy przynajmniej Ireneusza od niebezpieczeństwa?
Ocalimy go moje dziecię! Skoro powrócisz bez wypadku, wówczas na klęczkach podziękuję Bogu za Jego miłosierną nad nami opiekę.
— Nie troskaj się mamo; ufam, iż Bóg czuwać nademną nieprzestanie.
— „Strzeżonego Pan Bóg strzeże“, mówi stare przysłowie; pilnuj się zatem, byś niezdradziła się jaką nieostrożnością.
— Upewniam, że wszystko pójdzie jaknajlepiej.
— Ale... i tu wychodząc, musisz się mieć na baczności...
— Jak to tu? powtórzyła Berta nierozumiejąc.
— Powiedziano mi, że policja ma nas na oku...
— Zkąd?... za co?
— Tego niewiem. Posłaniec Moulin’a mówił mi, że w bramie widział dwóch policyjnych agentów.
Berta przypomniała sobie natenczas, iż od dni kilku zauważyła jakiegoś nieznajomego mężczyznę w stancyjce odźwiernej, który mianując się jej bratem, zastępował ją z całą gorliwością. Nikt nie mógł wejść do domu bez wylegitymowania się gdzie, i do kogo idzie?
Zauważyła również, że ów mniemany brat odźwiernej, prowadził jakieś tajemnicze rozmowy z niedawno zainstalowanym przed domem czyścicielem obuwia. Zestawiwszy to wszystko w swoim umyśle, doszła do przekonania, że w istocie ten dom pilnie strzeżonym jest przez policję.
W rzeczy samej mamo; rzekła po chwili namysłu, prawdę ci powiedziano.
— Zauważyłaś więc coś i ty także? pytała z niepokojem wdowa.
— Tak, lecz nie umiałam sobie tego wytłumaczyć. Teraz pojmuję wszystko. Nas to szpiegują bezwątpienia!... Wiedząc o tem, że znasz mamo Ireneusza Moulin, ponieważ spotkałaś się z nim na cmentarzu, spodziewają się przy naszej pomocy odkryć tajemnicę więźnia.
— W takim razie, wszystko stracone!... zawołała pani Leroyer.
— Uspokójże się mamo!... pocieszała Berta. Załatwię jaknajlepiej poleconą mi sprawę, ponieważ ostrzeżona o niebezpieczeństwie, unikać go będę. Wyprowadzę w pole przebiegłych agentów, lecz jeśli dom przy placu Królewskim jest również strzeżonym, natenczas moje zadanie będzie o wiele trudniejszem.
— Oto się nie obawiaj; odpowiedziała wdowa. Ireneusz pisze, że nie wyjawił swojego adresu. Gdyby policja wiedziała, o jego mieszkaniu, nasza bytność naówczas byłaby tam zbyteczną.
— To prawda!... rzekła uspokojona dziewczyna. Pozwól mi więc teraz ucałować się mamo, i bądź dobrej myśli.
W chwili, gdy jej usta spoczęły na macierzyńskim czole, zadzwoniono w przedpokoju.
Pani Leroyer zdenerwowana chorobą, krzyknęła pomimowolnie, a mając na pamięci policyjnych agentów ukryła pod poduszkę list Ireneusza.
— Boże!... to pewno oni!... wyszepnęła.

— Kto? o kim mówisz mamo?

— O policyjnych agentach.
— Uspokój że się, i nie obawiaj się niczego, odparła Berta z uśmiechem. Pocóż by tu przyszli?... Zapomniałaś mamo, że to zwykła godzina odwiedzin naszego przyjaciela, doktora Loriot?
— Masz słuszność. Teraz już jestem spokojną lecz nie uwierzysz jak przeraziłam się w pierwszej chwili.
Berta pobiegła otworzyć. Przeczucie jej nie zawiodło. Edmund Loriot stał przed nią, uśmiechnięty, szczęśliwy.
— Jakże się miewa nasza droga pacjentka? zapytał, ściskając rączkę dziewczęcia.
— Duszność nie ustępuje.
— A osłabienie?
— Jednakie. Dziś próbowała podnieść się z łóżka, lecz omal nie zemdlała. Nawet jednej chwili nie może się utrzymać na nogach.
— Dawałaś pani przepisane przezemnie lekarstwo?
— Dawałam doktorze.
— Spodziewałem się lepszego skutku. Czy matka pani nie doznała od wczoraj jakich silniejszych wzruszeń?
Berta zawahała się z odpowiedzią, lecz przypomniawszy sobie zalecenie matki, a nie chcąc kłamać.
— Żadnych o ile sądzę... cichym wyszepnęła głosem.
— Czuwaj pani nad nią bezustannie; mówił młody lekarz, tylko bezwarunkowy spokój fizyczny i moralny, daje rękojmię jej uzdrowienia. Gdyby warunek ten nie był ściśle zastosowanym zapisywane przezemnie lekarstwa działać by przestały, i powrót do zdrowia stałby się wątpliwym, niezapominaj pani o tem...
— Pamiętam, i staram się do tego zastosować, odparła Berta z zakłopotaniem, które nie uszło uwagi Edmunda.
— Wydajesz mi się pani być dzisiaj jakąś pomięszaną, czy zaniepokojoną, rzekł młodzian bystro się w nią wpatrując.
— Bynajmniej doktorze... Jestem w swoim zwykłym usposobieniu.
— Wyznaj pani prawdę... czy nasza chora nie doznała jakich zabójczych wrażeń, których dla niej tak się obawiałem?
— Żadnych... upewniam. Nic podobnego nie miało miejsca... Zresztą, przekonaj się pan sam.
Głos biednej Berty drżał gdy to mówiła, pomięszanie jej coraz wyraźniej dostrzedz się dawało, Edmund spoglądał na nią zdumiony.
Wszedłszy do chorej, doznał nowego przykrego zdziwienia. Nie znalazł wprawdzie tego upadku sił o jakim wspominało dziewczę, przeciwnie, oczy pani Leroyer błyszczały niezwykłym ogniem, a na wybladłych policzkach, pojawił się dawno niewidziany rumieniec.
Wyciągnęła z uśmiechem rękę do wchodzącego.
— Czuję się dzisiaj o wiele lepiej doktorze, rzekła wzmocnionym głosem.
Przy powitaniu, ręka lekarza dotknęła pulsu chorej. Jakież było jego przerażenie gdy znalazł go wskazującym stopień najwyższy gorączki.
— Musiało tu zajść coś niezwykłego, pomyślał, lecz jak się o tem dowiedzieć?
— Jakże pani spała tej nocy? zapytał.
— Lepiej niż zwykle. Kilka godzin spoczynku, pokrzepiło me siły.
— A sny były przyjemne?
— Nie pamiętam tego.
— Z rana, duszność była większa? badał dalej Edmund.
— Miałam jeden paroksyzm.
— Serce biło silniej niż zwykle?
— Nieco silniej...
— W chwili przebudzenia?
— Nie; później.
— Czemu pani przypisuje tę powiększoną duszność i bicie serca?
Pani Leroyer zawahała się tak jak Berta z odpowiedzią.
— Nie odgaduję wyraźnej przyczyny, odpowiedziała po chwili. Rozmawiałyśmy z Bertą o przeszłości, i te widać wspomnienia wywołały pogorszenie zdrowia.
— A! czyliż pani nie możesz się wstrzymać od wznawiania bólów minionych... zawołał Loriot. Czyliż nie czujesz, że każde takie wspomnienie opóźnia chwilę twojego wyzdrowienia? A sądzę, iż żyć byś pragnęła aby być świadkiem szczęścia swej córki?
— Przyrzekam ci posłuszeństwo doktorze, odpowiedziała chora, rozumie się o tyle o ile to odenmie będzie zależało. Nie zawsze bowiem jesteśmy panami naszych myśli i czynów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.