Przejdź do zawartości

Dwie sieroty/Tom I/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

— Tak! tak... powtórzył, to ona!... Nie ulega wątpliwości... Taż sama blada twarz, też czarne oczy, te usta namiętne purpurowe, to samo przeszywające spojrzenie, włosy czarne jak pióra krucze... Lecz gdzie ja się znajduję?...! U kogo?... Szpagat nazywał panią Dick-Thorn angielką... Ten mężczyzna na drugim obrazie obok niej, zapewne jej mąż, nie jest tym, którego z nią wtedy widziałem... Któż był ten człowiek?... Czyżby brat księcia de la Tour-Vandieu... Gubię się w domysłach!... — Miałżeby traf zaprowadzić mnie właśnie do tej zbrodniarki, jakiej szukam od lat dwudziestu? Nie!... to niepodobna!...
Pani Dick-Thorn — dodał po chwili, — wynajęła zapewne pałacyk z umeblowaniem, i te obrazy to pozostałość po obcych, z resztą, bywają ludzie podobni do siebie a mimo to nieznający się wcale. Gdyby to jednak była ona?... Gdyby ona była... och! wtedy!...
Niedokończywszy zdania, zacisnął pięści, wygrażając.
Gdyby to była ona?.. powtórzył, nie śmierci bezwłocznej dla niej bym pragnął... Nie!... nie! Zbyt krótkoby cierpiała! Najprzód mi trzeba całego jej majątku, a potem jej krwi, ale kropla po kropli, aż do ostatniej... Ha! ja się dowiem czy to jest ona, ale później nieco... Na teraz bądźmy spokojni i starajmy się dobrze do końca poprowadzić rozpoczętą sprawę.
Tu zaczął przeglądać sprzęty znajdujące się w saloniku, lecz wkrótce przekonał się, że nie było nic takiego, w którym można by było znaleść pieniądze.
Należało szukać gdzieindziej.
Zwrócił się zatem ku drzwiom prowadzącym do buduaru, otworzył je i przymknął w połowie za sobą.
— Ha! ha! — zaśmiał się z cicha, spostrzegłszy hebanowe biurko, w którego szufladzie pani Dick-Thorn umieściła z rana banknoty i papiery. Oto mebelek jaki zastępuje kasę żelazną pięknej wdowie. Przypatrzmy mu się z bliska.
Podszedłszy do biurka, rozpatrywać się zaczął z uwagą.
— Do djabła — wymruknął, zła sprawa! — Zamek podwójny, angielski. Moim haczykiem nic nie poradzę, a nie wziąłem z sobą nic ciężkiego; którymby blat z wierzchu nacisnąć było można. Miałożby mi się z tego powodu nie udać? Miałżebym być zmuszonym odejść z próżnemi rękoma wtedy, gdy kilka zaledwie centymetrów politurowanego drzewa, dzieli mnie od znajdujących się w jego wnętrzu pieniędzy? Nie! to byłoby zbyt głupiem! — Lecz jak się to wziąć do tego?
Odwróciwszy się, przeszedł cicho po pokoju, szukając jakiegokolwiek bądź przedmiotu, który by mu ułatwił włamanie.
Idąc, potknął się o aksamitną poduszkę, leżącą na kobiercu, i aby nie upaść, chwycił za poręcz fotelu. Ten ruch niezręczny, sprawił szmer lekki.
— Do kroć szatanów, wymruknął, robię hałas któryby zdołał przebudzić umarłych!
Zaledwie skończył te słowa, dał się słyszeć głos przyległym pokoju.
— Kto tam? Czy to ty Oliwjo?
— Ha! tego jeszcze brakowało!... pomyślał z przestrachem, a równocześnie lekkie kroki dały się słyszeć za drzwiami.
Nie było czasu do ucieczki.
Przezorny hultaj zdmuchnął świecę i wsunął się szybko ruchem węża pod wielką, kanapę, stojącą tuż przy nim, z pokrycia której spadała frendzla aż do ziemi.
Zaledwie zdołał się ukryć, drzwi nagle otwarto. Pani Dick-Thorn ukazała się na progu, w długim białym peniuarze, z rozpuszczonemi włosami. W lewej ręce trzymała zapaloną lampę; w prawej maleńki rewolwer.
Spojrzawszy badawczo w około buduaru, zbliżyła się ku drzwiom pół uchylonym, prowadzącym do salonu i obejrzała go bacznie.
— A jednak słyszałam coś na pewno! wyrzekła głośno. Być może iż to nie było nic podejrzanego, pęknięcie któregoś ze sprzętów zapewne.
Wracając; zatrzymała się przez parę sekund z utkwionym wzrokiem w hebanowe biurko, i weszła do sypialni, zamknąwszy drzwi za sobą.
Przez spadającą z pokrowca kanapy frendzlę jedwabną widział twarz pięknej wdowy i śledził bacznie jej ruchy.
Był bladym, jak śmierć, drżał cały.
Skoro pani Dick-Thorn zniknęła, wyszedł ze swojej kryjówki i czołgając się na brzuchu po kobiercu, z obawy nowego jakiego potrącenia, któreby zdradzić go mogło, dosięgnął drzwi salonu.
Znalazłszy się tam, zapalił świecę, spojrzał raz jeszcze na ów portret kobiecy, zeszedł ze schodów i znalazł się w kuchni, gdzie pozostawił swoje obuwie.
Wdziawszy je, zgasił światło, wszedł na wierzch okna, zamknął je starannie, wsunąwszy rękę przez otwór wyrżnięty w szybie, zeskoczył na dach ptaszarni, dalej po murze zsunął się na ziemię, odniósł do szopy drabinkę, a po tem wszystkiem usiadł na kamieniu ocierając czoło potem zroszone.
— A więc portret mnie nie omylił!.. wyszepnął, to ona!.. ona! Nie zmieniła się nic prawie przez te lat dwadzieścia. Zawsze jest tak piękną jak niegdyś. Cała różnica, że obecnie rewolwer zastąpił w jej ręku ówczesny pistolet w Neuilly. Miałem sposobność zadania jej ciosu sztyletem, gdy stała odwrócona do mnie plecami. Byłaby martwa upadła, nie wydawszy krzyku, a ja mógłbym był natenczas wyłamać w biurku szufladę i zabrać pieniądze... Ale mnie czegoś więcej potrzeba. Odnalazłem moją trucicielkę... Jest bogatą... Pragnę jej majątku... Pragnę zemsty!
Orzeźwiony powiewem nocnego wiatru, wstał, przeszedł wierzchem drewniane ogrodzenie, i w pół godziny potem wchodził do swego mieszkania przy ulicy Vinaigriers.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ireneusz Moulin, ów znany nam mechanik przybyły z Londynu, postanowił sobie odnaleść rodzinę Pawła Leroyer swego dawnego opiekuna.
Jeden z wysłanych przezeń w tym celu agentów, po długich poszukiwaniach, przyszedł pod „Srebrnego Kruka“, jak sobie przypominamy dla złożenia sprawozdania, w chwili zajścia tamże policji i ujęcia Szpagata wraz z byłym notariuszem.
Otrzymane przezeń wskazówki pozwalały wnosić na pewno, iż wdowa po skazanym zmieniła nazwisko, ponieważ dzieci mniemanej pani Monestiei miały takie imiona jak dzieci pani Leroyer.
Nazajutrz rano, tak jak to było ułożonem tenże posłaniec przyszedł do hotelu pod „Blachą“ i oba z mechanikiem udali się do wskazanego domu gdzie mieli otrzymać nowe objaśnienia.
Odźwierny tegoż domu z całą uprzejmością oddał się na usługi pana Moulin, i opowiadał szczegółowo na zadawane sobie pytania.
Z tych odpowiedzi wypływała pewność, że pani Monastier i pani Leroyer, były jedną i tąż samą osobą, nieszczęściem jednak osoba ta wyprowadziła się od roku, niepozostawiwszy nowego adresu.
Wszelki ślad zatem niknął bezpowrotnie, nić przewodnicząca, nagle się zrywała.
Strapiony, ale nie zniechęcony tem mechanik, rozmyślał co teraz czynić mu należy?
Jego usilne poszukiwania, miały powód dwojaki. Pragnął odnaleść panią Leroyer, aby przedewszystkiem okazać jej swoją niewygasłą wdzięczność, i przyjść z pomocą w razie potrzeby, gdyby, co rzecz prawdopodobna, znajdowała się w trudnym położeniu, jakoteż zakomunikować jej pewne odkrycie, jakie udało mu się pozyskać w Londynie, dzięki któremu miał nadzieję powrócenia czci niewinnie straconemu.
Nazajutrz po dniu w którym ostatnie jego usiłowanie spełzło bez skutku, wyszedł bardzo rano z hotelu pod „Blachą“ i udał się na cmentarz Montparnasse. Postanowił odszukać tam grób swego dawnego pryncypała.
Pani Aniela Leroyer nie wątpił o tem, przychodzi tam zapewne jak niegdyś modlić się na tym grobie a z tąd spodziewał się ją tam spotkać.
Przez tyle lat jednak, urządzenie cmentarza uległo znacznym zmianom. Nowy porządek został tam zaprowadzony. Krzewy powyrastały w wyniosłe drzewa, rzucające cień na marmurowe pomniki a obszerne aleje zastąpiły wązkie niegdyś ścieżynki.
Przebiegając cmentarz przez dwie godziny w różnych kierunkach mechanik nie odnalazł skromnego nagrobku Pewła Leroyer.
— A jednak istnieć on musi!... mówił sobie. — Zakupiono grunt na własność, wiem o tem, gdy na żądanie rodziny oddano jej ciało straconego. Niepodobna ażeby wdowa ten grób zaniedbać miała, pozwoliwszy pochować drogie sobie szczątki, gdzieś pod krzewami. Zacna ta kobieta zapomnieć nie mogła o męczenniku, którego tyle kochała! Jedyny jeszcze pozostaje mi środek, udać się o wskazówki do biura cmentarnego zarządu.
To mówiąc, zwrócił się ku budynkowi, mieszczącemu te biura.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.