Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII
SZLACHCICE

Kiedy Mordaunt podążał do namiotu Cromwella, d‘Artagnan i Porthos prowadzili swych jeńców do domu, który im został wyznaczony na kwaterę w Newcastle. Polecenie, dane przez Mordaunta sierżantowi, nie uszło uwadze gaskończyka; to też spojrzeniem zalecił Athosowi i Aramisowi jak największą przezorność. Aramis i Athos jechali więc w milczeniu przy swych zwycięzcach.
Najbardziej jednak zdziwiony był Mousqueton, gdy z progu drzwi zobaczył zbliżających się czterech przyjaciół, a za nimi sierżanta i z tuzin ludzi. Przetarł sobie oczy, nie wierząc, że widzi Athosa i Aramisa. Miał już nawet sypnąć wykrzyknikami, ale Porthos wymownem spojrzeniem nakazał mu milczenie. Mousqueton czekał więc wyjaśnienia tak dziwnej rzeczy; najbardziej zaś mieszało go to, że czterej przyjaciele robili takie miny, jakgdyby się nigdy nie znali.
Dwaj przyjaciele przepuścili jeńców przed sobą, poleciwszy Mousquetonowi zaprowadzić cztery konie do stajni.
— Dlaczego nie wejdziemy razem z nimi?... — zapytał Porthos.
— Bo — odpowiedział d‘Artagnan — bo naprzód trzeba zobaczyć, czego od nas chce ten sierżant i tych ośmiu czy dziesięciu ludzi, którzy mu towarzyszą.
Sierżant i ośmiu czy dziesięciu ludzi rozstawiło się w małym ogródku. D‘Artagnan zapytał ich, czego pragną i po co tu stoją.
— Otrzymaliśmy rozkaz — odrzekł sierżant — ażeby panom dopomóc w pilnowaniu więźniów
D‘Artagnan podziękował sierżantowi i dał mu koronę, ażeby wypił za zdrowie generała Cromwella. Sierżant odpowiedział, że purytanie nie piją nigdy i schował pieniądz do kieszeni.
— O!... — odezwał się Porthos — co za okropny dzień, mój drogi d‘Artagnanie!..
— Co ty mówisz, Porthosie?... nazywasz strasznym dzień, w którym odnaleźliśmy naszych przyjaciół?...
— Tak, ale w jakich okolicznościach!
— To prawda, że okoliczności były przykre — rzekł d‘Artagnan — ale mniejsza, rozejrzyjmy się w nich i postarajmy się zastanowić nad położeniem.
— O!... położenie nasze bardzo jest za wikłane — rzekł Porthos — i rozumiem teraz, dlaczego Aramis tak mi zalecał, ażebym udusił tego okropnego Mordaunta.
— Cicho! — nie wymawiaj tego nazwiska!... — odparł d‘Artagnan.
— Ależ — rzekł Porthos — ja mówię po francusku, a oni są anglicy...
D‘Artagnan troskliwie zamknął drzwi, poczem kolejno uściskał obu przyjaciół. Athos był śmiertelnie smutny, Aramis patrzył to na Porthosa, to na d‘Artagnana, nic nie mówiąc, ale spojrzenie jego było tak wyraziste, że d‘Artagnan je rozumiał.
— Chciałeś się dowiedzieć, skąd się tutaj wzieliśmy? Bardzo to łatwo zgadnąć: Mazarini polecił nam zawieźć list do generała Cromwella.
— Ale jakim sposobem znaleźliście się obok Mordaunta — rzekł Athos — obok Mordaunta, którego zaleciłem ci się strzedz, d‘Artagnanie.
— A którego poleciłem ci zadusić, Porthosie — rzekł Aramis.
— Zawsze w tem Mazarini. Cromwell posłał go do Mazariniego; Mazarini posłał nas do Cromwella; w tem wszystkiem jakaś fatalność.
— Tak, masz słuszność, d‘Artagnanie, fatalność, która nas rozdziela i gubi. Tak, mój Aramisie, nie mówmy już o tem, a przygotujmy się do poddania losowi.
Sadioun! przeciwnie mówmy o tem, bo raz na zawsze będziemy razem, choćby nawet w sprawach wprost sprzecznych.
— O! tak, i bardzo nawet sprzecznych — rzekł Athos z uśmiechem — bo, zapytuję was, jakiej sprawie służycie? O! d‘Artagnanie, patrz, do czego cię używa ten nędznik Mazarini. Czy wiesz, jaką winę dziś na siebie wziąłeś? Winien jesteś uwięzienia króla, jego zniesławienia i śmierci.
— O! o!... — rzekł Porthos — doprawdy
— Przesadzasz, Athosie — odparł d‘Artagnan — do tego jeszcześmy nie doszli.
— Mój Boże! ale już dochodzimy. Po co aresztowano króla? Gdyby go chciano uszanować, jako pana, nie kupowanoby go, jak niewolnika.
Czy sądzisz, że Cromwell zapłacił dwakroć sto tysięcy funtów szterlingów po to, ażeby przywrócić go na tron? Przyjaciele, bądźcie pewni, że go zabiją i to jeszcze najmniejsza zbrodnia, jaką mogą popełnić. Lepiej ściąć króla, niż go wypoliczkować.
— Wszystko to możebne — odrzekł d‘Artagnan — ale co nas to może obchodzić? Ja jestem tutaj, ponieważ jestem żołnierzem, ponieważ służę swym panom, to jest tym, którzy mi płacą żołd. Przysiągłem, że słuchać ich będę i słucham, ale wy, coście nie przysięgali, dlaczego tam jesteście i czyjej sprawie służycie?
— Sprawie najświętszej, jaka jest na świecie — wyrzekł Athos — sprawie niedoli, sprawie władzy królewskiej i religji. Przyjaciel, małżonka, córka uczynili nam zaszczyt, że wezwali naszej pomocy. Służyliśmy im, w miarę naszych słabych środków i Bóg policzy nam chęć za uczynki. Możesz inaczej myśleć, d‘Artagnanie, możesz inaczej zapatrywać się na rzeczy, mój drogi, nie nawracam cię bynajmniej, ale cię ganię.
— O! o!... — odrzekł d‘Artagnan — a cóż mnie wreszcie szkodzi, że pan Cromwell, będąc anglikiem, buntuje się przeciw swemu królowi, który jest szkotem? Ja jestem francuzem, i wszystko to mnie nic a nic nie obchodzi: dlaczego więc chciałbyś mnie czynić odpowiedzialnym?
— Rzeczywiście!... — wtrącił Porthos.
— Bo cała szlachta jest braćmi, bo jesteś szlachcicem, bo królowie we wszystkich krajach są pierwsi między szlachtą, bo gmin ślepy, niewdzięczny i głupi, zawsze ma przyjemność obniżać to, co jest od niego wyższe, i to ty, ty, d‘Artagnanie, człowieku ze starego szlacheckiego rodu, z pięknem imieniem, z chlubną szpada, przyczyniłeś się do wydania króla handlarzom piwa, krawcom i woźnicom! O! d‘Artagnanie, jako żołnierz, może spełniłeś swój obowiązek, ale jako szlachcic, jesteś winien, ja ci to powiadam.
D‘Artagnan żuł łodygę kwiatu, nie odpowiadał nic i mieszał się zupełnie, bo, gdy odwracał oczy od wzroku Athosa, napotykał wzrok Aramisa.
— A ty, Porthosie — ciągnął dalej hrabia, jakby litując się nad zafrasowaniem d‘Artagnana — ty, najlepsze serce, najlepszy przyjacielu, najlepszy żołnierzu, jakiego znam; ty, którego dusza czyniła godnym urodzenia na stopniach tronu, ty, co byłbyś prędzej czy później nagrodzony przez jakiego rozsądnego króla; ty mój drogi Porthosie, ty, szlachcicu z obyczajów upodobań i odwagi, tyś także równie winien, jak d‘Artagnan.
Porthos zaczerwienił się, ale z przyjemności raczej, niż ze wstydu, a jednak spuścił głowę, jak gdyby był wielce upokorzony.
— Tak, tak, — odezwał się — zdaje mi się, że masz słuszność, mój drogi hrabio.
Athos się podniósł.
— No — rzekł, podchodząc do d‘Artagnana i podając mu rękę — no, mój drogi synu, wszystko co ci mówię,iz pewnością mówię ci, jeżeli nie głosem, to sercem ojcowskiem. Wierzaj mi, że łatwiej byłoby mi podziękować ci za ocalenie mi życia i ani jednem słówkiem nie podrażnić twoich uczuć.
— Zapewne, zapewne, Athosie — odpowiedział d‘Artagnan, sam także ściskając mu rękę — ale bo też ty masz djabelskie uczucia, które nie każdy może mieć. Któżby sobie mógł wyobrazić, że człowiek rozsądny mógłby opuścić swój dom, Francję, swego wychowanka, pięknego młodzieńca (widzieliśmy go w obozie), ażeby biec... dokąd? na pomoc zgniłej władzy królewskiej zmurszałej, która pewnego poranku runie, jak stara szopa. Uczucie, o jakiem mówisz, jest piękne bezwątpienia, ale to uczucie tak piękne, że jest aż nadludzkie.
— Jakiekolwiek ono jest d‘Artagnanie — odpowiedział Athos, nie dając się złapać w zasadzkę, jaką ze swą zręcznością gaskońską zastawiał przyjaciel jego uczuciu ojcowskiemu dla Raula — jakiekolwiek jest, przyznacie w głębi serca, że jest sprawiedliwe; ale już nie spieram się ze swym panem, d‘Artagnanie, bo jestem twoim jeńcem, i traktuj mnie, jako jeńca.
— O! do licha!... — rzekł d‘Artagnan — wiesz dobrze, iż niedługo będziesz moim jeńcem.
— Nie — odrzekł Aramis — bo postąpią zapewne z nami, jak z tymi, którzy wzięci zostali pod Philipphaus.
— A co z nimi zrobiono?... — spytał d‘Artagnan.
— A!... — odrzekł Aramis — połowę powieszono, a połowę rozstrzelano.
— Otóż ja — wyrzekł d‘Artagnan — zaręczam wam, że dopóki pozostanie mi choć kropla w żyłach, nie zostaniecie ani powieszeni, ani rozstrzelani. Sandiou!... Niechno tylko przyjdą!... Zresztą, czy widzisz te drzwi, Athosie?...
— To cóż?...
— Wyjdziesz temi drzwiami, kiedy zechcesz; bo od tej chwili ty i Aramis jesteście wolni, jak powietrze.
— Poznaję cię po tem dobrze, mój dzielny d‘Artagnanie — odpowiedział Athos — ale nie jesteś już naszym wyłącznym panem: te drzwi strzeżone są, d‘Artagnanie, wiesz o tem dobrze.
— To gwałtem się przedostaniecie — podchwycił Porthos. — Cóż tam?... dziesięciu ludzi najwyżej.
— To nicby nie było dla nas czterech, ale za dużo dla nas dwóch. Nie, tak podzieleni, jak jesteśmy teraz, musimy zginąć. Macie fatalny przykład; na drodze do Vendémois ty, d‘Artagnanie, tak dzielny, ty, Porthosie, tak waleczny i silny, zostaliście pobici; dziś kolej przyszła na mnie i Aramisa... A nigdy się nam to nie zdarzyło, gdy byliśmy we czterech razem, umrzyjmy więc, jak umarł Winter; co do mnie, oświadczam, że zgadzam się uciec, ale tylko we czterech razem.
— Niepodobna — odparł d‘Artagnan — jesteśmy pod rozkazami Mazariniego.
— Wiem i dlatego nie nalegam na was więcej; dowodzenia moje nie odrosłyby skutku.
— Zresztą, gdyby nawet odniosły skutek — wtrącił Aramis — najlepiej byłoby nie narażać wcale tak zacnych przyjaciół, jak d‘Artagnan i Porthos. Co do mnie, czuję się dumny iść naprzeciw kulom, a nawet szubienicy, wraz z tobą, Athosie, bo nigdy nie wydałeś mi się tak wielki, jak dzisiaj.
D‘Artagnan nie mówił nic; zgryzłszy łodygę kwiatu, teraz zgryzł własne paznogcie.
— Wyobrażacie sobie — odezwał się wreszcie — że was zabiją?... Dlaczego?... Komu zależy na waszej śmierci?... Zresztą, jesteście naszymi jeńcami.
— Szaleńcze!... potrójny szaleńcze!... — rzekł Aramis — czyż nie znasz Mordaunta?... Ja tylko jedno spojrzenie z nim zamieniłem i widziałem w tem spojrzeniu, że jesteśmy skazani.
— Fakt jest, że sam się gniewam na siebie, iż go nie udusiłem, jak mi powiedziałeś, Aramisie — podchwycił Porthos.
— A ja kpię sobie z Mordaunta — zawołał d‘Artagnan — cap de Diou! jeżeli mnie zanadto połechcze, zmiażdżę ten owad!... Nie uciekajcie więc, to zbyteczne, bo przysięgam wam, że jesteście tak tutaj bezpieczni, jak przed dwudziestu laty, ty Athosie, przy ulicy Féron, a ty Aramisie, przy ulicy Vaugirard.
— Patrzcie — rzekł Athos, wyciągając rękę ku oknom — zaraz będziecie wiedzieli, czego się trzymać, bo oto i on nadbiega.
Rzeczywiście, patrząc w kierunku, wskazanym ręką Athosa, d‘Artagnan zobaczył jeźdźca, zbliżającego się galopem. Był to w istocie Mordaunt.
D‘Artagnan wybiegł z pokoju. Porthos chciał za nim podążyć.
— Zostań — rzekł d‘Artagnan — i przybądź dopiero wtedy, gdy usłyszysz, że zabębnię we drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.