Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Przez cały dzień siedział Marek w pracowni Sylwji, albowiem ciotka Wiktorja zmarła niedługo po przeprowadzce, nie mogąc przeżyć utraty dawnego ogniska domowego, starych mebli i nawyknień półwiekowego spokoju. Ponieważ Anetka pracowała poza domem aż do wieczora, Sylwja zabierała chłopca. Był on kotem pracowni, pieszczonym przez klientki i robotnice. Łaził na czterech łapach, albo siedział pod stołem, zbierając agrafki i kawałki materji, snując nici z motków, lub kłębków, a ciągle go napychano słodyczami, lub okrywano pocałunkami. Miał czwarty rok, brunatne, złotawe włosy, jak Anetka, i był trochę blady od czasu choroby. Życie stanowiło dlań nieustanne widowisko i przypominało dziecięce lata Sylwji, siedzącej pod biurkiem matki i gromadzącej swe pierwsze doświadczenia, słuchając jej klientek. Ale osoby dorosłe, siedzące wysoko na krzesłach i mające rozległy widnokrąg, nie wiedzą wcale, co chwytają oczy dziecka na ziemi skulonego. A cóż dopiero wpada w jego różowe uszka! Miały one czem się zająć w pracowni! Języki latały, rzucając słowa żartobliwe, zuchwałe i wyuzdane, skromność nie była bowiem grzechem Sylwji i jej trzódki. Śmieszki i plotki wprawiają igłę w ruch, a o malcu nikt, oczywiście, nie myślał. Nie rozumiał (to pewne), ale chwytał i już nie puszczał za nic zdobyczy. Dziecko wszystko zbiera, maca i wszystkiego próbuje. Biada temu co spadnie! Wepchany pod krzesło, wkładał w usta wszystko, co spadło z góry, okruszyny biszkoptów, guziki, pestki, a brał w usta także słowa... Tak jest! Uczył się ich, przeżuwał a potem wyśpiewywał...
— Prosiątko!...
Praktykantka wyrywała wstążki, którą ssał, lub dla próby wtykał w nos, ale wyrwać mu nie mogła słów połkniętych. Narazie nie robił nic i nie miał zajęcia, ale nie marnował mimo to kawałek czasem mu czasu.
Gdy go wyciągnięto z pod jakiegoś mebla, czy spódnicy, gdzie się oddawał interesującym studjom nad drgającemi nogami i palcami stóp, uwięzionemi w ciasne trzewiki i kurczącemi się nerwowo, gdy go ulokowano w pozycji normalnej, uznanej za odpowiednią w świecie dorosłych, siedział grzecznie, nieruchomo na niskim podnóżku, między kolanami Sylwji, lub innej uspódniczonej istoty, albowiem nogi ciotki rzadko bywały spokojne. Opierał policzek o ciepłą materję i zadarłszy głowę, patrzył z nosem w powietrzu na te pochylone postaci, o oczach zmrużonych, a ruchliwych ustach, gryzących nitki, tak że widać ślinę wargę dolną (wydaje się górną z dołu), kąsaną ciągle przez zęby, a także otwory nozdrzy, różowo obrzeżone i pulsujące podczas mówienia. Poza tem widział migające szybko palce, z igłą i nitką, a często gęsto ręka połaskotała go w podbródek. Na ręce był naparstek, od którego zimno się robiło na szyi. I tutaj też, jak na ziemi, nic nie przepadało dla malca. Notował w pamięci ciepłe, a rzeźwe dotknięcia, puszystość ich, światła migające poprzez cienie, zapach owego kobiecego ciała... Nie uświadamiał sobie tego sam przez się, ale świadomość wielokrotna, o tysiącu płaszczyzn, roztoczona na peryferji istoty dziecka, rejestrowała wszystko w przelocie na swojej wstędze. Te wszystkie kobiety nie przypuszczały, że od stóp do głowy są sfotografowane na czułej płycie. Tylko dostrzegał je kawałkami, których dużo brakło, podobnie jak w układance o pomieszanych kostkach. Stąd się brały owe dziwne i przelotne sympatje, które były żywe, a zmienne, i zdawało się kapryśne, a to dlatego właśnie, by mógł skompletować całość. Ktoś podejrzliwy byłby powiedział, że do wszystkich tych kobiet czuł pociąg. Wzorem kota domowego lubił raczej miękkie dotknięcie dłoni, niż całą osobę, oraz całokształt tego, co mu dawała pracownia. Był niewinnym i szczerym egoistą, aż do pieszczot, jakie oddawał. Pieścił swe opiekunki, gdyż chciał się im przypodobać i znajdował w tem przyjemność, ale tak zachowywał się tylko wobec wybranek swoich.
Od pierwszej chwili faworytką swą zamianował Sylwję. Instynktem zwierzęcia domowego poznał niezwłocznie, że jest bóstwem tego miejsca, panem wydzielającym żywność, pocałunki, dyktującym kolor dnia, a także, że dobrze jest protegować, a jeszcze lepiej być protegowanym. Doskonale znał swe przywileje i pewny był, że na nie zasłużył. Dlatego też przyjmował bez zdziwienia, ale z zadowoleniem hołdy i pochlebstwa władczyni pracowni. Sylwja go rozpieszczała, psuła, zachwycała się każdym jego ruchem, krokiem, słowem, mądrością, pięknością, ustami, oczyma i nosem, kazała go podziwiać klientkom i pyszniła się nim jakgdyby go sama zniosła. Coprawda wołała nań też:
— Mały drabie! Smarkaczu! Wycierała mu nos, czesała i klepała, ale malca nie raziło nic, co z nim robiła. Nawet (mimo głośnych protestów) sprawiało mu to przyjemność. Któżby nie chciał dostać w skórę ręką królowej? Inna... hej Boże drogi... miałaby się zpyszna! Zresztą, nawet bez berła, Sylwja miała dlań wielki urok. Dostarczyła mu największej liczby kostek do układanki skombinowanej z wszystkich kobiet. Otulał się jej suknią, opierał głowę o jej brzuch i słuchał głosu (który rozbrzmiewał w całem jej ciele), lub też właził po lędźwiach na kolana i, objąwszy rączkami za szyję, pocierał o jej miękkie policzki nos, wargi i oczy, tuż przy uchu, gdzie powiewały jasne i pachnące loczki. Dotykanie jest tem dla dzieci, czem patrzenie dla starszych. To talizman pozwalający patrzeć poprzez mury i snuć złudę życia z elementów snu. I tak, nie wiedząc co znaczą te loki jasne, te policzki, ten głos, ta Sylwja, a w dodatku co znaczy słowo „mój“, malec myślał:
— To wszystko jest moje!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.