Dwie sieroty/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Zadumany, zbliżył się ku wozom od śmieci; leżącym na ziemi. Przy wozach tych były latarnie. Zdjął jedną z przytrzymującej ją rurki i przekonał się że zawierała knot i oliwę. Zapalił ją bezzwłocznie, a okrywając czapką do połowy, tak aby tylko jedną szybą światło przedostać się mogło, rozpoczął poszukiwania między nagromadzonemi tu rupieciami.
Naraz drgnął uradowany, znalazłszy małą przenośną kuźnię, jaką widzimy nieraz pośród materjałów przygotowanych do budowli.
Ta kuźnia była zapełniona różnemi utensyliami jak szczypce, obcęgi, dłuta, oraz pilniki różnego rodzaju, młotki i gwoździe, w znacznej ilości.
Wybrał pilnik, parę haków, zgasił latarnię i wrócił do swojej drabinki.
— Wszystko to dobre wróżby — pomyślał siadając na wierzchołku muru, — sprawa się uda!
Jednocześnie niebo się wyjaśniło. Wybłyskujący promień księżyca wskazał mu pod stopami dach małego budynku lak gdyby ptaszarni, sięgający do połowy wysokości muru.
— Dobrze i to!... — wyrzekł z uśmiechem, — nie będę potrzebował przenosić drabinki na drugą stronę!
Zsunął się po tym dachu i stanął na bruku podwórza, nasłuchując. Szum i gwar Paryża dobiegały z oddalenia; w około niego panowała głęboka cisza.
„Sprawa“ zapowiadała się nad wyraz pomyślnie, chodziło teraz, o zręczne wyważenie drzwi, lub okna.
Na parterze pałacyku, obok głównej wjazdowej bramy, znajdowały się drzwi i trzy okna.
— Z drzwiami, rzecz mniejsza, pomyślał, być może, iż zapomniano zamknąć je na klucz wczoraj wieczorem.
Nacisnął lekko klamkę, ale nadaremno.
— Byłem tego pewny, — wyszepnął, na szczęście mam przy sobie drobne narzędzia i wiem jak je użyć. Bądź co bądź trzeba być w naglącej potrzebie wzbogacenia się, i mieć wielką odwagę ażeby wejść samemu w nocy do domu, gdzie znajdują się cztery kobiety. W Neuilly, natenczas jedna tylko była, a omal nie zginąłem. Rewolwer, trucizna, wszystko dla niej było dobrem. Nie czas wszelako nad tem rozmyślać... Które z okien zaatakować? to główna... Jest ich trzy do wyboru.
Zbliżył się do pierwszego z brzegu, zadrapnął, próbując delikatnie szybę paznokciem.
— Do miljon czartów! szkło grube, lagrowe, wymruknął niezadowolony, za zbyt sumienni i dbali panowie przedsiębiorcy budowli... Ale i na to sposób odnajdę.
Wyjął z kieszeni szklarski djament i blaszane pudełko, w którym znajdowała się kula smoły wielkości jaja. Rozgrzał ją swoim oddechem i obtoczył w ręku dla nadania ciągłości i spójności. Wsparłszy następnie djament na szybie, nakreślił nim krąg szerokości dna od kapelusza.
Ze swoim zajęciem nie spieszył się wcale. Działał spokojnie, jak robotnik pracujący w dzień biały.
Po nakreśleniu kręgu na szybie, wziął znowu kulę smoły rozgrzał ją w rękach i przyłożył do centralnego punktu w nakreślonym kole. Upewniwszy się, że smoła należycie przylgnęła, nacisnął zwolna szybę.
Dało się słyszeć suche chrupnięcie, poczem kawałek szkła wyprysnął.
Pochwycił je Czwartek i przyciągnął ku sobie za pomocą sterczącej na nim smoły, która tu grała rolę jakby guzika na pokrywie; położył na brzegu okna, odjął smołę, schował do blaszanego pudełka, mówiąc z uśmiechem:
— Wybornie! — Oto co się nazywa pracować sumiennie! Teraz pozostaje mi tylko otworzyć okno.
Wsunął rękę w wycięty otwór, a zgiąwszy łokieć, zaczął szukać i odnalazłszy ruchomą zasuwkę zakręcił nią poczem okno otworzyło się bez hałasu.
Nieruchomie, z powstrzymanym w piersiach oddechem, rabuś nadsłuchiwał.
Cisza głęboka panowała w pałacyku.
Wskoczywszy na brzeg okna, wsunął się wewnątrz.
— Gdzie ja jestem? — zapytywał siebie, napróżno usiłując przebić wzrokiem ciemności. — Baczność, bo nic nie widzę!... a gdybym potknął się o coś... Zginąłem!
Potarł zapałkę, i przy jej przelotnym blasku spojrzał w około siebie.
Znajdował się w kuchni.
Pozostawiona w kominie świeca zwróciła jego uwagę. Zapalił ją.
— No! teraz bądźmy przezornymi... wyszepnął.
Zdjął buty, postawił je pod oknem, i ze świecą w ręku szedł ku drzwiom drugiego pokoju z którego się wsunął do umeblowanej bogato jadalni.
— Ha! W tych szufladach, chowają srebro zapewne, — rzekł, spoglądając na kredens. W ostatnim razie możnaby i tem się zadowolnić, obecnie jednak potrzebuję banknotów. Gdzie ich szukać? Zapewne nie tu; ponieważ Szpagat mówił, że owa dama otwierała torbę podróżną w pokoju na pierwszem piętrze. Lecz gdzie u czarta odnaleść tu wschody?
Spoglądając na prawo i lewo, dostrzegł troje drzwi podwójnych. Otworzył pierwsze lepsze, i ujrzał sień przed sobą, zamkniętą szklannemi drzwiami. W głębi tej sieni znajdowały się wschody pokryte kobiercem purpurowym.
— Otóż są nareszcie! wymruknął z cicha; trzeba iść na górę zrobić mały przegląd. I zaczął wchodzić po stopniach z wielką ostrożnością.
Dosięgnąwszy pierwszego piętra, ujrzał kilkoro drzwi przed sobą. Tak jak na parterze trzeba mu było w wyborze udać się na los szczęścia!
Ujął już ręką za klamkę pierwszych lepszych, nagle zatrzymał się drżący, przysłuchując.
Lekki szmer dobiegł z pokoju.
Łotr niezmieszany tem, wydobył nóż z kieszeni, otworzył go, i wsparłszy czoło na futrynie, nasłuchiwał.
Szelest nie ponowił się więcej.
— Zdawało mi się... wyszepnął, i wziąwszy sztylet w zęby, podważył zasuwkę.
Drzwi otworzyły się cicho, dając wolne wejście do saloniku, gdzie ubiegłego dnia rano pani Dick-Thorn zawieszała obrazy nadeszłe z Londynu. Salonik ten, jak sobie przypominamy, przylegał do buduaru, w którym tegoż rana schowała w biurku swoje rodzinne papiery i pęki banknotów, stanowiące resztki jej pozostałego majątku.
Tenże buduar oddzielał salon od sypialni, do których drzwi były zamknięte.
Uspokojony panującym w około milczeniem Jan-Czwartek spojrzał po pokoju, i stanął olśniony bogactwem umeblowania.
— Do kroć piorunów!.. wymruknął, chowając nóż w kieszeń, ależ tu wszystko po magnacku!... Gdzie spojrzę, jedwabie, złocenia!... Chciałbym ja kiedy mieszkać w takim gnieździe. Kanapy, fotele, kobierce, zwierciadła, kandelabry, zegary, wszystko z prawdziwego srebra, a portrety malowane przez jakiegoś mistrza, na pewno!
To mówiąc, zwinął dłoń prawej ręki w kształcie lornetki i zwrócił światło świecy najprzód na portret zmarłego Dick-Thorna, a potem na portret pięknej wdowy.
Spojrzawszy nań, cofnął się przerażony, świeca zachwiała mu się w ręku.
Ta postać kobieca w półcieniu, miała pozór żyjącej istoty a jej oczy, utkwione w patrzącego, posiadały nadprzyrodzoną siłę.
Ogarnął go przestrach, zimny pot spływał mu z czoła.
Do pioruna! wyszepnął, ocierając chustką wilgotne skronie, ależ tak, ja się nie mylę!... Wszak nie śpię... nie jestem pijany... Ja znam tę postać!... To ta sama kobieta która włożyła mi nóż w rękę szepcąc: „Zabij!...“ która usiłowała następnie i mnie zgładzić... Tak jest, to owa trucicielka z Neuilly!...
Drżał na całym ciele i myślał już o ucieczce. Po kilku jednak sekundach, nabrał odwagi, a podniósłszy wyżej świecę, podszedł do portretu, aby przypatrzyć się mu bliżej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.