Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX
O!... JEZU!...

Mordaunt, przybywszy przed dom, zobaczył na progu d‘Artagnana, a żołnierzy, leżących z bronią na murawie.
— Hola!... — zawołał głosem, zdławionym przez brak tchu skutkiem prędkiej jazdy — czy więźniowie na umiejscu?...
— Tak, panie — rzekł sierżant, zrywając się żywo; jego ludzie zaś, ponieśli prędko ręce do kapeluszy.
— Dobrze. Niech czterech ludzi zabierze ich i zaprowadzi zaraz do mego mieszkania.
Czterech ludzi stanęło w pogotowiu.
— A to co takiego?... proszę powiedzieć, jeżeli łaska.
— A to taka rzecz — odparł Mordaunt — że rozkazuję czterem ludziom zabrać jeńców, których wzięliśmy dziś zrana i zaprowadzić do mego mieszkania.
— A to dlaczego?... — zapytał d‘Artagnan. — Przepraszam za ciekawość; ale pojmuje pan, że pragnę być obznajmiony w tym przedmiocie.
— Bo ci jeńcy są teraz już moi — odpowiedział Mordaunt wyniośle — i że rozporządzam nimi, jak mi się podoba.
— Za pozwoleniem, za pozwoleniem, mój młody panie — odrzekł d‘Artagnan — zdaje mi się, że jesteś w błędzie; mogłeś był zabrać milorda de Winter, który był twoim stryjem, jak powiadają; wolałeś go zabić, to dobrze, otóż my, pan du Vallon i ja, mogąc zabić tych dwóch jeńców, woleliśmy ich wziąć; każdy ma swój gust.
Usta Mordauntowi zbielały. D‘Artagnan zrozumiał, iż rzeczy prędko zaczną się psuć i jął wybębniać marsza na drzwiach. Przy pierwszym takcie wyszedł Porthos i stanął po drugiej stronie drzwi, a zasłonił je prawie całe swą osobą. Ten manewr nie uszedł uwagi Mordaunta.
— Panie — odezwał się, a gniew już przebijał w jego głosie — daremny stawiałbyś opór, więźniowie ci zostali ani przed chwilą dani przez naczelnego wodza, a mego dostojnego protektora, przez pana Oliviera Cromwella.
W d‘Artagnana te słowa ugodziły jakby piorun. Krew napłynęła mu do skroni, mgła zasłoniła oczy; pojął nadzieję okrutną młodzieńca, a ręka jego instynktownie poszukała rękojeści szpady.
Porthos zaś patrzył na d‘Artagnana, ażeby wiedzieć, co ma czynić, i zastosować swe ruchy do jego w zupełności. To spojrzenie Porthosa zaniepokoiło d‘Artagnana; — zaczął sobie wyrzucać, że wezwał do pomocy brutalną siłę Porthosa w sprawie, która wymagała szczególnej przebiegłości.
— Gwałt — mówił do siebie — zgubiłby nas wszystkich; d‘Artagnanie, mój przyjacielu, dowiedź tej młodej gadzinie, że jesteś nietylko silniejszy, ale i sprytniejszy od niej...\
— O!... — rzekł z głębokim ukłonem — dlaczego nie powiedziałeś tego odrazu, panie Mordaunt! Jakto?... Przychodzisz pan w imieniu pana Oliviera Cromwella, najsłynniejszego wodza naszych czasów?...
— Właśnie od niego przybywam — rzekł Mordaunt, zsiadając na ziemię i oddając konia jednemu z żołnierzy.
— Czemu pan tego odrazu nie powiedziałeś, kochany panie!... — ciągnął dalej d‘Artagnan. — Cała Anglja ’należy do pana Cromwella, a ponieważ żądasz ode mnie moich więźniów w jego imieniu, schylam czoło, panie, oni są pańscy... bierz ich.
Mordaunt posunął się uradowany, a Porthos, zgnębiony, patrząc na d‘Artagnana ze zdumieniem głębokiem, otwierał usta, ażeby mówić. D‘Artagnan nastąpił na but Porthosowi, który wtedy dopiero zrozumiał, że przyjaciel jego gra komedję. Mordaunt już postawił nogę przy progu drzwi i z kapeluszem w ręku chciał przejść między dwoma przyjaciółmi, skinąwszy na czterech ludzi, ażeby za nim podążyli.
— Ale przepraszam — odezwał się d‘Artagnan, z najgrzeczniejszym uśmiechem i opierając rękę na ramieniu młodzieńca — jeżeli znakomity generał Olivier Cromwell rozporządził naszymi jeńcami na rzecz pańską, zapewne uczynił akt tej darowizny na piśmie. Zapewne dał panu jaki liścik do mnie, najmniejszy choćby świstek papieru, jako dowód. Racz mi pan pokazać ten świstek, ażebym miał przynajmniej jakieś usprawiedliwienie, dlaczego opuściłem swych ziomków. Bo inaczej pojmujesz pan, że chociaż jestem pewny, iż jenerał Cromwell nie może im życzyć nic złego, sprawiłoby to wrażenie przykre.
Mordaunt cofnął się i, czując cios, rzucił straszne spojrzenie na d‘Artagnana; ale ten odpowiedział miną jak najbardziej uprzejmą i najprzyjaźniejszą na wypogodzonem zupełnie obliczu.
— Kiedy ja panu mówię — rzekł Mordaunt — to mnie pan obraża swem powątpiewaniem.
— Ja? — zawołał d‘Artagnan — ja? wątpić miałbym w to, co pan mówisz?... Niech mnie Bóg uchowa, mój drogi panie Mordaunt; przeciwnie — uważam pana za godnego i skończonego szlachcica, sądząc z pozorów... a zresztą chce pan, ażebym mówił otwarcie?
— Mów pan — rzekł Mordaunt.
— Pan du Vallon, ten, którego oto ma pan przed sobą, jest bogaty, ma czterdzieści tysięcy franków dochodu, a zatem nie dba wcale o pieniądze nie mówię więc za niego, ale za siebie.
— Więc cóż, mój panie?
— Otóż ja nie jestem bogaty; w Gaskonji to nie hańba, mój panie; nikt tam bogaty nie jest, a sam nawet Henryk IV, słynnej pamięci, który był królem gaskończyków, jak Jego Królewska Mość Filip IX jest królem wszystkich hiszpanów, nigdy nie miał grosza w kieszeni.
— Dokończ pan — rzekł Mordaunt — widzę już, do czego zmierzasz, i jeżeli to, o czem myślę, cię powstrzymuje, można będzie tę trudność usunąć.
— U! wiedziałem o tem dobrze! — odrzekł d‘Artagnan — że z pana rozumny człowiek. Otóż w tem cała rzecz. Jestem oficerem tylko. Mam to tylko, co przynosi mi moja szpada, to jest ciosy i banknoty. Biorąc więc dzisiaj do niewoli dwóch francuzów, którzy mi się wydali znakomicie urodzonymi, dwóch kawalerów Podwiązki, powiedziałem sobie: los mój już zapewniony. Wspomniałem o dwóch jeńcach, gdyż w podobnych okolicznościach pan du Vallon, będąc bogaty, ustępuje mi zawsze swych jeńców.
Mordaunt, zwedziony zupełnie prostoduszną gadatliwością d‘Artagnana, uśmiechnął się jak człowiek, który doskonale rozumie przedstawiane mu przyczyny, i odpowiedział łagodnie.
— Rozkaz będę miał, panie, podpisany natychmiast, a przy tym rozkazie dwa tysiące pistolów, ale tymczasem niech mi pan pozwoli zabrać tych ludzi.
— Nie — odrzekł d‘Artagnan — cóż panu stanowi półgodzinna zwłoka? Ja jestem człowiekiem, lubiącym porządek, prowadźmy więc rzeczy porządnie.
— Jednakże mógłbym pana zmusić — podchwycił Mordaunt — bo ja tutaj dowodzę.
— O! panie — podchwycił d‘Artagnan uśmiechając się — zaraz widać, że, chociaż mieliśmy zaszczyt podróżować w towarzystwie pańskiem, to jednak nas nie znasz, jesteśmy szlachtą, jesteśmy francuzami, jesteśmy zdolni we dwóch zabić pana i pańskich ośmiu ludzi! A! mój panie Mordaunt, nie bądź uparty, bo gdy kto się wobec mnie upiera, to i ja się upieram, a wtedy staję się wściekle uparty — a ten oto pan — ciągnął dalej d‘Artagnan, wskazując Porthosa, — jest jeszcze bardziej uparty i okrutny ode mnie; a już nie wspomnę nawet, że przysłani jesteśmy przez Mazariniego, który reprezentuje króla francuskiego, z czego wynika, że w tej chwili reprezentujemy króla i kardynała, a więc w naszym charakterze ambasadorów jesteśmy nietykalni, co p. Olivier Cromwell, tak wielki polityk, jak i wódz, rozumie doskonale. Poproś go więc pan o rozkaz na piśmie. Co panu to szkodzi, kochany panie Mordaunt?
— Tak, o rozkaz na piśmie — rzekł Porthos, który zaczynał pojmować zamiary d‘Artagnana — tego tylko żądamy.
Jakkolwiek Mordaunt miał wielką chęć uciec się do gwałtownych środków, jednakże musiał przyznać rację tym względom, jakie mu d‘Artagnan wyszczególnił. Zresztą nie powziął wcale podejrzeń. Postanowił więc nietylko iść po rozkaz, ale jeszcze i po dwa tysiące pistoli, na jakie oszacował sam obu więźniów. Wsiadł więc na konia i, zaleciwszy sierżantowi, ażeby dobrze pilnował jeńców, zawrócił rumaka i znikł.
— To dobrze! — odezwał się d‘Artagnan — kwadrans na jazdę do namiotu, kwadrans na powrót — więcej nie trzeba; potem zwracając się do Porthosa, rzekł z całym spokojem:
— Przyjacielu Porthosie, posłuchaj uważnie. Naprzód ani słowa przyjaciołom naszym o tem, coś słyszał; nie trzeba, aby wiedzieli jaką im wyświadczamy przysługę.
— Dobrze — rzekł Porthos — rozumiem.
— Idź do stajni; zastaniesz tam Mousquetona; osiodłacie konie, włożycie pistolety do olster i rumaki nasze wyprowadzicie niepostrzeżenie na ulicę, tak, iżby odrazu można ich dosiąść.... reszta już moja rzecz.
Porthos nie uczynił żadnej uwagi i zastosował się do rozkazu z tem ślepem zaufaniem, jakie zawsze pokładał w swym przyjacielu. Na rogu ulicy spotkał Mousquetona, którego zabrał ze sobą.
Wtedy d‘Artagnan wszedł do pokoju, gwiżdżąc kuplety, które rozpoczął po odejściu Porthosa.
— Mój drogi Athosie, zastanowiłem się nad twojemi rozumowaniami: i one mnie przekonały; stanowczo żałuję, żem się zaplątał w tę sprawę. Rzeczywiście, jak powiedziałeś, Mazarini jest gałgan. Postanowiłem więc uciec razem z wami, bądźcie gotowi; szpady wasze stoją w kącie, nie zapomnijcie o nich, takie narzędzie bywa czasem nader użyteczne, a zwłaszcza w takich okolicznościach, w jakich się znajdujemy... to mi przypomina worek Porthosa. A! jest!
I d‘Artagnan włożył worek do swej kieszeni. Dwaj przyjaciele patrzyli nań ze zdumieniem.
— I cóż w tem dziwnego?... — rzekł d‘Artagnan — pytam was. Ślepy byłem, Athos pomógł mi przejrzeć, ot i wszystko, chodźcie tu. — Dwaj przyjaciele zbliżyli się.
— Widzicie tę ulicę?... — rzekł d‘Artagnan — tam będą konie, wyjdziecie furtką, zwrócicie się na lewo, wskoczycie na siodła i po wszystkiem; słuchajcie tylko mego sygnału, a będzie nim: „O! Jezu!“
— Ale ty dajesz słowo, że także przyjdziesz, d‘Artagnanie?... — podchwycił Athos.
— Przysięgam ci, na Boga.
— Zatem rzecz skończona — zawołał Aramis. — Na okrzyk „o Jezu!“ wychodzimy, przewracamy wszystko, co nam zawadzać będzie na drodze, biegniemy do koni, wskakujemy na siodła i dalej galopem! nieprawdaż?
— Doskonale!
— A widzisz, Aramisie, czy nie mówiłem ci, że d‘Artagnan jest najlepszy z nas wszystkich!
— Dobryś!.. — podchwycił d‘Artagnan — teraz komplementy! Uciekam, do widzenia!
— Ale z nami uciekasz?... nieprawdaż?
— Naturalnie. A nie zapomnijcie sygnału: O! Jezu!
I wyszedł takim samym krokiem, jakim wszedł, pogwizdując rozpoczętą przy wejściu arjętkę.
Żołnierze grali lub spali; dwóch z nich śpiewało fałszywie w kącie psalm: „Super flumina Babylonis“. D‘Artagnan przywołał sierżanta.
— Mój drogi panie — rzekł doń — generał Cromwell wezwał mnie przez pana Mordaunta, czuwaj, więc proszę cię dobrze nad więźniami. Sierżant kiwnął głową potwierdzająco. D‘Artagnan udał się do stajni; znalazł pięć koni osiodłanych, w tej liczbie i swego.
— Niech każdy z was weźmie konia za uzdę — rzekł do Porthosa i Mousquetona — i wykręćcie na lewo, tak, ażeby Athos i Aramis widzieli was z okna.
— Więc i oni przyjdą?... — spytał Porthos.
— Za chwilę.
— Nie zapomniałeś mego worka...
— Nie, bądź spokojny.
I Porthos i Mousqueton, prowadząc konie za cugle, udali się na swoje stanowiska. Wtedy d‘Artagnan, zostawszy sam, zapalił hubkę, wsiadł na konia i zatrzymał się wśród żołnierzy, naprzeciw furtki. Tu, głaszcząc konia, włożył mu kawałek palącej się hubki do ucha. Trzeba było być tak dobrym jeźdźcem, jak d‘Artagnan, ażeby się na coś podobnego odważyć, bo zwierzę zaledwie uczuło palący płomień stanęło dęba i skoczyło, jak oszalałe. Żołnierze, którym groziło stratowanie odskoczyli szybko.
— Do mnie! do mnie!... — wołał d‘Artagnan. — Trzymajcie! trzymajcie! mój koń zwarjował.
Rzeczywiście w jednej chwili oczy zwierzęcia nabiegły krwią, a całe pokryło się pianą.
— Do mnie!... — krzyczał wciąż d‘Artagnan, a żołnierze nie śmieli pośpieszyć mu z pomocą. — Do mnie! czy dacie mi tak umrzeć, o Jezu!
Zaledwie d‘Artagnan wydał ten okrzyk, drzwi się otworzyły i wybiegli Athos i Aramis ze szpadami w ręku. Ale dzięki fortelowi d‘Artagnana, droga była wolna.
— Więźniowie uciekają! więźniowie uciekają!... — krzyknął sierżant.
Trzymaj! trzymaj!... — wołał d‘Artagnan, puszczając cugle swemu rozszalałemu koniowi, który poskoczył, przewracając dwóch czy trzech ludzi.
— Stop! stop!... — wołali żołnierze, biegnąc do broni.
Ale więźniowie już byli na siodle, i także nie tracili czasu; popędzili na najbliższą ulicę.
Pośrodku ulicy spostrzegli Grimauda i Blaisois, którzy właśnie szukali swych panów. Jednem skinieniem Athos dał do zrozumienia Grimaudowi, o co chodzi, ten podążył za małym oddziałem, który pędził, jak huragan, d‘Artagnan jeszcze go bardziej podniecał wołaniem. Przejechali bramę, jak cienie, a strażnicy ani nawet pomyśleli ich zatrzymywać, i znaleźli się na czystem polu.
Tymczasem żołnierze krzyczeli ciągle: Stop! stop! a sierżant, zarzynając się domyślać podstępu, rwał sobie włosy. Wtem ujrzano przybywającego galopem jeźdźca, który trzymał papier w ręce. To Mordaunt powracał z rozkazem.
— Więźniowie!... — zawołał, zeskakując z konia.
Sierżant nie miał siły mu odpowiedzieć i wskazał tylko otwarte drzwi i pusty pokój. Mordaunt pobiegł, zrozumiał wszystko, krzyknął, jakby mu kto wyszarpywał wnętrzności i padł zemdlony na kamienie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.