Przejdź do zawartości

Dwie matki/Część pierwsza/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXII.
Matka nieszczęśliwych.

Nie zabrakło Gabrjeli starań i pielęgnowania najczulszego. Przez cały miesiąc pomimo tego była zawieszoną niejeko, pomiędzy życiem a śmiercią. Lekarz i poczciwa akuszerka, złożyli dowody olbrzymiego poświęcenia przy łożu biednej chorej. Zwalczali chorobę z najwyższą energją i odwagą. Odpoczywali zaledwie tyle, aby nie upaść zupełnie na siłach.
Od pierwszej chwili Gabrjela była przedmiotem szczerej sympatji. Otaczano ją współczuciem najżywszem. Wszyscy życzyli jej wyzdrowienia i pragnęli, aby usiłowania ajentów policyjnych, były uwieńczone skutkiem jak najpomyślniejszym, i aby udało im się odkryć winowajców. Codziennie kilkadziesiąt osób odwiedzało domek ustronny, dowiadując się o zdrowie biednej Gabrjeli.
Śmierć jej byłaby wywołała ogólną żałobę. Ucieszono się też niezmiernie, gdy lekarz zaręczył, że odzyskuje siły i żyć będzie napewno. Radość z wyzdrowienia nieszczęśliwej młodej matki, zmieniła się niebawem w przerażenie, gdy lekarz oświadczył, że jeżeli odzyska zdrowie fizyczne, umysł jej pozostanie zmąconym.... może i na zawsze.
Tak miało się stać rzeczywiście. Cios był nadto silny.... Chwilowo Gabrjela straciła zdrowe zmysły i było niemożliwym orzec z góry, czy ten stan zmieni się kiedykolwiek? Ta okoliczność spotęgowała do najwyższego stopnia otaczającą Gabrjelę, ogólną sympatję. Jej nieszczęście, tajemnicze wykradzenie dziecka, stanowiły treść niewyczerpaną wszystkich rozmów. Nawet i ludzie najobojętniejsi, byli dla niej z szczerem współczuciem. Zajmowano się coraz żywiej poszukiwaniami czynionemi przez policję, czekając ostatecznego wyniku. Mówiono ogólnie:
— Aby ją uzdrowić, trzebaby koniecznie zwrócić biednej matce dziecko ukradzione.
— Podli zbrodniarze! Doprowadzić nieszczęśliwą do tak okropnego stanu!
— Policja niedaremnie przecież ma wszędzie uszy i oczy... potrafi ich wyśledzić.
— Za taką zbrodnię powinna być kara straszna.
— Galery, choćby dożywotnie, to za mało! Tacy nikczemni, niech idą pod gilotynę!
W ten sposób objawiało się ogólne oburzenie i srogi gniew tłumu. Prefektura policji rozesłała na zwiady swoich najsprytniejszych ajentów. Pomimo zręczności kilku z pomiędzy nich, gorliwości i czynności wszystkich, nie rozpraszał ciemności sprawę otaczających, ani jeden promyk jaśniejszy, i wreszcie agenci oświadczyli, że są zupełnie zniechęceni i stracili nadzieję odkrycia tajemnicy, dopóki im w tem nie pomoże Gabrjela po odzyskaniu przytomności. Kto najwięcej bolał nad tą niemożliwością, którą czuł się skrępowanym, to z pewnością Morlot.
Był on po prostu zrozpaczony. Napełnił rozmaitemi notatkami kilka kartek w swojej książeczce, ale nie postąpił ani krok naprzód. Codziennie z miną skrzywioną, jakby po zażyciu gorzkich pigułek, przeglądał pilnie i badał długo swoje zapiski. Nadaremnie mordował umysł; żadna myśl rozświecająca tajemnicę nie wpadała mu do głowy. Stawały mu zawsze na drodze przeszkody nieprzezwyciężone. Kilka razy sądził się bliskim celu i znowu zaczynał błądzić w ciemnościach.
Bądź jak bądź, nie powinna była na tem zbyt wiele ucierpieć jego miłość własna. Pocieszał się tem przeświadczeniem, że i jego koledzy choć sprytniejsi i bardziej niż on doświadczeńsi, musieli dać za wygranę, uważając się za pokonanych.
Gdyby który z nich był potrafił uchylić bodaj koniuszek rąbka, zasłony gęstej, która okrywała sprawę tajemniczą; byłby siebie poczytał za ostatniego niedołęgę, który powinien ukryć przed światem swój wstyd i swoją głupotę na jakiejś wyspie bezludnej, na wzór Robinsona.
Przy końcu września Gabrjela fizycznie odzyskała zdrowie najzupełniej. Była tylko niesłychanie bladą, ale silną jak dawniej. Wszystkie funkcje cielesne, odbywały się u niej prawidłowo.
Rozmawiała czasem, nawet odpowiadała na pewne pytania jej zadawane; nie mogła jednak zebrać myśli rozpierzchłych i nic sobie nie przypominała z przeszłości. Władze umysłowe były niejako sparaliżowane, a w głowie chaos nierozplątany.
Oddano ją więc jako niespełna rozumu, do domu obłąkanych w Salpetrière.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani de Perny i jej syn, byli u szczytu swoich pragnień i marzeń najśmielszych. Udało im się przeprowadzić plan we wszelkich szczegółach, i z dziwną zręcznością. Trzymali w rękach ów majątek, który chciwie pożądali, nawet jeszcze przed ślubem Matyldy. Teraz nie mógł on się im wymknąć.
Niezdolni w swej przewrotności do jakichkolwiek wyrzutów sumienia, nie czuli ani skrupułów, ani niepokoju. Nie myśleli o tem nigdy, że prędzej czy później, spada kara za zbrodnię, wymierzona ręką Boga, sędziego najsprawiedliwszego.
Po odjeździe panny Solange, odgrywającej sumiennie rolę akuszerki, pani de Perny zwróciła córce wolność zupełną. Pewna teraz, że nie ma się czego obawiać ze strony margrabiny, która stała się pomimowolnie wspólniczką ich zbrodni, nie trzymała jej pod kluczem, i przestała również grać przy niej rolę dozorcy więziennego.
Gdy spostrzegła Matylda, że nie otaczają jej argusowe oczy szpiegów, podpatrujących i śledzących każdy jej ruch i każdy krok uczyniony; że może iść gdzie się jej podoba, nie spotykając na drodze matki, narzucającej jej gwałtem swoje towarzystwo, biedna ofiara lżej odetchnęła.
Pierwszym użytkiem, jaki zrobiła z udzielonej wolności, było zwiedzenie szczegółowe ogrodów i parku nader rozległego, których dotąd wcale nie znała. Później wyjeżdżała powozem na dalsze wycieczki w okolicę zamku Coulange i nie mogła dość się nadziwić cudownym i malowniczym widokom. To przerywało cokolwiek ponury wątek jej smutnych myśli. Pogrążała się w samotności i cichem rozmyślaniu pełnych słodkiej melancholji. W takich chwilach oddalała się i od dziecka, narzuconego jej, którego widzieć nie chciała, a szczególniej od matki, wzbudzającej w Matyldzie trwogę niesłychaną.
Mieszkańcy wiosek przynależnych do zamku Coulange, nie widywali dotąd młodej margrabiny. Przypatrywano jej się też z wielką ciekawością, gdy ukazała się raz pierwszy w kościele w jakieś święto, razem z panią de Perny. Ciekawość wieśniaków nie mogła obrazić Matyldy, ani nie sprawiała jej przykrości. Zauważyła bowiem, że patrzano na nią z wielką życzliwością, jakby czuli się szczęśliwi z jej oglądania. I rzeczywiście w spojrzeniach tych poczciwych prostaczków, które zdawały się szukać oczów młodej margrabiny, malowało się raczej szczere przywiązanie, niż prosta ciekawość.
Najśmielsi z pomiędzy nich, zbliżyli się do Matyldy, gdy wychodziła z kościoła, pozdrawiając serdecznie i dopytując się o zdrowie „jaśnie pana“. Każda wzmianka przychylna o jej mężu, wzruszała do głębi margrabinę. Odpowiadała też poczciwcom ze łzami w oczach, i z wrodzoną jej uprzejmością.
Ile razy szła pieszo przez wieś, nie omieszkała wstąpić pod strzechę najuboższych, gdzie tylko było coś dobrego do zrobienia, gdzie potrzeba było zasiłku pieniężnego, słowa pociechy w zwątpieniu, lub pomocy i porady w chorobie.
Dowiedziała się nie bez zdziwienia, że odkąd zamieszkała w zamku, obsypywała dobrodziejstwami całą okolicę; że nazywano ją po prostu opatrznością wszystkich nieszczęśliwych. Zrozumiała, że to jej matka, w celu łatwym do pojęcia, rozrzucała garściami nie swoje pieniądze, w imieniu margrabiny.
— Gdy umarła matka jaśnie pana — opowiadano we wsi Matyldzie, wszyscyśmy płakali rzewnie, tracąc w niej prawdziwą dobrodziejkę i opiekunkę ubogich... Dziś jesteśmy pocieszeni, odszukując tę samą łaskawość w synowej nieboszczki. Nazywaliśmy ją, matką nieszczęśliwych, i jaśnie panią już tak samo nazywamy. Jest w Coulange odwieczna tradycja, przechodząca z ojca na syna. Opiewa ona: „Wszyscy margrabiowie de Coulange, są dzielni i wspaniałomyślni, a żony ich bez wyjątku, anielsko dobre i litościwe“.
Nie tyle dla córki, ma się rozumieć, ile przez wzgląd na własne znudzenie brakiem towarzystwa, pani de Perny dopuszczała teraz do zamku obce osoby. Pomiędzy innymi zaczął bywać bardzo często proboszcz z Coulange, nadskakujący ciągle pani de Perny.
Zdrowie dziecka było doskonałe: rozwijało się i rosło w oczach. Margrabina nigdy o chłopcu nie wspominała, nie zajmując się nim zupełnie. Zauważyli jej niezwykłą dla syna obojętność, tak domowi, jak i nieliczni goście, bywający w zamku. Wywołała ona lekkie zdziwienie, z którem jednak nikt się nie zdradził wobec Matyldy.
Wbrew radom i napominaniem matki, margrabina trzymała się zdała od dziecka, usiłując prawdopodobnie nie myśleć nawet o tegoż istnieniu.
Mamka natomiast nie odstępowała na krok dziecka. Gdy schodziła do ogrodu, niosąc na rękach swego wychowanka, unikała wiedziona instynktem spotkania z Matyldą.
Dnia pewnego, niedługo po jej sprowadzeniu do zamku, mamka, sądząc, że spełnia swój obowiązek, wniosła niemowlę ślicznie wykąpane i wystrojone do pokoju margrabiny, podając jej malca do uścisku macierzyńskiego.
Matylda cofnęła się gwałtownie; twarz jej przybrana dziwny wyraz i odwróciła głowę.
— Jaśnie pani nie uważa, jak paniczyk rośnie, a jaki świeżutki i ładniutki, niby różyczka... — bąknęła mamka nieśmiało.
— Nie! — odrzekła margrabina sucho i wyniośle. Dodała żywo:
— Pielęgnuj dziecko moje kobieto z całą troskliwością, to twoja powinność, i więcej nikt od ciebie nie żąda.
Odeszła mamka zbita z tropu nie śmiejąc ust otworzyć. Gdy znalazła się w swoim pokoju, przycisnęła czule niemowlę do piersi i ucałowała kilkakrotnie.
— Biedne maleństwo! — szepnęła — matka własna nie chce patrzeć na ciebie! Ja za to kocham cię całem sercem!
Znowu dziecię obsypała pocałunkami z oczami łez pełnemi. Odtąd nie ośmieliła się więcej narzucać margrabinie swego wychowanka.
Cieszyło to poniekąd poczciwą kobiecinę, że dziecko poruczono wyłącznie jej opiece i staraniom. Przylgnęła do niego rzeczywiście i pokochała jakby swoje własne. Biedactwo, wydarte matce, pozbawione jej pieszczot, znalazło przynajmniej w swojej karmicielce czułą i przywiązaną doń szczerze istotę.
W pierwszych dniach września doszła wieść do Coulange, o śmierci ciotki margrabiego, księżny de Chesnel-Tanguy. Zasnęła cichutko, na wieki, jak kurczę, licząc blisko sto lat, w swoim starożytnym zamku w Pireneach, z którego nie wyjeżdżała od pół wieku.
Donosił o tem notarjusz i prawny pełnomocnik księżnej. List był adresowany do Matyldy.
„Nic nam nie zwiastowało — pisał — końca tak rychłego, czcigodnej księżnej, która, mogę śmiało powiedzieć.... zaszczycała mnie całem zaufaniem i serdeczną przyjaźnią. — Umarła prawie nagle, na uwiąd starczy. Ostatnią jej wielką radością, było doniesienie o przybyciu na świat syna w zamku Coulange, w liście pisanym przez szanowną matkę pani margrabiny“.
„Wiadomo zapewne pani margrabinie, jak czule kochała swego bratanka... ostatniego potomka, wielkiego rodu de Coulange... Martwiła się ustawicznie jego chorobą. Urodziny syna młodego hrabiego de Coulange, pocieszyły ją cokolwiek w ciężkim smutku. — Jestem z domu margrabiów de Coulange — rzekła do mnie księżna, iście z młodzieńczym zapałem. Nie posiadam się też z radości, dowiadując się przed śmiercią, że nasz ród starożytny nie wygaśnie, że wypuścił on nową latorośl! — Może też przeczuwała, że dni jej już są policzone. Zaraz nazajutrz kazała mi sporządzić kodycyl do testamentu, w którym ustanowiła margrabiego de Coulange swoim jeneralnym spadkobiercą“.
„Księżna pani zapisała w owym kodycylu, swojemu wnukowi Eugenjuszowi, Karolowi, hrabiemu de Coulange: 1) Kapitał pięciukroć sto tysięcy franków; 2) Klucz prześliczny Atlier, oszacowany na dwa miljony franków, z którego dochody pobierać będzie spadkobierca, doszedłszy do wieku lat dwudziestu“.
„Spadek po księżnej de Chesnel-Tanguy, dochodzi do dziesięciu miljonów; prócz pół miljona franków, rozmaitych zapisów dla służby i towarzystw dobroczynnych, do których za życia należała“.
W końcu listu notarjusza, były serdeczne życzenia, aby margrabia odzyskał zdrowie jak najrychlej; wyrazy poważania dla Matyldy i ofiarowanie nadal margrabiostwu, swoich usług, jak też zapewnienie o jego niezmordowanej gorliwości, w spełnieniu ich rozkazów, jeżeliby raczyli go niemi zaszczycić.
Sosten i jego matka tryumfowali na całej linji. Urzeczywistniało się ich najśmielsze marzenie. Radość nie miała też granic. Dochodziło prawie do szału. Byli po prostu olśnieni.
— Czyś nareszcie zrozumiała? — rzekła do córki pani de Perny. — Nosisz jedno z najpiękniejszych nazwisk we Francji, a od dziś posiądziesz i majątek odpowiedni do stanowiska, które zajmiesz w społeczeństwie... Niewdzięczna... oto cośmy zrobili dla ciebie, ja i twój brat; oto czem obdarzyliśmy cię, w naszej troskliwości o twoją przyszłość!...
Margrabina odparła głucho:
— Tak... oto coście ze mną uczynili! Zostałam z łaski waszej wspólniczką zbrodni, tem donioślejszej, im zwiększa się przez spadek majątek margrabiego de Coulange!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.