Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Chociaż była dopiera czwarta, ściemniać się poczynało ma dobre; gęsty śnieg z wiatrem chłostał powietrze. Drugi z kolei powrócił Aramis.
— I cóż?... — odezwał się Aramis, zwyciężeni zrządzeniem losu.
— Zwyciężeni!... — powtórzył Athos. — Szlachetni i nieszczęśliwy król!...
— Czyś ty raniony?... — zapytał Aramis.
— Nie, to jego krew.
I otarł czoło.
— Gdzieżeś ty był?...
— Tam, gdzie pożegnałeś się zemną, pod rusztowaniem.
— Widziałeś wszystko?...
— Nie; ale słyszałem.
— Wiesz zatem, żem go nie odstępował?...
— Do ostatniej chwili głos twój słyszałem.
— Oto order, który mi oddał — rzekł Aramis — a to krzyżyk, który mu z ręki wyjąłem; pragnął, aby zostały zwrócone królowej.
— A to chustka do zawinięcia tych rzeczy — rzekł Athos. I wyjął z kieszeni chustkę, we krwi króla zmoczoną.
— Powiedz mi teraz — pytał Athos — co zrobili z tym biednym trupem?...
— Z rozkazu Cromwella, oddane mu będą honory królewskie.
— Urągowisko!... — szepnął Athos ponuro; królewskie honory temu, którego sami zamordowali!
— To dowodzi, że król umrzeć może, lecz monarchja jest nieśmiertelna.
— Niestety!... — westchnął Athos — kto wie, czy to nie ostatni król-rycerz, jakiego na tym świecie mieć będą. Nie dręcz się tak, hrabio, — odezwał się gruby głos ze schodów, na których rozlegały się ciężkie kroki Porthosa, — wszyscyśmy śmiertelni, mili moi przyjaciele.
— Lecz co z d‘Artagnanem się dzieje — odezwał się Aramis — czyś go nie widział, miałożby mu się co przytrafić?...
— Zgubiliśmy się w tłumie — rzekł Porthos, i pomimo wszelkich usiłowań, nie mogłem za nim podążyć.
— O!... — przemówił z goryczą Athos — ja go widziałem: stał w pierwszych rzędach tej ciżby, wybornie umieszczony, aby nic nie stracić, a że bądź co bądź, widok był ciekawy, chciał widocznie przypatrzeć mu się do końca.
— O!... hrabio de la Fére — odezwał się głos spokojny, choć przytłumiony nieco, przyśpieszonym biegiem, tyżeś to, co spotwarzasz nieobecnych?...
Wymówka ta w samo serce ugodziła Athosa. Jednakże tak głębokie było wrażenie, jakie sprawił na nim d‘Artagnan, w szeregach tego bezmyślnego i dzikiego ludu, że odpowiedział tylko:
— Nie spotwarzam cię, przyjacielu. Lecz niepokojono się tu o ciebie, ja też powiedziałem, gdzie byłeś. Tyś nie znał króla Karola, niczem on był dla ciebie, i kochać go nie byłeś obowiązany.
I mówiąc to, dłoń wyciągnął ku niemu. Lecz d‘Artagnan udawał, że gestu Athosa nie widzi, i rękę swą ukrył pod płaszczem.
Ramię Athosa zwolna opadło ku ziemi.
— Uf!... znużony jestem — rzekł d‘Artagnan i rzucił się na krzesło!
— Napij się wina — odezwał się Aramis, biorąc ze stołu butelkę i napełniając kieliszek; wypij, to cię orzeźwi.
— Tak, napijmy się — rzekł Athos — który, czując się dotknięty niezadowoleniem gaskończyka, chciał trącić się z nim kieliszkiem — napijmy się i porzućmy ten kraj obrzydły. Wiecie że statek nas oczekuje; ruszajmy zaraz dziś wieczorem, nie mamy już tutaj co robić!...
— Bardzo ci pilno, panie hrabio — odezwał się d‘Artagnan.
— Ta krwią przesiąkła ziemia pali moje stopy — rzekł Athos.
— Śnieg nie sprawia na mnie tego wrażenia — spokojnie wymówił d’Artagnan.
— Lecz co chcesz, abyśmy robili teraz, gdy król nie żyje?... — zapytał Athos.
— A więc, panie hrabio — odezwał się niedbale gaskończyk, nie widzisz wcale tego, co pozostaje ci do spełnienia w Anglji?...
— Nic zgoła, prócz zwątpienia w miłosierdzie boskie i pogardy dla sił własnych.
— Otóż ja — rzekł d‘Artagnan — ja, lichy parafianin, chciwy widoku krwi, który obrałem sobie stanowisko o trzydzieści kroków od rusztowania, aby móc się lepiej przypatrzyć spadającej głowie króla, którego nie znałem wcale i który, jak się okazuje, obojętny mi był zupełnie, ja myślę zupełnie inaczej, aniżeli pan hrabia... i zostaję!...
Athos pobladł okrutnie; każda z tych wymówek przyjaciela, boleśnie targała jego sercem.
— O!... ty zostajesz w Londynie?... — zagadnął Porthos d‘Artagnana.
— Tak — odparł tenże, a ty?...
— Cóż robić!... — rzekł Porthos, lekko zakłopotany wobec Athosa i Aramisa, — co robić!... jeżeli ty zostajesz, ponieważ z tobą przybyłem, bez ciebie się stąd nie mszę, nie zostawiłbym cię samego w tym obrzydłym kraju.
— Dzięki ci, przyjacielu niezrównany. Mam tedy do zaproponowania ci małe jedno przedsięwzięcie, które wspólnie w czyn wprowadzimy, gdy już pan hrabia odjedzie, a które przyszło mi do głowy w czasie, gdy miałem przed oazami wiadomy ci widok.
— Cóż to za przedsięwzięcie?... — zapytał Athos.
— By zbadać, jak się nazywa ten człowiek zamaskowany, który podjął się tak uprzejmie przecięcia szyi królewskiej.
— Człowiek zamaskowany!... — wykrzyknął Athos — nie dałeś więc uciec katowi?...
— Co, kat-by miał uciec?... — odparł d‘Artagnan — siedzi on jeszcze w piwnicy, gdzie o ile przypuszczam, zabrał znajomość z butelkami naszego gospodarza. Ale przywiodłeś mi na myśl...
Poszedł ku drzwiom.
— Mousqueton!.. — zawołał.
— Panie?... — odpowiedział głos, zdający się wychodzić z głębokości ziemi.
— Uwolnij twego więźnia — rzekł d‘Artagnan — już po wszystkiem.
— Lecz cóż to za nędznik, co podniósł rękę na króla?... — mówił Athos.
— Jakiś kat z upodobania, który zresztą wprawnie włada toporem, wtrącił Aramis.
— Czy nie widziałeś jego twarzy?... — zapytał Athos.
— Był w masce — rzekł d‘Artagnan.
— A ty, Aramisie, który blisko niego byłeś?...
— Widziałem tylko brodę siwiejącą, co wyglądała z pod maski.
— Oh!... to nie ma żadnego znaczenia — odezwał się d‘Artagnan. — Nakładając maskę, można i brodę przyprawić.
— Żałuję, że nie poszedłem w ślad za nim — rzekł Porthos.
— Otóż, drogi Porthosie — ciągnął dalej d‘Artagnan — mnie to właśnie przyszło do głowy.
Teraz dopiero wszystko zrozumiał Athos; powstał z krzesła.
— Przebacz mi, przyjacielu.
— Zobaczymy to zaraz — rzekł d‘Artagnan.
— A zatem — podchwycił Aramis.
— A zatem — ciągnął d‘Artagnan — podczas gdy przypatrywałem się zamaskowanemu katowi, przyszło mi do głowy, jak mówiłem, dowiedzieć się, kto taki nim był. Potrzebowałem jednak pomocy. Nagle ujrzałem z prawej strony głowę dobrze nadrąbaną, która jako taka załatana była czarną materją. Do licha!... myślę sobie, zdaje mi się, że to ścieg mojej roboty, i że to ja gdzieś tę czaszkę zszywałem. Rzeczywiście, to był ów nieszczęśliwy szkot, brat Parry‘ego, może go sobie przypominacie.
— Doskonale pamiętam — odezwał się Porthos — posiadacz czarnych kur.
— Nie mylisz się, on sam; mówił coś na migi z kimś, co stał po lewej stronie; oglądam się, i poznaję zacnego Grimauda, jak ja pożerającego oczami zamaskowanego kata.
— O!... — oderwałem się do niego, wiedząc, iż ta sylaba jest skróceniem, którego pan hrabia używa w dniach, kiedy przemawia do niego; zrozumiał Grimaud, że to jego wołają; obrócił się jak na sprężynie; poznał minie także; wtedy wskazując palcem zamaskowanego:
— Hę?... — bąknął. Co miało znaczyć: Widziałeś pan?...
— Do licha!... — odrzekłem.
Porozumieliśmy się wyśmienicie. Spojrzałem na szkota; oczy jego także dużo mówiły. Gdy tłumy się rozpierzchły, usunąłem się w kąt placu z Grimaudem i Szkotem, któremu dałem znak, aby przy nas pozostał, obserwowałem kata, który wróciwszy do pokoju, zmieniał ubranie; to co miał na sobie, z pewnością krwią było zbryzgane.
Poczem włożył kapelusz czarny ma głowę, osłonił się płaszczem i zniknął. Domyśliłem się, że wyjdzie i pędem pobiegłem do bramy. I istotnie, w pięć minut potem ujrzeliśmy, jak schodził ze schodów.
— Poszliście za nim?... — wykrzyknął Athos.
— Parbleu!... — zaklął d‘Artagnan — nie tak to łatwo poszło, jak myślisz. Oglądał się co chwila; wtedy zmuszeni byliśmy kryć się lub udawać obojętność. Nareszcie, po dwugodzinnym pochodzie najbardziej krętemi ulicami City, stanął przed małym odosobnionym domkiem, w którym najmniejszy choćby szmer, lub światełko nie zdradzały obecności człowieka.
Grimaud wydobył pistolet ze swoich szerokich szarawarów.
— Hę!... — bąknął, pokazując go.
— Nie trzeba — rzekłem. — I przytrzymałem mu rękę.
Ten, któregośmy śledzili, obejrzał się raz jeszcze, lecz nas nie dostrzegł, sądził, że jest sam; dosłyszałem zgrzyt klucza obracającego się w zamku; drzwi otworzyły się i zamknęły za nim.
— Nędznik!... — odezwał się Aramis — podczas kiedyś tu powracał, on uszedł z pewnością, i nie znajdziemy go więcej.
— Słuchaj no, Aramisie, za kogo mnie bierzesz?...
— A jednak, w nieobecności twojej... — rzekł Athos.
Wszak mówiłem, że było nas trzech. Jak tylko wszedł do wnętrza, zbadałem dom dokoła. Przy drzwiach, któremi wszedł, postawiłem szkota, pokazując mu na migi, że gdyby człowiek zamaskowany wyszedł, należało iść za nim wszędzie, gdy tymczasem Grimaud poszedłby za nim także, a potem powrócił na miejsce oczekiwać na nas. Przy drugiem wyjściu znowu postawiłem Grimauda zaleciwszy mu to samo, a sam tu podążyłem. Zwierz osaczony; a teraz, kto chce być uczestnikiem obławy?...
Athos rzucił się w ramiona d‘Artagnana.
— Przyjacielu — rzekł — zbyt dobrym byłeś, przebaczając mi; zawiniłem, stokrotnie zawiniłem, należało mi przecie znać ciebie lepiej; lecz w głębi naszej jest coś niedobrego, co nieustannie wątpi.
— Czy masz jeszcze zamiar wyjechać, Athosie?... — zapytał d‘Artagnan.
— Zostaję — odparł hrabia z gestem pełnym groźby, nie obiecującym nic dobrego temu, do kogo się odnosił.
— A zatem, do broni!... — zawołał Aramis — do broni!... a nie traćmy czasu.
Czterej przyjaciele szybko przywdzieli ubiór szlachecki, przypasali szpady, a wezwawszy Mousquetona i Blasois, rozkazali im uregulować rachunki z gospodarzem zajazdu i mieć się w pogotowiu do podróży, gdyż prawdopodobnie wypadnie im tej nocy opuścić Londyn.
Zakutani w płaszcze czterej towarzysze przebyli wszystkie place i wszystkie ulice City, tak gwarne dnia tego, a w nocy opustoszałe.
Prowadził ich d‘Artagnan, od czasu do czasu rozpoznając krzyże, nacięte przez niego na murach, lecz takie zaległy ciemności, że z trudem dopatrywać mu przyszło te ślady. Jednakże tak wbił sobie w pamięć każdy słupek, szyld nad sklepem, każdą fontannę, że po półgodzinnym pochodzie dobił wraz z towarzyszami do odludnego domu.
Myślał zrazu d‘Artagnan, że brat Parry‘ego zniknął; omylił się jednak: krzepki szkot, nawykły do lodowców swych rodzinnych gór, rozciągnął się przy słupie, i jak posąg z podstawy strącony, nieczuły na zawieruchę, nie dbał o to, że śnieg grubą warstwą wali się na niego; lecz posłyszawszy kroki przybywających, zerwał się natychmiast.
— Niech co chce będzie — rzekł Athos — oto jeden więcej uczciwy sługa. Jak mi Bóg miły!.,.. nie tak trudno jeszcze o dobrych ludzi, jakby można sądzić; to dodaje otuchy.
— Nie śpieszmy się tak ze splataniem wieńców dla naszego szkota — rzekł d‘Artagnan — coś mi się zdaje, że tutaj z nami trzyma, lecz we własnym interesie. Słyszałem ja, że ci ichmoście co po drugim brzegu Twedy światło dzienne ujrzeli, są okrutnie zawzięci. Baczność, mości Grosslow!... gorzką pigułkę rozgryźć ci przyjdzie, jeżeli spotkasz go kiedy.
Wyprzedziwszy przyjaciół zbliżył się do szkota, aby mu się dać poznać. Następnie skinął na nich, aby przyszli.
— Jakże tam?... — odezwał się Athos po angielsku.
— Nikt nie wychodził — odpowiedział brat Parry‘ego.
— Dobrze, zostań z nim, Porthos, i ty, Aramis, także. D‘Artagnan zaprowadzi mnie do, Grimauda.
Ten ostatni niemniej przebiegły, niż szkot, przyparł się do wypróchniałej wierzby, zastępującej mu budkę szyldwacha. Znowu przestraszył się d‘Artagnan, nie widząc Grimauda, sądził bowiem, że człowiek zamaskowany wyszedł, a ten udał się za nim.
Nagle z lekkiem gwizdnięciem ukazała się głowa.
— O!... — odezwał się Athos.
— Tak — odpowiedział Grimaud.
Podeszli do wierzby.
— A co tam — zapytał, d‘Artagnan — wychodził kto?...
— Nie, ale ktoś przyszedł.'
— Mężczyzna, czy kobieta?...
— Mężczyzna.
— O!... — bąknął d‘Artagnan — jest ich dwóch teraz.
— Chciałbym czterech — odezwał się Athos — gra byłaby równa, przynajmniej.
— A może są we czterech — rzekł d‘Artagnan.
— Jakim sposobem?...
— Czyż inni nie mogliby czekać na nich w tym domu?...
— Można zobaczyć — bąknął Grimaud, ukazując okno, poprzez okiennice którego przesiewało się światło.
— Słusznie — rzekł d‘Artagnan — przywołajmy tamtych.
I obeszli dom dokoła, dając znak Porthosowi i Aramisowi, aby połączyli się z nimi.
— Widzieliście co?... — zapytali tamci.
— Nie, ale zobaczymy — odrzekł d‘Artagnan, ukazując Grimauda, który czepiając się chropowatości muru, wspiął się już na kilka stóp od ziemi.
Zebrali się wszyscy trzej. Grimaud wypinał się dalej ze zręcznością kota; wreszcie doszedł do celu.
Przyłożył oko do szpary w okiennicy.
— A oo?... — zapytał d‘Artagnan.
Gimaud ukazał rękę z dwoma tylko wystawionemi palcami.
— Mów — rzekł Athos — znaków twoich nie widać.
— Dwóch — przemówił Grimaud — jeden przodem do mnie, a drugi plecami odwrócony.
— Dobrze. A kto jest ten co twarzą do ciebie stoi?...
— Człowiek; którego widziałem gdy wchodził.
— Znasz go?...
— Zdawało mi się, że znam i nie omyliłem się: gruby i krótki...
— Kto to jest?... — zapytali po cichu czterej przyjaciele razem.
— Generał Olivier Cromwell.
Spojrzeli po sobie.
— A drugi?... — zapytał Athos.
— Chudy i wysmukły.
— To kat — powiedzieli razem d‘Artagnan i Aramis.
— Ah!... I Grimaud, jak gdyby ugodzony w samo serce, rzucił się w tył, wydając głuchy jęk. Porthos pochwycił go w ramiona.
— Widziałeś go?... — zapytali wszyscy razem.
— Tak — odparł Grimaud z najeżonemi z przerażenia włosami.
— Kata?
— Tak..
— Któż nim jest?...
— On!... on!... — bełkotał Grimaud, jak trup blady i drżąc cały chwycił pana swego za rękę.
— Co za on?... — zagadnął Athos.
— Mordaunt!... — wyszeptał Grimaud.
D‘Artagnan, Aramis i Porthos wydali okrzyk radości.
Athos cofnął się w tył i ręką przesunął po czole.
— Przeznaczenie!... — wyszeptał.