Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII
ŻAGLOWIEC „BŁYSKAWICA“

Mordaunt starannie drzwi za sobą zamknął i wszedł do podziemnego korytarza, przeprowadzonego do sąsiedniego domu. Schował szpadę do pochwy, przystanął, by odetchnąć i przekonać się, czy jest ranny.
— Wyśmienicie! — rzekł, — nic mi prawie nie jest; małe zadraśnięcia, dwa, na rękach, jedno w piersi, ot i wszystko.
O! ja lepiej potrafię!
Proszę zapytać kata z Bethune, lorda Wintera mojego wuja i króla Karola!
A teraz spieszmy się, każda sekunda stracona może ich ocalić... a muszą zginąć razem, wszyscy czterej, od jednego ciosu; niech ich pochłonie ogień ziemski, w braku piorunów z nieba... Niech przepadną poszarpani w kawały, niech kości ich nawet znikną bez śladu.
Mordaunt szybkim krokiem udał się do pierwszych koszar kawaleryjskich, oddalonych prawie o pół mili.
Pięć minut mu na to wystarczyło.
Przybywszy na miejsce, nazwał się, rozkazał podać najlepszego konia, skoczył na siodło i puścił się w drogę. Za kwadrans był już w Greenwich.
— Otóż i port, — mruknął; — ten punkt ciemny w odali, to Psia Wyspa. Dobrze! o pół godziny ich uprzedziłem... a może o całą godzinę... Jakiż głupiec ze mnie! o mało się nie zadusiłem niedorzecznym pośpiechem?
— No teraz, — dodał stając w strzemionach, by dalej widzieć w masie nagromadzonych lin i masztów — „Błyskawica!“ gdzie jest Błyskawica?
W chwili, gidy głośno wymówił te słowa jakby odpowiając myśli swojej, człowiek jakiś, leżący na kupie żagli, podniósł się i postąpił kilka kroków do Mordaunta. Mordaunt wyjął chustkę z kieszeni i potrząsł nią w powietrzu.
Nieznajomy patrzył uważnie, lecz nie ruszył się z miejsca.
Mordaunt zawiązał węzły na czterech rogach chustki; nieznajomy przystąpił do niego.
Był to, jak wiemy, znak umówiony. Marynarz otulony był szeroką opończą wełnianą, zakrywającą całą osobę i twarz nawet.
— Panie, — odezwał się, — czy przybywasz z Londynu dla przejechania się po morzu?
— Tak, umyślnie, — odparł Mordaunt, — w stronę Psiej Wyspy.
— Rozumiem. Zapewne pan nie pojedzie pierwszą lepszą łodzią? Wołałby pan sam wybrać? Naprzykład statek pewny, szybki?...
— Jak Błyskawica — odparł Mordaunt.
— Widzę, że pan mu jego statku poszukuje a ja jestem kapitanem, jakiego mu potrzeba.
— Tak i mnie się zdaje, — rzekł Mordaunt, — nadewszystko, jeżeli pamiętasz pewne znaki porozumienia.
— Oto są, — odrzekł marynarz, wyjmując z kieszeni opończy chustkę z węzłami na czterech rogach.
— Wybornie! — wykrzyknął Mordaunt, zeskoczywszy z konia. Nie mamy czasu do stracenia. Każ zaprowadzić konia do pierwszej lepszej oberży, i dawaj tu swój statek.
— A towarzysze pańscy? — zapytał marynarz. — Sądziłem, że będzie was czterech, oprócz waszych lokajów.
— Posłuchaj, — rzekł Mordaunt zbliżając się, — nie jestem tym, którego oczekujesz, tak samo, jak ty nie jesteś człowiekiem, jakiego oni spodziewają się zastać tutaj... Zająłeś miejsce kapitana Roggers, wszak prawda? zrobiłeś to z rozkazu generała Cromwella; ja także przez niego jestem przysłany.
— Rzeczywiście, poznaję cię teraz. Nazywasz się kapitan Mordaunt.
Mordaunt zatrząsł się.
— Oh! nie obawiaj się, — rzekł marynarz odkrywając głowę, — patrz, jam twój przyjaciel...
— Kapitan Grosslow! — zawołał Mordaunt.
— We własnej osobie... Generał przypomniał sobie, iż byłem niegdyś oficerem marynarki. Czyż to zmienia twoje zamiary?
— Nie, nie, przeciwnie, wszystko zostaje jak być miało.
— Myślałem na chwilę, że śmierć króla...
— Śmierć króla przyśpieszyła ich ucieczkę. Za kwadrans, może nawet za dziesięć minut, będą już tutaj.
— Co zatem myślisz robić?...
— Wsiąść z tobą razem na statek. Czy masz tu kogo, coby zabrał konia mojego?
Grosslow gwizdnął; natychmiast ukazał się majtek.
— Petrich — rzekł Grosslow — zaprowadź konia do najbliższej oberży. Na zapytanie, czyj to wierzchowiec, odpowiesz, że jakiegoś pana irlandzkiego.
Majtek oddalił się, nie uczyniwszy żadnej uwagi.
— Czy nie obawiasz się, że cię pozna ją?... — zapytał Mordaunt.
— Spokojny jestem, noc ciemna, opończą się zakryję; przecież ty mnie nie poznałeś, choć znasz dobrze, tembardziej oni!...
— To prawda — rzekł Mordaunt — w dodatku na myśl im nie przyjdziesz... Czy wszystko gotowe?
— Tak.
— Doskonale. Prowadź mnie na pokład statku, a sam wracaj na stanowisko, ponieważ oni przybędą niezadługo.
— Gotów jestem.
— Koniecznem jest, by mnie żaden z twoich ludzi nie widział wchodzącym...
— Mam tylko jednego, i ufam mu, jak sobie samemu.
A przytem, nie zna cię wcale; posłuszny i gotów spełnić rozkazy, lecz o niczem nie wie...
— Dobrze. A zatem w drogę.
Poszli w dół Tamizy, stała tam mała barka, przymocowana łańcuchem do słupa kamiennego. Grosslow przyciągnął ją i trzymał, podczas gdy Mordaunt wchodził, potem sam wskoczył, uchwycił wiosło i wiosłował. Po upływie pięciu minut wydostali się z lasu przeróżnych statków, a Mordaunt ujrzał na horyzoncie mały żaglowiec, kołyszący się na kotwicy o pięć węzłów najdalej od Psiej Wyspy. Podpłynęli ku Błyskawicy. Grosslow gwizdnął w sposób umówiony.
— Czy to ty, kapitanie? — zapytał cichy głos.
— Tak, spuść drabinkę.
Grosslow lekko jak jaskółka przesunął się pod przednim masztem i stanął na krawędzi.
— Wchodź prędzej, — rzekł do towarzysza.
Mordaunt bez odpowiedzi uchwycił sznur i wdrapał się po bokach statku ze zręcznością rzadką u ludzi żyjących na stałym lądzie. Pragnienie zemsty zastępowało mu przyzwyczajenie, czyniło go zdolnym do wszystkiego.
Jak to przewidywał Grosslow, strażnik, na pokładzie Błyskawicy nie zauważył nawet, że patron jego powrócił z towarzyszem.
Mordaunt i Grosslow udali się do izby kapitana. Była to kajuta tymczasowa, sklecona z desek na pomoście. Wygodne i obszerniejsze pomieszczenie kapitan Roggers ustąpił swoim pasażerom.
— Gdzie oni będą?... — zapytał Mordaunt.
— Na przeciwnym brzegu statku — odparł Grosslow.
— Nie mają nic wspólnego z tą kajutą?
— Nic, zupełnie...
— Przewybornie! Ukryję się tutaj... Wracaj do Greenwich i przywieź ich... Czy masz szalupę?
— Tak, którą tu przybyliśmy.
— Zdaje się być lekką i dobrze zbudowaną.
— Lekka jak czółno...
— Przywiąż ją z tyłu statku, włóż wiosła, niech płynie za nami, jak nadejdzie chwila, pozostanie nam linę tylko przeciąć. Naładuj ją rumem i sucharami. Na wypadek gdyby morze było burzliwe, ludzie twoi nie rozgniewają się, gdy będą mieli czem się posilić.
— Zrobię, jak mówisz. Chcesz obejrzeć prochownię?
— Nie, jak powrócisz. Założę lont własnoręcznie, aby się upewnić, że długo palić się nie będzie. Przedewszystkiem zakryj dobrze twarz, ażeby cię nie poznali.
Słychać było właśnie dziesięć uderzeń dzwonu, ponuro rozbrzmiewającego w ciężkiem powietrzu, pod niebem za krytem czarnemi chmurami.
Grosslow otworzył drzwi kabiny, Mordaunt wszedł i zamknął się wewnątrz. Następnie przykazał majtkowi największą czujność, a sam zszedł do barki, i oddalił się spiesznie, prując gwałtownie bałwany morskie.
W chwili gdy właśnie Grosslow wysiadał na ląd, rozległ się odgłos koni, biegnących galopem po brukowane i drodze.
— O!... — pomyślał — Mordaunt miał rację, nagląc mnie... W sam czas przybyłem... otóż i oni...
W samej rzeczy, byli to nasi przyjaciele, a mianowicie straż przednia złożona z d‘Artagnana i Athosa. Dotarli do miejsca, gdzie stał Grosslow, i zatrzymali się, jak gdyby odgadli, że to właśnie ten, którego szukali. Athos zsiadł z konia, rozwinął powoli chustkę ze związanemi rogami, potrząsając nią w powietrzu, podczas gdy d‘Artagnan zawsze ostrożny, schylił się tylko z konia, z ręką na pistoletach.
Grosslow niepewny, czy jeźdźcy są tymi, na których oczekiwał, skrył się za słup, służący do zwijania lin okrętowych; ujrzawszy jednak umówiony znak, podniósł się i szedł prosto do przybyłych. Płaszcz okrywał go od stóp do głowy, twarzy nie było widać zupełnie. Zresztą ciemna noc czyniła nawet te ostrożności zbytecznemi. Pomimo to, przenikliwe oko Athosa odgadło, że to nie Roggers przed nim stoi.
— Czego chcesz ode mnie?... — zapytał Grosslowa.
— Chcę wam powiedzieć, milordzie — odparł Grosslow, starając się przybrać akcent irlandzki — że poszukujesz patrona statku, Roggersa, lecz napróżno go upatrujesz.
— A to dlaczego?... — zapytał Athos.
— Dziś rano spadł z masztu i złamał nogę. Jestem jego krewnym; wtajemniczył mnie w całą sprawę, polecił przyjąć zamiast niego i przeprowadzić, gdzie będą chcieli, szlachciców, którzy mi okażą chustkę związaną na czterech rogach, jak ta, którą pan trzymasz w ręku, i jaką ja mam w kieszeni.
To mówiąc Grosslow wyjął chusteczkę, jaką już pokazywał Mordauntowi.
— Czy to wszystko?... — zapytał Athos.
— Nie, milordzie; chodzi jeszcze o siedmdziesiąi pięć funtów szterlingów, obiecanych mi, jeżeli wysadzę was szczęśliwie na ląd w Boulogne, lub w jakim innym punkcie Francji, przez was wskazanym.
— Cóż ty na to, d‘Artagnan?... — zapytał Athos po francusku.

— Chciałbym najprzód wiedzieć, co on mówi?.. — odparł tenże.
Noga Mordaunta dotknęła ściany.
— A! prawda, zapomniałem, że nie rozumiesz po angielsku.

Athos powtórzył rozmowę, jaką miał z patronem.
— Zdaje mi się, że to dosyć prawdopodobne — rzekł gaskończyk.
— I mnie także — dodał Athos.
— W dodatku — podjął d‘Artagnan — jeżeli ten człowiek nas oszukuje, możemy w każdej chwili w łeb mu palnąć.
— A kto nas wtedy poprowadzi?
— Ty, Athosie; tyle rzeczy potrafisz, nie wątpię, że i statkiem umiesz kierować.
— Na honor — rzekł Athos, śmiejąc się żartobliwie — prawie zgadłeś, kochany przyjacielu. Ojciec przeznaczył mnie do służby morskiej, posiadam zatem niektóre wiadomości potrzebne żeglarzowi.
— A widzisz!... — zawołał d‘Artagnan.
— Idź teraz, d‘Artagnan, i przyprowadź przyjaciół naszych; jest już jedenasta, nie mamy czasu do stracenia.
D‘Artagnan podjechał do Porthosa i Aramisa, którzy z pistoletami w ręku stali na końcu miasta, bacząc pilnie na drogę, oparci o jakiś stary budynek; lokaje znów i Parry trzymali straż z boku, gotowi na każde zawołanie.
D‘Artagnan wezwał przyjaciół, aby się za nim udali, oni znów dali znak swoim służącym, aby zsiedli z koni i zdjęli z nich pakunki.
Parry z wielkim żalem rozstawał się z przyjaciółmi; proponowano mu, ażeby pojechał do Francji, lecz odmawiał uparcie.
— To bardzo proste — powiedział Mousqueton — ma on bowiem pewne zamiary względem Grosslowa.
Trzeba pamiętać, że to Grosslow rozciął głowę Parry‘emu.
Mały orszak podążył do Athosa. D‘Artagnana napadła znów wrodzona nieufność; znajdował wybrzeże zanadto pustem, noc za ciemną, a patrona zanadto łatwo zgadzającym się na wszystko. Opowiedział Aramisowi swoje przypuszczenia, lecz ten, sam będąc podejrzliwym, nie uspokoił go bynajmniej. Athos usłyszał mruczenie gaskończyka i domyślił się jego obaw.
— Nie pora na nieufność — odezwał się — łódź czeka, siadajmy.
— Cóż nam przeszkadza wsiąść — rzekł Aramis, można niedowierzać, a jednak robić swoje? Będziemy pilnować naszego przewodnika.
— Jeżeli tylko poznamy, że nas oszukuje, zaduszę go, i po wszystkiem.
— Dobrześ powiedział, Porthosie — podjął d‘Artagnan. Siadajmy zatem do łodzi. Mousqueton, idź naprzód.
D‘Artagnan powstrzymał przyjaciół, każąc iść naprzód służbie, aby wypróbowali moc deski, po której trzeba było iść z wybrzeża do łodzi.
Trzej lokaje przeszli bez wypadku.
Athos poszedł za nimi, potem Porthos i Aramis. D‘Artagnan był ostatnim; szedł i ciągle z niedowierzaniem kiwał głową.
— Nie podoba mi się — rzekł — nie widzę na wybrzeżu ani inspektora, ani straży nadmorskiej.
— Masz też na co narzekać!... — przerwał Porthos — wszystko przecież idzie, jak po maśle.
— Zanadto dobrze i łatwo, Porthosie. Lecz niech się dzieje wola Boska...
Deskę odsunięto, patron siadł u steru i dał znak jednemu z majtków, który ujął za bosak i starał się wydostać z labiryntu statków, jakiemi mała barka była otoczona. Drugi majtek stał na przodzie z wiosłem w ręku.
Gdy tylko można już było użyć wioseł — obydwaj zaczęli silnie robić niemi i łódź sunęła dość szybko.
— Nakoniec płyniemy!... — odezwał się Porthos.
— Jeszcześmy nie dojechali — rzekł d‘Artagnan — nie wiemy, co nas może spotkać.
— E, mój kochany — mówił Porthos — śpiewasz ciągle na trwogę, jak ptak złowróżbny. Kogóż spotkać możemy w noc tak ciemną, że o dwadzieścia kroków nic dojrzeć niepodobna.
— Tak, lecz jutro rano?
— Jutro rano będziemy w Boulogne.
— Pragnę tego z całego serca — rzekł gaskończyk, i przyznaję się do obawy. Będziesz się śmiał ze mnie, Athosie, lecz dokąd byliśmy na odległość strzału od lądu, oczekiwałem ciągle strasznej jakiejś kanonady, która nas miała zaprzepaścić.
— Niepodobieństwo, mój drogi — odezwał się Porthos, przecieżby nabito jednocześnie i kapitana i marynarzy.
— Ba! wielka historja! Czy sądzisz, że pan Mordaunt zważałby na taką bagatelę?
— „Błyskawica“ — zawołał kapitan.
— Już przybyliśmy?... — zapytał Athos.
— Tak panie.
Po kilku pchnięciach zrównali się z małym żaglowcem. Majtek oczekiwał z drabiną, ponieważ poznano podpływającą łódź.
Athos szedł pierwszy z całą zręcznością wprawnego marynarza; Aramis ze znajomością, jaką miał oddawna ze sznurem, drabiną i innemi mniej więcej dowcipnemi sposobami, wynalezionemi dla dostania się do miejsc wzbronionych; d‘Artagnan zwinnie, jak strzelec kóz alpejskich; Porthos z siłą, jaką zawsze wszystkie przeszkody zwalczał:
Lokajom nie poszło tak łatwo; nie mówimy tu o Grimaudzie, chudym i cienkim, jak kot żyjący na dachu, który wszędzie się wciśnie, lecz o Mousquetonie i Blaisois, których majtkowie musieli podsadzać i podawać Porthosowi a ten ich chwytał garścią za kołnierze kaftanów i stawiał na pomoście.
Kapitan zaprowadził swoich pasażerów do przygotowanego apartamentu, składającego się z jednej izby dla wszystkich; następnie oddalił się pod pozorem wydania potrzebnych rozporządzeń.
— Zatrzymaj się pan chwilę — rzekł d‘Artagnan — jak liczną załogę masz na statku?
— Nie rozumiem — odparł tenże po angielsku.
— Zapytaj go, Athosie.
Athos zrobił, jak chciał d‘Artagnan.
— Trzech — odpowiedział Grosslow — oprócz mnie, ma się rozumieć.
D‘Artagnan domyślił się, ponieważ kapitan odpowiadając podniósł trzy palce.
— O!... — powiedział — tylko trzech, zaczynam się uspokajać. Lecz pomimo to, podczas gdy wy tu się ulokujecie, pójdę obejrzeć nasz statek.
— A ja się zajmę kolacją — rzekł Porthos.
— Piękny i szlachetny pomysł, Porthosie, tylko go wykonaj... Pożycz mi Grimauda, Athosie, który w towarzystwie swego przyjaciela Parry‘ego nauczył się bełkotać po angielsku; posłuży on mi za tłomacza.
— Grimaud, idź za panem — rzekł Athos.
D‘Artagnan wziął w jednę rękę latarnię, w drugą pistolet i przemówił do kapitana: — „Come“.
Słowo to i drugie „goddam“, oto wszystko, co się nauczył po angielsku. D‘Artagnan otworzył klapę i wszedł pod pokład.
Dół statku podzielony był na trzy oddziały. Ten do którego d‘Artagnan się spuścił i który ciągnął się od trzeciego małego masztu do tyłu okrętu, był położony pod kajutą, w której Athos, Porthos i Aramis mieli noc spędzić; drugi oddział przeznaczono dla służących; trzeci szedł aż do przodu statku, to jest pod tymczasową kabiną kapitana, gdzie Mordaunt był ukryty.
— O! o!... — zawołał d‘Artagnan schodząc na dół i świecąc latarnią, co tu beczek.
— Co pan mówi?... — zapytał kapitan po angielsku.
D‘Artagnan domyślił się z intonacji głosu.
— Chciałbym wiedzieć, co się znajduje w tych beczułkach — zapytał d‘Artagnan, zbliżając latarnię.
Kapitan uczynił ruch, jakby chciał wskoczyć na drabinę, lecz powstrzymał się.
— Porto — odpowiedział.
— A! wino Porto — rzekł d‘Artagnan — dobrze o tem wiedzieć — przynajmniej nie pomrzemy z pragnienia.
Następnie, zwracając się do Grosslowa, który ocierał czoło potem zlane:
— I wszystkie pełne?... — zapytał.
Grimaud przetłomaczył zapytanie.
— Niektóre pełne, lecz są i próżne — rzekł Grosslow, w którego głosie, pomimo wysiłku, niepokój przebijał.
D‘Artagnan uderzył ręką po beczkach i przekonał się, iż pięć jest pełnych, reszta zaś puste, następnie świecił latarnią pomiędzy beczkami, (z wielkiem przerażeniem anglika), a zobaczywszy, że nic tam niema groźnego:
— Idźmy dalej — powiedział — i skierował się do drugiej przegrody.
— Wstrzymaj się pan — rzekł anglik stojący w tyle i widocznem pomieszaniem, ja mam klucz od tych drzwi.
Minął szybko d‘Artagnan i Grimauda i drżącą ręką otworzył z klucza przegrodę, w której Mousqueton i Blasois przygotowywali wieczerzę.
Nic tu nie było do oglądania, kąty puste, a latarnia zawieszona oświecała dwóch towarzyszy.
Przeszli prędko do trzeciej przegrody, zajętej przez załogę.
Kilka hamaków, stół przymocowany sznurem, dwie ławki spleśniałe, tworzyły całe umeblowanie.
D‘Artagnan przetrząsł jeszcze stare żagle zawieszone na ścianach, a nie znalazłszy nic podejrzanego, powrócił na pokład.
— A to co za pokój?... — zapytał d‘Artagnan.
Grimaud przetłomaczył anglikowi słowa muszkietera.
— To mój pokój — rzekł kapitan — czy chcesz pan wejść?
— Otwórz drzwi — rzekł d’Artagnan.
Anglik był posłuszny: d‘Artagnan wyciągnął rękę uzbrojoną w latarnię, wsadził głowę przez drzwi uchylone, a zobaczywszy, że, to prawdziwa ciupa zarzucona gratami:
— Dobrze — powiedział — jeżeli jest armja na pokładzie, to pewnie nie tutaj ukryta. Chodźmy zobaczyć, czy Porthos znalazł cokolwiek do jedzenia na kolację.
Podziękował kapitanowi skinieniem głowy i udał się do pokoju, gdzie znajdowali się jego towarzysze.
Porthos nic widać nie znalazł do jedzenia, a jeżeli znalazł, to zmęczenie wzięło górę nad głodem, ponieważ, gdy d‘Artagnan wszedł, spał twardo, otulony płaszczem.
Athos i Aramis kołysani słodko pierwszemi falami morza, zaczynali drzemać, lecz przebudzili się na odgłos kroków przyjaciela.
— Co słychać?... — zapytał Athos.
— Wszystko dobrze — odparł d‘Artagnan — możemy spać spokojnie.
Na takie zapewnienie, Athos spuścił głowę i przymknął oczy; Aramis z wdziękiem swoją skłonił, a d‘Artagnan, który, jak Porthos, więcej pragnął snu niż jedzenia, odprawił Grimauda, położył się w płaszczu, z gołą szpadą w ręku a umieścił się w ten sposób, iż niepodobna było wejść do pokoju, aby go nie potrącić.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.