Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Około północy Karol posłyszał ogromny łoskot pod oknem: były to uderzenia młota i siekiery, szczęk lewara i zgrzyt piły. Sam jeden w ciemności i opuszczeniu, nie czuł sił do przetrwania tej nowej męczarni, nie zawartej w programie jego katuszy, posłał więc Parry do stojących na warcie, aby ci poprosili robotników o zmniejszenie hałasu, przez litość nad ostatnim snem tego, co niedawno był ich królem.
Warta nie chciana opuścić stanowiska, lecz zgodziła się na to, aby Parry poszedł sam. Okrążywszy pałac, dostał się Parry w pobliże okna i zobaczył na równi z balkonem, dokoła którego oderwano sztachety, szerokie rusztowanie jeszcze nie wykończone, które zaczęto pokrywać obiciem z czarnej kitajki.
Rusztowanie to, w?niesione do wysokości okna, czyli na dwadzieścia stóp najmniej, miało dwa niższe piętra. Jakkolwiek odpychającym był widok ten dla Parry‘ego, wyszukał pomiędzy kilkunastu robotnikami, tych co swym hałasem najwięcej nużyli króla.
Parry wspiął się do nich po drabinie.
— Przyjaciele — odezwał się — czy zechcecie choć trochę mniej hałasu sprawiać, proszę was? Król śpi, a potrzebuje spoczynku.
Człowiek walący drągiem zawiesił go chwilę w powietrzu, i obejrzał się tylko; lecz że znajdował się w postawie stojącej, nie mógł Parry dojrzeć jego twarzy z powodu otaczających ją ciemności.
Człowiek na klęczkach obejrzał się także; lecz ten niżej był, niż jego stojący towarzysz, na twarz jego zatem padało światło latarni; Parry przyjrzał mu się dokładnie.
Człowiek wpatrzył się w niego bystro i położył palec na ustach.
Barry cofnął się zdumiony.
— Dobrze, dobrze — odparł robotnik wyborną angielszczyzną, idź i powiedz królowi, że jeżeli źle będzie spał tej nocy, na przyszłą zato wyśpi się doskonale.
Cierpka ta odpowiedź, wzięta dosłownie, przerażające miała znaczenie; przez pracujących obok i na niższem piętrze robotników przyjęta została wybuchem okrutnej wesołości.
Parry odszedł, sądząc, że we śnie jakimś się znajduje.
Karol czekał z niecierpliwością na jego powrót.
Gdy wchodził, warta czuwająca u drzwi ciekawie zaglądała co król porabia.
Leżał on ma łożu wsparty na łokciu.
Parry zamknął drzwi i podchodząc ku niemu z twarzą promieniejącą szczęściem:
— Najjaśniejszy Panie — rzekł przyciszonym głosem — czy wiesz, kto są ci robotnicy, co czynią tyle hałasu?
— Nie wiem — rzekł król, smutnie potrząsając głową skąd chcesz bym wiedział o tem? czyż ja znam tych ludzi?
— Najjaśniejszy Panie — ciszej jeszcze mówił Parry, pochylając się nad łóżkiem swego pana — to hrabia de la Fére i jego towarzysz.
— Ci co szafot stawiają dla mnie?... — zdziwiony rzekł król.
— Tak, a stawiając go, wiercą w murze otwór.
— Cicho!... — odezwał się król, z przerażeniem patrząc dokoła. Widziałeś ich?
— Mówiłem, z nimi.
Król złożył dłonie i oczy wzniósł do nieba.
Nie omylił się Parry, poznając Athosa.
On to istotnie z pomocą Porthosa wydrążał dziurę, w której umocowana być miała belka poprzeczna.
Otwór ten miał łączność z rodzajem antresoli znajdującej się tuż pud podłogą pokoju królewskiego. Raz się tam dostawszy, można było z pomocą lewara i silnych ramion, a to należało do Porthosa, wyważyć jedną taflę posadzki; król przesunąłby się przez ten otwór, i schronił wraz z wybawcami swemi w jednym z przedziałów rusztowania, osłoniętych szczelnie czarną draperją, narzuciłby na siebie także ubranie robotnika przygotowane tam już dla niego, i bez żadnej przeszkody ani strachu, zszedł na dół wraz z czterema swemi towarzyszami.
Straże, ujrzawszy robotników pracujących przy rusztowaniu do chwili ostatniej, przepuściłyby ich bez podejrzenia.
Athos tedy zdzierał swoje piękne, białe ręce przy podnoszeniu kamieni, które Porthos wyważał z posady.
Przy pierwszym brzasku poranka otwór był skończony.
Athos wszedł tam, zabrawszy ubranie przeznaczone dla króla, owinięte w skrawki czarnej kitajki. Porthos podał mu drąg żelazny; a d‘Artagnan przygwoździł, jako ozdobę zbytkowną, firankę zewnętrzną, z kitajki, poza którą otwór z tem, co wewnątrz zawierał, stał się niewidoczny.
Dwóch godzin tylko trzeba było na to, by Athos mógł skomunikować się z królem; a, według przewidywań czterech przyjaciół, cały dzień mieli przed sobą, skoro w braku miejscowego kata wypadnie posłać po innego aż do Bristolu.
D‘Artagnan powrócił do siebie dla przebrania się w tabaczkowe ubranie, a Porthos w swój kaftan czerwony; Aramis zaś udał się do Juxona, by przedostać się z nim, jeżeli to będzie możebnem, do uwięzionego króla.
Wszyscy trzej naznaczyli sobie na południe schadzkę na placu White-Hall, aby zobaczyć, co się tam dziać będzie.
Przed odejściem z rusztowania, Aramis zbliżył się do otworu, gdzie był ukryty Athos, by mu oznajmić, iż postara się zobaczyć z królem.
Athos objął szyję Aramisa i serdecznie go ucałował.
— To dla ciebie — rzekł. — A teraz, jeżeli umrę, powiedz d’Artagnanowi, że kocham go, jak własne dziecię, i uściskaj go ode mnie. A także naszego zacnego i dzielnego Porthosa. Żegnaj.
— Żegnaj — powtórzył Aramis. — Jestem teraz tak pewny, że król będzie ocalony, jak przekonany jestem, iż trzymam w uścisku najuczciwszą w świecie rękę.
Rozstawszy się z Athosem, Aramis zszedł z rusztowania i powrócił do zajazdu, pogwizdując nutę jednej z piosenek utworzonych na cześć Cromwella.
Aramis zdał sprawę z tego, co należało; d‘Artagnan potakiwał głową a Porthos głosem.
— Brawo!... — zawołał — wreszcie i my będziemy tam podczas jego ucieczki: ukryć się pod rusztowaniem wybornie można.
D‘Artagnan, ja, Grimaud i Mousqueton, wystarczymy na czterech: Blaissois nie liczę, on tylko do koni przydatny. Po dwie minuty na zabicie jednego, czyni cztery minuty; Mousquetonowi wystarczy jedna, to już pięć minut przez ten czas możecie ćwierć mili upalić!
— A teraz — rzekł Aramis — idę do Jego Wielebności. Zajmij się przygotowaniem broni, Porthos; a ty, d‘Artagnan, pilnuj swego kata.
Aramis rozstał się z nimi tak samo, jak z Athosem, czyli uścisnąwszy ich serdecznie; następnie, udał się do biskupa Juxona, któremu przedstawił swoją prośbę.
Juxon tem łatwiej przystał na zabranie Aramisa, że uprzedził już władzę o zapotrzebowaniu księdza, w razie gdyby król zechciał komunikować, lub pragnął wysłuchać mszy świętej.
W tem samem ubraniu, co Aramis wczoraj, wysiadł biskup do karety.
Aramis, więcej zmieniony bladością i smutkiem, niż szatą djakona, zajął miejsce obok niego.
Powóz stanął przed bramą Whitehall; była godzina dziewiąta rano. Nie było żadnej widocznej zmiany; tak jak przedtem korytarze i przedpokoje roiły się żołnierstwem.
Król pełen był nadziei, ponowny widok Aramisa nadzieję zamienił w radość. Juxona ucałował, Aramisowi uścisnął rękę. Juxan zwrócił się do obecnych z prośbą, aby pozostawili go samego z królem.
Usunęli się wszyscy. Skoro tylko drzwi się zamknęły za nimi:
— Najjaśniejszy Panie — rzekł z pośpiechem Aramis — jesteś ocalony. Kat londyński przepadł; pomocnik jego złamał nogę wczoraj pod oknem. Waszej Królewskiej Mości. To jego krzyk słyszeliśmy. Bezwątpienia spostrzeżono zniknięcie wykonawcy; lecz nigdzie, prócz Bristolu, niema innego kata, a by posłać po niego, na to potrzeba czasu. My zaś mamy go najmniej do jutra.
— A hrabia de la Fére?... — zapytał król.
— O dwie stopy od ciebie, Najjaśniejszy Panie. Weź cęgi z kominka i uderz trzy razy, usłyszysz jak ci odpowie.
Król drżącą ręką, ujął narzędzie i uderzył niem trzy razy w równych odstępach. Natychmiast w odpowiedzi na dany sygnał rozległy się pod posadzką trzy miarowe uderzenia.
— Więc ten, co mi tam odpowiada...
— Jest hrabią de la Fére, Najjaśniejszy Panie — rzekł Aramis. — On toruje drogę do ucieczki Waszej Królewskiej Mości.
— Weź ten puginał, Parry — rzekł Aramis — podważysz nim tę marmurową płytę, uważaj tylko, byś go, nie stępił zbytecznie, gdyż może w czem innem niż w kamieniu wypadnie ci nim wiercić.
— O! Juxon — odezwał się król, ujmując obydwie ręce biskupa, — Juxon, zachowaj w pamięci prośbę tego, co królem był twoim... — Módl się całe życie za tego oto szlachcica, za tego, co pod stopami twojemi go słyszysz, i za dwóch innych jeszcze, którzy gdziekolwiek są, czuwają, jestem tego pewny, nad mojem wybawieniem.
— Najjaśniejszy Panie — odparł Juxon — rozkaz twój będzie spełniany. Dopóki życia mojego, co dnia Bogu ofiaruję modły za tych wiernych przyjaciół Waszej Królewskiej Mości.
Nagle hałas niespodziany rozległ się w galerji. Aramis chwycił za szczypce i dał niemi znak zawieszenia pracy.
Hałas przybliżał się: były to kroki liczne zgodne i miarowe. Czterej mężczyźni stanęli nieruchomi, z oczami utkwionemi we drzwiach, które rozwarły się zwolna.
Czarno ubrany komisarz parlamentu pełen złowróżbnej powagi, wszedł, skłonił się królowi, i rozwijając pargamin, odczytał mu wyrok.
— Co to znaczy?... — zagadnął Aramis Juxona.
Juxon uczynił gest wyrażający, że i on pod tym względem również jest nieświadomy.
— Więc to na dzisiaj?... — zapytał król ze wzruszeniem, zrozumiałem tylko dla Juxona i Aramisa.
— Czyż nie uprzedzono cię, Najjaśniejszy Panie, że to na dzisiaj rano?... — odparł czarno ubrany.
— I ja mam ginąć, jak prosty przestępca, z ręki kata londyńskiego?... — przemówił król.
— Kat londyński przepadł, Najjaśniejszy Panie — odparł komisarz parlamentu — lecz inny człowiek podjął się tej czynności.
Lekkie krople potu, co zwilżyły czoło Karola, były jedyną oznaką wrażenia jakiego na wieść tę doznał. Ale Aramis zzieleniał. Serce mu w piersiach bić przestało: przymknął oczy i ręką o stół się oparł. Na widok tej głębokiej boleści, Karol zdawał się zapominać o swojej. Podszedł ku niemu, wziął jego rękę i uścisnął serdecznie.
— Odwagi, przyjacielu — rzekł z łagodnym i smutnym uśmiechem.
A potem zwróciwszy się do komisarza:
— Panie — rzekł — jestem gotowy. Wszak widzisz, pragnę tylko dwóch rzeczy, przyjąć komunję i pożegnać moje dzieci; będzież mi to dozwolone?
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział komisarz i wyszedł.
Aramis, oprzytomniawszy, zatapiał sobie w ciało paznogcie. Jęk straszny z piersi mu się wydarł.
— O! monsiniorze — wykrzyknął — chwytając za ręce Juxona — gdzie jest Bóg? gdzie?...
— Synu mój — z mocą rzekł biskup, — ty go nie widzisz, bo zakryły go namiętności tej ziemi.
— Moje dziecię — przemówił król do Aramisa — nie rozpaczaj tak bardzo. Ty pytasz gdzie jest Bóg? On widzi poświęcenie twoje i moje męczeństwo, do ludzi, a nie do Boga miej urazę za to, co się dzieje.
— Usiądź, Juxon — ciągnął król padając na kolana, pozostaje ci tylko wysłuchać minie, a ja spowiedź odbędę przed tobą. Pozostań — rzekł on do chcącego się oddalić Aramisa; i ty, Parry, nie odchodź, nawet pod pieczęcią pokuty nic nie mam takiego, coby nie mogło wobec wszystkich być powiedziane; pozostańcie, gdyż jednej rzeczy tylko żałuję, to jest, że razem z wami cały świat usłyszeć minie nie może.
Usiadł Juxon, a król na klęczkach przed nim, jak najprostszy prawowierny katolik, począł się spowiadać.