Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Ten, którego śledził d‘Artagnan, Mordauntem był istotnie.
Zamknąwszy za sobą drzwi, zdjął maskę, odpiął siwiejącą brodę, której użył dla zmiany wyglądu, wszedł na schody, otworzył drzwi i znalazł się, w pokoju oświetlonym jedyną lampą, słabo rozjaśniającą ciemne obicia, oko w oko z mężczyzną, który siedział przy biurku i pisał.
Mężczyzną tym był Cromwell.
Skoro wszedł, Cromwell przerwał pisanie.
— To ty, Mordaunt, — rzekł podnosząc głowę, — późno przychodzisz!...
— Generale, — odezwał się Mordaunt, — chciałem przypatrzeć się ceremonji do końca i to mnie opóźniło.
— Ach! — rzekł Cromwell, — nie posądzałem cię, byś był do tego stopnia ciekawy.
— Zawsze mim jestem, gdy chodzi o zobaczenie upadku którego z nieprzyjaciół Waszej Dostojności, a ten do mniej znaczących zaliczonym być nie mógł. Lecz ty, generale, nie byłeś wcale w White-Hall?
— Nie, — odparł Cromwell.
Milczeli przez chwilę:
— Czy miałeś, generale, szczegółowe sprawozdania?
— Żadnych. Siedzę tu od rana. Tyle tylko wiem, że istniał spisek dla ocalenia króla.
— Ah! to wiedziałeś o tem, generale, — odezwał się Mordaunt.
— Mniejsza z tem. Czterej ludzie przebrani za robotników uprowadzić mieli króla z więzienia do Greenwich; gdzie oczekiwał ich statek.
— I wiedząc o tem wszystkiem, pozostał tu Wasza Dostojność, tak oddalony od City, spokojny i bezczynny?
— Spokojny, zapewne, — odparł Cromwell, — lecz kto ci powiedział, że bezczynny?
— Jednakże, gdyby się był powiódł ten spisek?
— Pragnąłem tego.
— Sądziłem, że Wasza Dostojność uważała śmierć Karola I-go za nieszczęście nieuniknione dla dobra Anglji.
— Nie inaczej! — rzekł Cromwell, — zawsze jestem tego zdania. Lecz, byle umarł, tego nam tylko było potrzeba; kto wie, czyby nie lepiej było, by śmierć jego nie nastąpiła na rusztowaniu. Mówionoby, że skazałem go dla sprawiedliwości, a przez miłosierdzie uciec dozwoliłem.
— Lecz gdyby istotnie był uciekł?
— Niepodobieństwo.
— Niepodobieństwo?
— Rozumie się, przedsięwziąłem ostrożności po temu.
— A czy zna Wasza Dostojność tych czterech ludzi, którzy postanowili ocalić króla?
— Są to ci czterej francuzi, z których dwaj przysłani byli królowi przez panią Henrykę, a dwaj przez Mazariniego do mnie.
— Dwóch z tych francuzów oddał mi Wasza Dostojność wtedy, gdy zawinili, służąc zbrój no sprawie Karola I-go. Dziś zaś, kiedy są winni spisku przeciwko Anglji, czy zechce Wasza Dostojność wszystkich czterech mi oddać?
— Weź ich, — rzekł Cromwell.
Skłonił się Mordaunt, z wyrazem dzikiego triumfu.
— Lecz, — przerwał mu Cromwell, widząc że Mordaunt zbiera się do podziękowań, — powróćmy, jeżeli łaska, do tego nieszczęśliwego Karola.
— Czy lud wydawał okrzyki?
— Bardzo niewiele, chyba: niech żyje Cromwell.
— Gdzie byłeś wówczas?
Mordaunt popatrzył chwilę na generała, by z oczu jego wyczytać, czy pytał bez potrzeby, wiedząc już o wszystkiem.
Lecz płomienne oczy Mordaunta nie były w stanie przeniknąć ponurej głębi wzroku Cromwella.
— Umieściłem się tak, by wszystko widzieć i słyszeć.
Na Cromwella przyszła teraz kolej wpatrzeć się bystro w Mordaunta, a na tego ostatniego uczynić wzrok swój nieprzeniknionym.
Po kilku sekundach badania, odwrócił oczy z wyrazem obojętności.
— Widocznie, — odezwał się Cromwell, — zaimprowizowany kat spełnił zadanie swoje doskonale. Według doniesień moich, cięcie po mistrzowsku było wykonane.
Przypomniał sobie Mordaunt słowa Cromwella, jakoby nie znał żadnych szczegółów, a teraz przekonany był, że generał był przytomny egzekucji, ukryty gdzieś za firanką.
— Rzeczywiście, — odparł Mordaunt głosem pewnym i z niewzruszonym wyrazem twarzy, — jedno cięcie wystarczyło.
— Może to jest jego rzemiosłem, — zauważył Cromwell.
— Tak myślisz, panie?
— Czemużby nie?
— Człowiek ten nie wyglądał na kata.
— A któż inny jak nie kat, — zapytał Cromwell, — chciałby się podjąć tego wstrętnego rzemiosła?
— Lecz, — mówił Mordaunt, może to jaki wróg osobisty króla Karola, który poprzysiągł zemstę i ślub ten wykonał.
— Być może, — rzekł Cromwell.
— A gdyby tak było istotnie, — pytał Mordaunt, — czy Wasza Dostojność potępiłby jego czyn?
— Sąd o tem nie do mnie należy, — rzekł Cromwell. To sprawa między nim a Bogiem.
— Lecz gdyby Wasza Dostojność znał tego szlachcica?
— Nie znam go, i znać nie chcę, mój panie. Co mnie obchodzić może, czy to ten, czy ów? Odkąd Karol został skazany nie człowiek żaden a topór uciął mu głowę.
— Jednakże gdyby nie człowiek ten, król zostałby ocalony.
Cromwell się uśmiechnął.
— Zapewne, tak mówiłeś przynajmniej, wykraść go miano. Uprowadzonoby go do Greemwich. Stamtąd odpłynąłby statkiem wraz z czterema swoimi wybawcami. Ale na statku było czterech moich ludzi i pięć baryłek prochu, będącego własnością narodu. Wypłynąwszy na morze, czterej ci ludzie przesiadają się do szalupy, a na to, bym ci resztę tłómaczył, zbyt zręcznym politykiem jesteś, Mordauncie.
— Tak, wylecieliby w powietrze.
— Nie inaczej. Wybuch dokonałby tego, czego topór spełnićby odmówił. Powiedzianoby wtedy, że uszedłszy sprawiedliwości ludzkiej, zemsty niebios ujść nie zdołał; rola sędziów pozostałaby naszym udziałem, a katem jego byłby Bóg.
Oto czego mnie pozbawił twój zamaskowany szlachcic, Mordauncie. Pojmujesz teraz, dlaczego mówiłem, że nie chcę go znać zupełnie; gdyż, prawdziwie, nie mam mu za co być wdzięczny, pomimo najlepszych jego chęci.
— Panie, — rzekł Mordaunt, — jak zawsze uchylam z pokorą czoło przed tobą, jesteś myślicielem głębokim, i, — ciągnął dalej, — pomysł twój statku podminowanego jest wzniosłym.
— Niedorzecznym, — rzekł Cromwell, — skoro stał się bezużytecznym. W polityce te tylko pomysły są wyniosłe, które przynoszą owoce; każda myśl poroniona jest szaloną i bezpłodną.
— Dziś wieczorem udasz się do Greenwich, Mordauncie, — mówił Cromwell powstając; — zapytasz o patrona statku Błyskawica, pokażesz mu chustkę białą z węzłami na czterech rogach taki był znak umówiony; powiesz ludziom, by na ląd wysiedli, a proch każesz odnieść do arsenału, chyba że...
— Chyba że... — powtórzył Mordaunt, którego twarz, podczas mowy Cromwella zajaśniała dziką radością.
— Chyba, że statek, taki jakim jest, mógłby służyć twoim osobistym zamiarom.
— Ah! milordzie, milordzie! — wykrzyknął Mordaunt, — Bóg, czyniąc cię wybrańcem swoim, wzroku ci swego użyczył, któremu nic ujść nie może.
— Jeżeli się nie mylę, nazwałeś mnie milordem! — śmiejąc się powiedział Cromwell. — Nic to, gdy sami jesteśmy, lecz należy się mieć na baczności, by nie wymknęło ci się podobne słowo, w obecności naszych głupich purytanów.
— Czyż nie łąk Wasza Dostojność wkrótce nazwaną będzie?
— Tak się spodziewam przynajmniej, — rzekł Cromwell, — lecz jeszcze nie nadszedł czas.
Cromwell wstał z miejsca i wziął swój płaszcz.
— Odchodzisz, panie? — zapytał Mordaunt.
— Tak, — odpowiedział, — nocowałem tu wczoraj i onegdaj, a wiesz przecie, iż nie mam zwyczaju sypiać trzy noce z rzędu na jednem i tem samem łóżku.
— A zatem, Wasza Dostojność udziela mi swobody na całą noc dzisiejszą?
— A nawet, i na dzień jutrzejszy, jeżeli tego potrzeba, — rzekł Cromwell. Od wczorajszego wieczoru, — z uśmiechem dodał, — dość byłeś czynny na usługach moich, skoro masz zatem do załatwienia swoje własne sprawy, udzielam ci na to czasu.
— Dzięki ci, panie; mam nadzieję, iż dobrze użytym zostanie.
Cromwell skinął mu głową; potem, zawróciwszy:
— Czy jesteś uzbrojony? — zapytał.
— Mam szpadę, — rzekł Mordaunt.
— I nikogo, coby czekał na ciebie za drzwiami?
— Nikogo.
— Powinieneś tedy pójść zemną, Mordauncie.
— Dziękuję ci, panie, kręta droga w podziemiu, którą przebywać jesteś zmuszony, za wiele czasuby mi zabrała, a według tego, coś mi powiedział, może straciłem go już za wiele. Wyjdę drugiemi drzwiami.
— Idź zatem, — rzekł Cromwell.
I dotknąwszy ręką ukrytego guzika, otworzył drzwi, tak dobrze ukryte w obiciu ściany, że najbystrzejsze oko, nie byłoby wstanie dostrzedz ich śladu.
Drzwi te, obracające się na stalowej sprężynie, zamknęły się same.
Wyjście przechodziło pod opustoszałą ulicą, kończąc się otworem w głębi groty w ogrodzie innego znowu domku, o sto kroków położonego od tego, który przed chwilą opuścił przyszły protektor Anglji.
Podczas tej ostatniej sceny właśnie, Grimaud, przez niedokładnie zapuszczaną firankę, dojrzał tych dwóch mężczyzn i poznał w nich następnie Cromwella i Mordaunta.
Znane nam jest wrażenie, jakie wiadomość ta wywarła na czterech przyjaciołach.
Najpierwszy d‘Artagnan odzyskał w pełni władze myślenia.
— Mordaunt! — rzekł; ah! litościwe nieba! sam Bóg nam go zsyła.
— Tak, — odezwał się Porthos, — wysadźmy drzwi i wpadnijmy na niego.
— Przeciwnie, — mówił d‘Artagnan — nic nie wysadzajmy, nie róbmy hałasu, bo hałas sprowadza ludzi.
— Hola! Grimaud, chodź tutaj, i staraj się krzepko trzymać na nogach.
Griimaud nadbiegi. Przyjście do zmysłów wróciło mu energję i wściekłość, lecz panował nad sobą.
— Dobrze, — mówił dalej d‘Artagnan. — A teraz, wdrap się tam znowu, i powiedz nam, czy Mordaunt w towarzystwie jest jeszcze, czy do wyjścia, czy też do snu się gotuje.
Grimaud w. milczeniu począł wspinać się do okna.
— Athos, Aramis, strzeżcie drugiego wyjścia; my z Porthosam tu zostaniemy.
Dwaj przyjaciele spełnili rozkaz.
— I cóż, Grimaud? — pytał d‘Artagnan.
— Sam.
— Jesteś tego pewny?
— Tak.
— Co robi ten?
— Okrywa się płaszczem i nakłada rękawiczki.
— Baczność! — szeptem zakomenderował d‘Artagnan.
— Cicho! — szepnął Grimaud; — gotuje się teraz do wyjścia. Idzie do lampy. Zdmuchnął ją. Już nic nie widzę.
— Idź ostrzedz Athosa i Aramisa, niech staną po dwóch stronach drzwi, jak my z Porthosem zrobimy; na znak, że go mają, niech w dłonie uderzą, jeżeli nam wpadnie w ręce, to samo hasło oni usłyszą.
Grimaud pospieszył z rozkazem.
— Porthos, Porthos, — przemówił d‘Artagnan, — zbierz do kupy swoje szerokie ramiona, drogi przyjacielu; trzeba, by wyszedł nic niedostrzegłszy.
— Byle tylko tędy!
— Cicho! — rzekł d‘Artagnan.
Porthos przyparł się do muru, tak że sądzić by można, iż dziurę w nim sobą przewiercił; d‘Artagnan zrobił to samo. Naraz rozległy się na schodach głośne kroki Mordaunta. Uchylił się lufcik nieznaczny, skrzypiący na zawiasach. Mordaunt wyjrzał, i, dzięki ostrożnościom przedsięwziętym przez dwóch przyjaciół, nic zgoła nie zobaczył. Wtedy drzwi otworzył i stanął na progu. W jednej chwili znalazł się oko w oko z d‘Artagnanem. Chciał drzwi zatrzasnąć. Porthos skoczył do klamki i rozwarł je szeroko. Porthos uderzył w dłonie po trzykroć. Nadbiegli Athos i Aramis. Mordaunt zzieleniał, lecz głosu nie wydał, nie wołał o pomoc.
D‘Artagnan szedł prosto na Mordaunta, własnemi piersiami nieledwie zmuszając go cofania się na schody oświetlone lampą, co dozwalało gaskończykowi nie spuszczać z oczu rąk Mordaunta; lecz zrozumiał to Mordaunt, że, zabiwszy d‘Artagnana, miałby jeszcze ciężką przeprawę z pozostałymi trzema wrogami. Nie okazał też najmniejszej chęci obrony, najlżejszego gestu groźnego.
Gdy doszli do drzwi uczuł się Mordaunt przyparty do nich, i myślał z pewnością, że wszystko już z nim skończone; omylił się jednak, d‘Artagnan wyciągnął rękę i otworzył drzwi: obaj się więc znaleźli w pokoju, w którym przed dziesięcioma minutami Mordaunt rozmawiał z Cromwellem.
Za d‘Artagnanem wszedł Porthos; podniósłszy rękę odczepił lampę z sufitu; z pomocą tego światła zapalił drugą lampę w pokoju.
Athos i Aramis zjawili się we drzwiach i na klucz je za sobą zamknęli.
— Zechciej pan usiąść, — przemówił d‘Artagnan, podając młodemu człowiekowi krzesło.
Przyjął je z rąk d‘Artagnana i usiadł blady, lecz zupełnie spokojny. Aramis podsunął trzy siedzenia w blizkości niego, dla siebie, d‘Artagnana i Portnosa. Athos zajął miejsce w rogu pokoju, wyglądając tak, jak gdyby postanowił pozostać widzem nieruchomym, wobec wszystkiego, co się dziać miało. Porthos zajął miejsce po lewej, Aramis zaś po prawej stronie d‘Artagnana. Athos zdawał się przybity. Porthos zacierał dłonie z gorączkową niecierpliwością. Aramis, uśmiechając się niby, do krwi zagryzał wargi. Jeden d‘Artagnan miarkował się, pozornie przynajmniej.
— Panie Mordaunt, — przemówił nareszcie, — ponieważ po tylu dniach upędzania się bezskutecznego jednych za drugimi, złączył nas w końcu wypadek, porozmawiajmy, jeżeli łaska, troszeczkę.