Dusza Zaczarowana/II/Część druga/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część druga
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Marek miał blisko siedm lat. Wybornie zniósł on zmianę środowiska. Miła, czy nie miła, była to jednak zmiana i radował się nią. O jakże niewdzięczne są dzieci. Obchodził się zupełnie bez pieszczot Sylwji, która sobie wyobrażała, że ma taki wpływ na malca. Zapomniał o niej poprostu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Nikt przewidzieć nie może, co się podoba dziecku. Ogromnie mu przypadło do smaku liceum, gdzie go z żalem posyłała teraz matka, oraz godziny samotności, kiedy mu nikt nie przeszkadzał.
Anetka zamieszkała na piątem piętrze, przy ruchliwej rue Monge. Schody były wąskie i strome, nad głową miała tylko kawałek nieba, a w dole hałas. Ale starczyło jej tego, a jako paryżanka, hałasu nie słyszała wcale. Marzyło jej się tem lepiej wśród rozgwaru, którego potrzebowała nawet. Być może, wraz z pełnią dojrzałości zmieniła się też, nabrała pewności i nerwowej siły, nieznanej, lub krótkotrwałej dotąd.
Mieszkanie składało się z pokoju Anetki, zarazem salonu (łóżko było jednocześnie kanapa) i małego pokoiku Marka, oraz trójkątnej niszy, z oknami od ulicy. Po drugiej stronie ciemnego przedpokoju, od podwórza, była jadalnia i kuchenka, mogąca ledwo pomieścić palenisko i zlew.
Drzwi dzielące pokój matki i syna były stale otwarte, a malec nie mógł protestować. Był jeszcze w wieku aseksualnym i nie wkroczył w pierwsze stadjum przebudzenia zmysłów, był dotąd niczem. Wskakiwał w niedzielę rano do łóżka matki i stał przed nią goluteńki, pozwalając się myć i ubierać, natomiast jednak miewał czasem odruchy wstydliwości, przejawiał też ciekawość płciową, a ponad wszystko krył się starannie i zamykał cichaczem drzwi. Anetka nie dopuszczała tego, nie mógł uczynić ruchu, któregoby nie widziała. Było mu to nieznośne, przestawał się tedy ruszać, a wówczas zapominała o nim... choć nie na długo.
Na szczęście Anetka nie przesiadywała ciągle w domu. Musiała wychodzić rano i prowadziła Marka do pobliskiego liceum, a czasem także popołudniu. Ale wracać musiał sam, gdyż była to pora lekcyj Anetki. Niepokoiło ją to i zrobiła układ z sąsiadami, którzy posyłali służącego po swe dzieci, by Marek wracał razem. Ale zdołał zawsze umknąć, przychodził sam dumny z siebie, zamykał się w mieszkaniu, gdzie aż do powrotu matki spędzał bardzo mile czas. Anetka gromiła go za tę chętkę niezawisłości, ale wolała, że nie potrzebuje kolegów, którzyby mogli zepsuć jej syna.
Jej był to syn, ale czyż naprawdę jej? Powściągała teraz objawy dawnej miłości namiętnej, kiedy to chciała zjeść go poprostu. Uznała osobowość jego, sądziła jeno, że posiada do niej klucz, wie co jest szczęściem i prawem tego człowieka i że może go rzeźbić na obraz i podobieństwo własnego Boga. Jak większość matek, pragnęła odżyć w swym synu, w formie doskonalszej (co było nieziszczalnem, choć prastarem marzeniem Wotana).
Chcąc rzeźbić, musiała jednak ująć w ręce. Czyniła wszystko w tym celu, za dużo nawet, a co dnia bardziej czuła, że się jej wymyka, że go ma coraz to mniej. Znała jego ciało, zdrowie fizyczne, oraz intuicyjnie odczuwała każdy symptom choroby. Myjąc go i pieszcząc, dotykała tego wątłego, androginicznego ciała, zdawało się, przezroczystego, pochłaniała je też oczyma... ale co tkwiło w środku... nie wiedziała wcale.
— O jakże cię kocham, mały potworze! — wołała. — A ty, czy kochasz mnie?
— O tak, mamo! — odpowiadał grzecznie.
Ale co myślał?
W siódmym roku życia Marek nie był podobnym do nikogo z rodziny. Napróżno starała się to odnaleźć Anetka. Nie miał czoła, oczu, ust, ni nawet wyrazu Rivière’ów, a specjalnie Anetki, świadczącego o sile i rozmachu wewnętrznym. Coś takiego przebijało w kolorze oczu, ale jakże było dalekie, obce... Skądże to wziął, od ojca, od Brissotów? Nie, nie znać tego było przynajmniej jeszcze... a Anetka pragnęła, by się tak nie stało... nigdy!
Z drugiej strony radaby była odnaleźć w synu Rogera i to nie rzeczywistego, ale tego, któremu się oddała, to jest... wymarzonego. Dostrzegłszy to, zatriumfowałaby, gdyż znaczyłoby to, że wzięła świadomie daną formę i napełniła ją nową duszą. Godziła się na rysy Rogera, ale umysł Marka był jej umysłem.
Ale nie miał podobieństwa do żadnego z nich, Roger, mimo braku oryginalności, posiadał rysy piękne, proste, a regularne. Był księgą łatwą do przeczytania. Natomiast twarz tego dziecka... nie dała się uchwycić... uciekała z pod obserwacji.
Miał rysy delikatne, ale nieregularne, czoło wąskie, podbródek zniewieściały, oczy nieco zapadłe, nos... doprawdy trudno go było określić... usta szerokie, o bladych wargach i trochę skośne. Nawet gdy był spokojny, mienił się ciągle... niepewny... jakby szukał swej formy... a nie wiedział co przyjąć, a co odrzucić.
Od czasu choroby był nerwowy, rzec można, i wrażliwy. Ale przytem posiadał spokój, obojętność i skupienie, co myliło obserwatora. Nigdy nie krzywił się, nie chmurzył, nie przeczył.
— O, tak, mamo! odpowiadał stale.
Jednakże wychodziło zaraz na jaw, że nie wie o czem mowa, nie słucha... czy może słucha nawet... któż wie? Patrzyli na siebie wzajem, a Anetka czuła, że ma przed sobą sfinksa, który w dodatku nie wie, iż jest sfinksem. Trudno siedmioletniemu dziecku znać siebie samego, natomiast Marek badał pilnie matkę, która była jego panią i służącą jednocześnie. Miał na to dość czasu, natomiast jej zbrakło sił.
Myliła się jednak, sądząc, że Marek nie podobny jest do nikogo z rodziny. Miał zadziwiające analogje umysłowe z dziadkiem Rivière’em. Tylko Anetka znała, mimo wszystko, mało swego ojca, bo zostawała pod jego czarem, a nawet przeczytawszy słynną korespondencję, poznała go jeno w części i to w ostatnich stadjach życia. Przytem odsuwała to od siebie, pragnąc zachować pełne pietyzmu wspomnienie. Gdyby atoli wrócił stary Raul Rivière dla zbadania sprawy, młody bastard byłby mu powiedział:
— Zaczynam na nowo!
Nie zaczynał tego samego, gdyż nic się nie powtarza... wracały tylko szczegóły...
Dziwna to gra krwi. Sprzymierzeńcy podawali sobie ręce ponad głową Anetki, a to uchodziło jej oczom tem łatwiej, że przeniosła sama, z ojca na wnuka, zdolność udawania, talent obłudy. Nie było to proste kłamstwo! Raul Rivière miał dość pogardy dla bliźnich i zbyt był silny na to, by kłamać. Mógł się obnażać i czynił to czasem, miotając słowa okrutne, rwące wszystko w strzępy. Ale szachowała to skłonność do humoru, teatralności i mistyfikacji, zapomocą obłudy moralnej. Marek odziedziczył to bez winy własnej, a w nieświadomą duszę wślizgnęła się złośliwość. W ciele zwierzęcia z kudłami, czy piórami, byłaby spróbowała pazurów i dzioba, w wątłem zewłoku Raula Rivière’a jęła się instynktownie sztuczek dziadka.
Wobec starszych czuwał nad sobą i czytał w nich uważnie, niemal genjalnie. Poznawszy, upodabniał się do nich, chyba, że mu przyszła dla zabawki fantazja drażnienia i oponowania.
Z upodobaniem rozbierał mechanizm tych żywych zabawek, szukał sprężyn, słabizn, macał, próbował i puszczał w ruch. Nic łatwiejszego, są ordynarni i niedomyślni... W pierwszej zaś linji matka.
Zaciekawiała go, czuł w niej zagadkę. Słyszał nieraz przytyki i uwagi w pracowni Sylwji, niewiele z tego rozumiał, ale to go właśnie podniecało. Miał skłonność do zgadywaniai odkryć. W tem wątłem ciałku mieszkał duch czujny i ruchliwy.
Anetka przechodziła katar zimowy, częściej i dłużej przebywała z synem, który ją też śledził, jednocześnie zajęty śpiewaniem, stawaniem na głowie i różnemi rzeczami. Dziecko to jak pajac na sznurku, co obraca się plecami, a w tyle ma oczy. Umie jak kot obracać uszy. Poluje na kilka naraz zajęcy, a nie zgubi tropu. Bawi się tem z dnia na dzień, a zające wpadają w matnię. Poszło mu to tem łatwiej, że ekspansywna Anetka, hojna w przejawach uczuć swoich, nie sknerzyła i rzucała samą siebie garściami, nie licząc wcale.
Raz mówiła doń jak do malca, co go obrażało i śmieszyło, potem traktowała go jak kolegę, równego wiekiem, czem się nudził i złościł w głębi duszy, to znów snuła monologi niezrozumiałe, a Marek wydawał sąd, iż jest dziwaczką i patrzył na nią z drwinami. Nie rozumiał, ale czyż to mogło powstrzymać wyrok?
Przybrał zachowanie sztuczne, przydatne w każdym wypadku, był impertynencko uprzejmy i roztargniony, jak dobrze wychowany chłopiec, który słucha, bo musi, ale go to nic a nic nie obchodzi. Miał swe i czekał tylko końca przemowy. Innym własne sprawy razem udawał pieszczotliwość, wiedząc, że matka wybuchnie naraz lawą szczęśliwości. Zawsze tak bywało, a Marek uczuwał dla niej pogardliwą życzliwość. Ile jednak razy zareagowała odmiennie, złościł się, ale nabierał szacunku.
Nie mógł długo wytrwać w jednej roli. Dziecko jest na to zbyt pobudliwe i subtelne. Często, zachwycając przez chwilę matkę przejawami miłości, popadał odrazu w zupełną obojętność, co ją zbijało z tropu.
Czasem, spostrzegając to komedjanctwo Marka, uczuwała taki poryw złości, że go poprostu biła. Jest to, oczywiście, wbrew wszelkim zasadom pedagogji i w oczach anglosaskich Anetka była zgubiona. Ale my, starzy łacinnicy wiemy, że qui amat... Zachowaliśmy trochę staroświeczczyzny w obyczajach i każdy z nas był pono tak „kochany“, Kochaliśmy dalej tych, co nam przetrzepali skórę, tylko tracili oni zawsze w naszych oczach, w takich chwilach. Może nawet... przyznajmy się... Marek wywoływał to jak i my nieraz... umyślnie.
Jakże miło mu było odgrywać rolę ofiary, gdy matka kajała się z powodu nadużycia siły brutalnej! Czuła się winną, on chciał wrócić do łask, ale czekał... zwlekał...
Poprostu był to triumf słabości! Kobiety władają tą bronią po mistrzowsku, ale dziecko prześcigło tu kobietę. Młode ciało, oblane jeszcze mlekiem macierzyńskiem, jest przez pół kobiece i dysponuje ogromnym zapasem chytrostek i forteli. Rozbrojona Anetka czuła się w stosunku do małego łotra niemal mężczyzną. Głupia to płeć, co, wstydząc się swej siły, błaga o przebaczenie jej. Warunki były nierówne Malec wywodził zawsze w pole matkę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.