Druga ojczyzna (Verne, 1901)/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Druga ojczyzna
Wydawca „Ziarno” (tygodnik)
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena S.
Tytuł orygin. Seconde Patrie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XXIII.
Położenie się pogorsza. — Jenny i Fritz nie tracą nadziei. — Usiłowanie poznania wybrzeża wschodniego. — Albatros ze skały ognistej. — Smutny koniec roku.

Położenie groziło pogorszeniem. Kiedy tułali się po morzach na szalupie, wystawieni na wszelkie niebezpieczeństwa, pasażerowie nasi mieli przynajmniej nadzieję, że ich zabierze jaki okręt spotkany lub, że dobiją do jakiej ziemi. Okrętu nie spotkali, a przybili do ziemi niemożebnej do zamieszkania i teraz musieli się wyrzec nadziei, że ją kiedykolwiek opuszczą.
— Co prawda — mówił John Block do Fritza — gdyby podobna burza spotkała nas na morzu, szalupa nasza poszłaby na dno i my z nią razem...
O świcie mężczyźni wyszli z groty. Poszarpane obłoki sunęły po nad wzgórzami. Harry Gould, Fritz i John Block obejrzeli wszystko, co pozostało z szalupy.
— Straszne nieszczęście nas dotknęło... rzekł Fritz. Gdybyśmy jeszcze nie mieli tych biednych kobiet z sobą... trzy kobiety i dziecko!... Jaki los czeka je na tem wybrzeżu, którego już nawet opuścić nie możemy!
Frank, choć zawsze pełen ufności w Opatrzność, tym razem milczał, bo cóż mógł powiedzieć?
John Block troszczył się myślą, czy burza nie wyrządziła im o wiele większej krzywdy?... Czy bałwany morskie, wpadając na ląd, nie wyniszczyły żółwi?... Coby robili, gdyby tego pożywienia zabrakło?...
Skinął na Franka i szepnął mu parę słów na ucho, po chwili udali się obydwa nad zatokę.
Jenny, Doll i Suzan powróciły do swoich zajęć. Mały Bob obojętny na wszystko bawił się na piasku, czekając aż matka przyrządzi mu zupę z sucharów i gorącej wody. Uprzątnąwszy wnętrze groty, Jenny i Doll powróciły do pani Wolston.
— Co się z nami stanie?
— Nie traćmy nadziei — nie odbierajmy odwagi naszym towarzyszom.
— Niema już podobieństwa odjazdu... A jak przyjdzie pora deszczowa...
— A jednak — podjęła Jenny — powtarzam, że brak odwagi do niczego nie prowadzi!
— Czyż mogę zachować jaką nadzieję? — zawołała pani Wolston.
— Powinnaś... tak! to twoja powinność! Pomyśl o twoim mężu, którego podwoisz zmartwienie, jak cię zobaczy płaczącą.
— Tyś silna Jenny, tyś już walczyła z nieszczęściem!... Lecz my...
— My?... odpowiedziała Jenny. Zapominasz, że kapitan Gould, Fritz, Frank, James, i John Block, zrobią wszystko, co możliwe, żeby nas ocalić.
— A cóż oni mogą zrobić?...
— Nie wiem, lecz zwalczą wszystko, pod warunkiem, że nie będziemy naszą rozpaczą sił im odbierać.
— Moje dziecko... moje dziecko... mówiła młoda kobieta, którą łkania dusiły.
Bob, widząc łzy matki, patrzył na nią zdziwionym wzrokiem, gotów sam się rozpłakać.
Jenny przyciągnęła go ku sobie, wzięła na kolana, mówiąc:
— Mamusia twoja niespokojna, mój drogi, wołała cię a ty nie odpowiadałeś... Bawiłeś się na piasku, prawda?...
Tak!.. — bawiłem się łodzią, którą John Block mi zrobił... Ale chciałbym także mieć żagiel... W piasku są dołki pełne wody.... Ciocia Doll obiecała zrobić mi żagiel...
— Będziesz go miał dziś jeszcze.
— Dwa żagle... Koniecznie dwa żagle, jak u naszej szalupy...
— Tak, kochany Bob. Ciocia Doll zrobi jeden piękny żagiel a ja drugi.
— Dziękuję!... dziękuję!... — wołał Bob, klaszcząc w rączki. Lecz gdzie nasza duża szalupa?
Wpłynęła na połów i powróci niedługo z pięknemi rybami!... Wreszcie, masz łódkę, od twego przyjaciela Blocka.
— Tak... lecz powiem mu, żeby zrobił większą, na którą mógłbym zabrać tatusia, mamusię... i ciocię Doll... i panią Jenny... i wszystkich!....
— Wracaj bawić się malutki — rzekła Jenny, i nie oddalaj się od nas.
— Nie... tam.. bliziuteńko, pani Jenny!
— Kochana Suzan — odezwała się Jenny po odejściu dziecka — Bóg nie dozwoli, żeby ta mała istotka zginęła... Proszę was, bez słabości, bez łez, ufajcie Bogu, jak ja mu ufam i nigdy się nie zawiodłam!
Jenny mówiła to, co jej mężne serce dyktowało. Jeżeli słotna pora zaskoczy rozbitków, zanim będą mogli opuścić wybrzeże, przygotują się do jej przetrwania. Grota przedstawiała pewną ochronę...
Zioła morskie wysuszone użyczą ciepła...
Rybołóstwo i polowanie, pożywienia... W takich warunkach, można było zachować odrobinę nadziei...
Konieczność wydostania się na szczyt wzgórzy stawała nieodzowną...
— Ale jak?... rzekł pewnego dnia Fritz.
— Nie można umknąć z więzienia, którego mury są na tysiące stóp wysokie, — odpowiedział James.
— Nie możemy jednak pozostać w tem więzieniu!...
— Cierpliwości i ufności, — wtrącił Frank, chcąc uspokoić brata.
— Mogę mieć cierpliwość — lecz ufności — wcale...
Dwa tygodnie upłynęły, odkąd szalupa przybiła do tej ziemi, i potem kilka jeszcze tygodni, nie przynosząc żadnej zmiany. Przez te półtora miesiąca kilkanaście razy kuszono się wdrapać na przylądek, żeby stamtąd dostać się na płaskowzgórza. A że ani razu się nie powiodło, Fritz postanowił okrążyć morzem skałę wschodnią. Z zamiarem swym zwierzył się tylko sternikowi. Raniutko dnia 7-go listopada, obydwa wybrali się nad zatokę, pod pozorem szukania żółwi. U stóp ogromnej skały morze rozbijało się z wściekłą gwałtownością; chcąc się na nie dostać; Fritz narażał życie. Na próżno sternik mu perswadował... Fritz zgodził się tylko na jego pomoc.
Po rozebraniu się, Fritz opasał się grubą liną, (pozostałość od żagli na szalupie), której koniec miał trzymać John Block, i wszedł w wodę. Niebezpieczeństwo było podwójne; przypływ wody mógł cisnąć śmiałka na skały, wir zaś mógł pociągnąć go w głąb, gdyby lina pękła.
Po dwukrotnej bezowocnej próbie wydostania się z fal, za trzecim dopiero razem udało się Fritzowi utrzymać na wierzchu, rzucić okiem po za skałę. John Block z wielkim trudem wydostał Fritza z morza i przyciągnął go na skałę.
— No cóż?... zapytał sternik — cóż tam widziałeś?
— Skały i skały!... cały ciąg zatok i przylądków... Wzgórza bez przerwy ku północy.
Skoro dowiedziano się o rezultacie tego usiłowania — zdawało się, że wszelka nadzieja stracona. Widocznie wysepka ta była tylko nagromadzeniem skał dzikich, z której rozbitki nie mogli się wydostać!... Przyszłość najeżona była troską i niepokojem, wziąwszy pod uwagę położenie bez wyjścia. Gdyby jeszcze wiedziano to, co tylko kapitan Gould i John Block wiedział: że liczba żółwi zmniejsza się szybko, i że wkrótce mogło ich zabraknąć zupełnie!..
Sternik zajął się wyłącznie połowem ryb. W tej porze roku wielka ilość ptaków odwiedzała wysepkę.
Na szczytach gór pokazały się także kormorany, podobne do ptaka Jenny, który teraz chodził po podwórzu w Felsenheim.
Pewnego dnia sternik wielkim głosem przywołał wszystkich na wybrzeże.
— Patrzcie... patrzcie!... powtarzał, wskazując ręką grzbiet płaskowzgórza najwyższego.
— Co tam?... zapytał Fritz.
— Jakto, nie widzicie tego szeregu czarnych punktów?
— To są pingwiny — odpowiedział Frank.
— Rzeczywiście, pingwiny — potwierdził Harry Gould — a jeżeli wydają się małe, jak wrony, to z powodu wysokości...
— Skoro te ptaki mogły wznieść się aż na szczyt — zrobił uwagę Fritz, — widocznie zatem, stoki z tamtej strony są możliwe...

Wracaj się bawić, malutki – rzekła Jenny.

Można to było przypuszczać, gdyż pingwiny niezgrabne i bardzo ciężkie, posiadając krótkie loty, nie były w stanie wlecieć aż na wierzchołek. Prawdopodobnie zatem wejście od strony północnej było możliwe. Ale z powodu braku szalupy, na kórej-by można ląd okrążyć, trzeba było wyrzec się dotarcia na szczyt skały.
Po południu dnia 29-go stało się coś, co chociaż nie przyniosło żadnej zmiany, lecz przypomniało czasy szczęśliwsze. Na wzgórzu, mniej wysokiem, na które można było się dostać, usiadł duży ptak.
Był to albatros, zmęczony widocznie długą podróżą, gdyż rozciągnął się jak długi. Fritz chciał schwycić ptaka. Zręczny w zarzucaniu lasso, zrobił pętlicę na linie od masztu z szalupy, i powoli zaczął się wspinać na skałę. Wszyscy patrzyli za nim. Ptak nie ruszał się z miejsca, Fritz zbliżył się o dziesięć kroków, rzucił lasso, które okręciło albatrosa.
Ptak zalewie się poruszył, kiedy Fritz wziął go w ręce i przyniósł na wybrzeże.
W tej chwili Jenny wydała okrzyk zdziwienia.
— To on — powtarzała, pieszcząc ptaka — to on... poznaję go...
— Jakto — zawołał Fritz — to byłby?....
— Tak, Fritz... to mój albatros... mój towarzysz ze skały Ognistej... ten, któremu przywiązałam kartkę do łapki...
Czyż trzeba opisywać, jakie pieszczoty odbierał poseł ze skały Ognistej?... Był to węzeł, łączący rozbitków z przyjaciółmi z Nowej Szwajcaryi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.