Druga ojczyzna (Verne, 1901)/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Druga ojczyzna
Wydawca „Ziarno” (tygodnik)
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena S.
Tytuł orygin. Seconde Patrie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XVI.
Opowiadanie Jacka. — Zaginiony w lesie. — Dzicy na wyspie. — Wzrastający niepokój. — Opóźnienie Licorne. — Trzy tygodnie oczekiwania. – W małej kaplicy w Felsenheim.

Obydwie rodziny powróciły do sali stołowej, z sercem przepełnionem radością, pomimo niepokojącej wieści przyniesionej przez Jacka! Myślano tylko: Jack powrócił! A jednak, czy mógł być wypadek groźniejszy?.. Dzicy nawiedzający wybrzeża Nowej-Szwajcaryi!.. A więc ten dym dwa razy widziany, pochodził z obozowiska dzikich...
Jack upadał ze zmęczenia. Posiliwszy się nieco, zaczął opowiadanie.
— Przepraszam was za zmartwienie, jakie wam sprawiłem!.. tak!.. dałem się unieść chęci ujęcia młodego słonia... Nie słuchałem pana Wolston ani Ernesta, którzy mnie przywoływali, i to cud prawdziwy, że powróciłem zdrów i cały!.. Lecz moja nierozwaga dała nam poznać poważne niebezpieczeństwo. Teraz będziemy mogli zorganizować należytą obronę, na wypadek, gdyby dzicy zbliżyli się do Ziemi Obiecanej i odkryli Felsenheim.
Zapuściłem się tedy w najgęstszy las w pogoni za słońmi, nie wiedząc dobrze, przyznaję, w jaki sposób będę mógł ująć małego. Ojciec i matka szli spokojnie, przedzierając się pomiędzy krzakami i nie spostrzegając, że idę za nimi... Siła nieprzeparta pchała mnie naprzód i oddalałem się ciągle, więcej niż przez dwie godziny, szukając napróżno sposobu odciągnięcia na bok małego słonia. Gdybym próbował zabić stare słonie, ileż kul by mi było potrzeba, a jedyny skutek byłby taki, że rozjątrzyłbym zwierzęta i zwrócił je przeciw sobie.
Jednak coraz dalej w las się zagłębiałem, nie zdając sobie sprawy ani z czasu ani z odległości przebytej, ani z trudności, jakie będę miał, chcąc połączyć się z panem Wolston i Ernestem — ani o tem, jakiego im kłopotu narobię, jeżeli puszczą się na poszukiwanie...
Przypuszczam, że musiałem w ten sposób ubiedz dwie mile ku wschodowi, bez żadnego skutku. — Wtedy rozwaga przyszła, choć trochę za późno; lecz ponieważ słonie nie okazywały zamiaru zatrzymania się, powiedziałem sobie, że najlepiej zrobię, gdy powrócę.
Była może czwarta godzina. Las dokoła mnie przerzedniał. Mojem zdaniem, jeżeli będziemy chcieli dostać się prosto do cypla Jan Zermatt, najlepiej kierować się prosto na południowy-wschód.
— Tak... dowiedzieliśmy się z kartki Ernesta... nazwaliście cypel mojem imieniem... rzekł pan Zermatt... Cóż dalej?
— Dzicy nie są daleko... rzekł Jack.
— Niedaleko?.. zawołała pani Wolston.
— W mojem opowiadaniu... kochana pani, w rzeczywistości zaś muszą być jeszcze o jakie dwanaście mil od Felsenheim. Byłem wtedy wprost dużej polany w lesie, miałem się zatrzymać, postanowiwszy nie iść dalej, kiedy słonie przystanęły również. Właśnie w tem miejscu płynął pomiędzy trawami mały strumyk. Słonie zaczęły pić wodę, ciągnąc trąbami. Przyszła mi nieprzeparta ochota odłączenia małego, po zabiciu starych, choćbym miał wystrzelać naboje do ostatniego. Wreszcie może dość będzie dwóch kul, jeżeli trafię w dobre miejsce, a czy jest myśliwy, który nie wierzy w swoją zręczność? Nabiłem tedy fuzyę kulami... Rozległ się podwójny strzał i, jeżeli trafiłem słonie, to bardzo lekko widocznie, gdyż potrząsnęły tylko uszami, pociągnęły raz jeszcze wody, nie obejrzały się nawet, z której strony strzał padł, nie zwróciły uwagi na szczekanie Falba... i zanim drugi raz wystrzeliłem, odeszły tym razem szybko. Trzeba się było zdecydować, w jakim kierunku iść należy. Słońce opuszczało się strasznie szybko i ciemność zaczęła las zalegać... Zrozumiałem, że nie odnajdę drogi przed wschodem słońca; Falb nawet, pomimo psiego instynktu, błąkał się... Przez całą godzinę błądziłem, nie wiedząc, czy się zbliżam, czy oddalam od wybrzeża. Teraz przechodzę do najważniejszego wypadku. Dotąd nie groziło mi na prawdę żadne niebezpieczeństwo... Z fuzyą w ręku byłem pewny, że nie umrę z głodu, choćbym cały tydzień szukał drogi do Felsenheim... Od dzikich zwierząt w razie napadu miałem nadzieję obronić się, jak to zdarzało się już kilkanaście razy... Najgorzej, że noc zapadała. Pomyślałem, że lepiej będzie zostać na miejscu, potem rozpalić ogień, najpierw dla tego, że pan Wolston i Ernest mogą go spostrzedz, następnie, że ogień oddala dzikie zwierzęta... Lecz wpierw zacząłem wołać, wracając się we wszystkie strony... Żadnej odpowiedzi. Wystrzeliłem dwa razy... Żaden strzał mi nie odpowiedział. Wszelako zdawało mi się, że na prawo słyszę szmer pomiędzy trawami...

Stado słoni szło przez las.

Słuchałem i o mało nie krzyknąłem... Lecz przyszło mi zastanowienie, że ani pan Wolston, ani Ernest nie mogą przyjść z tej strony... Byliby mnie wołali i bylibyśmy już w swoich objęciach... Więc to zwierzęta się zbliżały... krwiożercze... wąż może...
Nie miałem czasu stanąć w pozycyi obronnej... cztery wielkie postacie wyłoniły się z cieniu, cztery istoty ludzkie, nie małpy, jak myślałem w pierwszej chwili... Rzucając się na mnie, ludzie ci wrzeszczeli w języku, którego nie mogłem zrozumieć... Nie mogłem się mylić!.. wpadłem w ręce dzikich!..
Dzicy na naszej wyspie!..
Zostałem zaraz przewrócony i poczułem dwoje kolan na piersiach. Potem związano mi ręce, postawiono na nogi, popychano za ramiona naprzód. Musiałem iść szybkim krokiem. Jeden z tych ludzi zabrał mi fuzyę, drugi krucicę i torbę... Nie zdawało się, żeby chcieli mnie zabić... w tej chwili przynajmniej...
Całą noc szliśmy w ten sposób... W jakim kierunku, nie mogłem sobie zdać sprawy... To tylko zauważyłem, że las był coraz rzadszy... Światło księżyca przenikało przez gałęzie i kładło się na ziemi: widocznie zbliżaliśmy się do wybrzeża... Ah! nie myślałem wcale o sobie!.. Myślałem o was, moi drodzy, o niebezpieczeństwie, jakie wam grozi ze względu na obecność krajowców na naszej wyspie!.. Gdyby tak poszli w górę wybrzeżem aż do rzeki Montrose, przebyli ją dla dotarcia do przylądka Wschodniego i... znaleźliby się w Felsenheim! Gdyby przybyli przed powrotem Licorne, nie mielibyście dość sił, żeby się przed nimi obronić!..
— Wszak mówiłeś Jack — zapytał pan Zermatt, — że dzicy są jeszcze bardzo daleko od Ziemi-Obiecanej?
— Rzeczywiście, ojcze, o sześć mil na południe od Montrose... więc o jakie dziesięć od nas...
— A więc za dwa tygodnie, za tydzień może, Licorne zarzuci kotwicę w Zatoce Zbawienia — zrobił uwagę pan Zermatt — i nie będziemy potrzebowali niczego się obawiać!.. Lecz kończ opowiadanie.
Jack mówił dalej:
— Rano dopiero, po przejściu dużej przestrzeni, bez chwili odpoczynku, przybyliśmy na wzgórza panujące nad wybrzeżem. U stóp tych wzgórz rozłożyła się obozem najmniej setka tych czarnych dyabłów.... Sami mężczyźni, na pół nadzy, przyczajeni w grotach pod wzgórzami... Byli to rybacy, — tak sobie wyobrażałem przynajmniej, — których wiatr popchnął ku naszej wyspie i których łodzie powyciągane były na piasek.
Wszyscy wybiegli na przeciwko mnie... Przyglądali się z ciekawością, jak gdyby pierwszy raz widzieli białego człowieka... Nic w tem dziwnego, ponieważ okręty europejskie nie żeglują po oceanie Indyjskim. W dodatku, skoro obejrzeli mnie z bardzo blizka odeszli zupełnie obojętni... Nie byłem źle traktowany... Dano mi parę ryb pieczonych, które zjadłem chciwie, gdyż umierałem z głodu, a pragnienie zaspokoiłem z małego strumyka ciekącego z góry.
Zadowolony byłem, widząc, że dzicy nie znają użytku fuzyi i że razem z moją torbą leżała nietknięta. Niespodziewana okoliczność zmieniła moje położenie.
Około dziewiątej godziny wieczorem, na skraju lasu dotykającego do wzgórzy, zrobił się wielki zgiełk który wywołał popłoch pomiędzy krajowcami... Jakież było moje zdziwienie, gdym się przekonał, że zgiełk i hałas wywołała gromada słoni. Trzydzieści co najmniej — wolnym krokiem szło do strumyka.
Widocznie dzicy po raz pierwszy znaleźli się wobec tych olbrzymich zwierząt... W mgnieniu oka wszyscy zaczęli uciekać, gdzie który mógł. Postanowiłem skorzystać ze sposobności. Nie czekając końca awantury, pochwyciłem fuzyę i torbę, i rzuciłem się pomiędzy skały, gdzie spotkałem wiernego Falba...
Szedłem całą noc, cały dzień następny, zatrzymując się tylko, żeby głód zaspokoić ubitą zwierzyną. W dwadzieścia cztery godzin dotarłem do rzeki Montrose. Dopiero wówczas dowiedziałem się, gdzie jestem... poszedłem wzdłuż brzegu strumienia już mi znanego, w kierunku doliny Grünthal, przeszedłem wąwóz Cluse. Jakże byłbym zmartwiony, gdybyście byli już wyjechali i gdybym was nie zastał w Felsenheim!
Takie było opowiadanie Jacka, dość szczegółowe — opowiadanie, które zaledwie parę razy zostało przerwane. Nasuwały się teraz pytania... Najpierw, co to byli za krajowcy? zkąd przybyli?... Widocznie ze wschodniego wybrzeża Australii, najbliższego wyspy... Jeżeli pochodzili z Australii, jeżeli należeli do najniższej rasy ludzkiej, trudno było przypuścić, żeby zdołali przebyć na pirogach przestrzeń trzystomilową... Może burza ich w tę stronę zapędziła? Teraz wiedzą już, że wyspa jest zamieszkana przez ludzi innej rasy... Co zrobią?.. Czy trzeba się obawiać, że ich łodzie, opływając wyspę, dotrą do zatoki Zbawienia i trafią na osadę Felsenheim?...
Prawda, powrót Licorne nie może się opóźnić... Najdalej za dwa tygodnie dadzą się słyszeć jej armaty... A wtedy, nie potrzeba się niczego obawiać...
Wobec tej nadziei, na razie nic się nie zmieniło w zwyczajach dwóch rodzin, tylko badano ciągle horyzont morski z wybrzeża Felsenheim. To też w parę dni po powrocie Jacka, podjęto znów zajęcia, a głównie zabrano się do budowy kaplicy.
Wszyscy wzięli się do roboty. Zależało na tem, żeby była skończona przed przybyciem Licorne. Cztery ściany z oknami bocznemi wyprowadzono już pod sam dach. Pan Wolston zajął się ustawieniem krokwi. Pokrycie zrobiono z liści bambusu; mogło ono oprzeć się najgwałtowniejszym ulewom. Pani Zermatt, pani Wolston i Anna podjęły się wykonania ozdób wewnątrz kaplicy. Zajęcia te ciągnęły się do dnia 15-go października, daty oznaczonej na powrót Licorne. Gdyby wziąć w rachubę długość drogi, gdyby ów powrót opóźnił się o tydzień lub o dwa, nie byłoby przyczyny do niepokoju.
Nadszedł 19-y października; żaden wystrzał nie oznajmił przybycia korwety. Jack wsiadł na swego onagra, udał się do Prospect-Will, a ztamtąd na przylądek Zawiedzionej-Nadziei. Lecz morze było puste aż do ostatnich krańców horyzontu. Dnia 27-go, powtórzył wycieczkę, także bez skutku... Niepokój zaczął wkradać się w umysły mieszkańców Nowej Szwajcaryi.
Obserwując morze od strony przylądka Zawiedzionej Nadziei, nie zaniedbywano też przylądka Wschodniego. Kilka razy dziennie luneta skierowana była, na przystań Słoni — nazwisko jakie dano tej części wybrzeża, na której obozowali dzicy. Lecz dotąd żadna łódź nie ukazała się w owej stronie.
W razie napadu jakiej setki dzikich obrona byłaby bardzo utrudnioną. Być może, iż trzebaby schronić się na wysepkę Rekina, gdzie łatwiej możnaby się bronić aż do przybycia korwety angielskiej.
Lecz Licorne nie ukazywała się, pomimo że to był koniec października. Dnia 7-go listopada, po wycieczce na Prospect-Will, w której wszyscy wzięli udział, przekonano się ostatecznie, że pomiędzy dwoma przylądkami nie ukazał się żaden żagiel. To też wszyscy stali milczący na szczycie wzgórza, pod wrażeniem uczucia obawy i nadziei...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.