Druga ojczyzna (Verne, 1901)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Druga ojczyzna
Wydawca „Ziarno” (tygodnik)
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena S.
Tytuł orygin. Seconde Patrie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XIII.
Wyjście z doliny Grünthal. — Okolica piaszczysta. – Pas leśny. — U stóp łańcucha gór. — Nocleg w grocie. — Pierwsza i druga strefa góry. — U podstawy ostrokręgu.

Podróż na własnych nogach najlepszą jest dla zwiedzających nieznane okolice. To też pan Wolston i dwaj młodzieńcy pomimo zmęczenia, pragnęli koniecznie, o ile to możebne, dotrzeć do prawej linii podgórza. Najwięcej podniecony był Jack, jak zresztą łatwo domyśleć się tego można.

Poczta gołębia.

Odrazu po wyjściu z wąwozu, skierowali się ku niewielkiemu wzgórzu, nazwanemu wieżą Arabską. Od tej wieży zaczęli się spuszczać aż do Groty Niedźwiedziej. Dalej szli, schodząc coraz niżej w dolinę Grünthal, ciągnącą się blizko dwie mile, równoległe z łańcuchem gór odgraniczających Ziemię Obiecaną. Szeroka na dwa tysiące sążni, dolina posiadała kępy drzew, obszerne łąki a środkiem bieżącą wodę, która szemrała ocieniona krzewami i wpadała do rzeki Wschodniej.
Podróżnym pilno było dotrzeć do granicy doliny Grünthal, ażeby ujrzeć wreszcie okolicę rozciągającą się na południe. Ernest, o ile mógł, oryentował się podług busoli i spostrzeżenia oraz odległości notował.
Koło południa zatrzymali się w cieniu dębów podzwrotnikowych, nieopodal pola zarosłego wilczomleczami. Kilka par kuropatw, które Jack upolował, oskubano, upieczono przy płomieniu i razem z chlebem spożyto na śniadanie; woda i wódka, w dodatku owoce zerwane na miejscu, tworzyły deser.
Posileni i wypoczęci, trzej podróżni puścili się znów w drogę. Krańce doliny zacieśnione były dwoma ścianami skalistemi. Pomiędzy tym wąwozem strumyk zmienił się w potok i naraz ukazało się wyjście na drugą stronę. Przestrzeń prawie płaska, przedstawiająca obfitą urodzajność stref podrównikowych, ciągnęła się aż do pierwszego podgórza. Ku południowi, na przestrzeni sześciu do siedmiu mil następowały po sobie płaszczyzny i zarośla. Pochód często stawał się męczący. Grunt był najeżony trawami na pięć stóp wysokiemi, dużemi krzewami kolczastemi a także trzciną cukrową, która kołysała się z wiatrem, jak okiem sięgnąć.
Podróżni szli przez cztery godziny. Po długiem milczeniu pierwszy odezwał się Ernest:
— Proponuję, żeby tu odpocząć.
— Już?... zawołał Jack, który nie czuł jeszcze zmęczenia.
— Jestem tego samego zdania — oświadczył pan Wolston. Miejsce bardzo stosowne, możemy noc spędzić na brzegu tego lasku.
— Zgoda na nocleg, a także na posiłek, gdyż głodny jestem jak pies.
— Czy trzeba będzie rozniecić ogień i utrzymywać go aż do dnia?.. zapytał Ernest.
— Będzie to bardzo roztropnie, najlepszy to bowiem sposób odpędzenia dzikich zwierząt — odezwał się Jack.
— Stanowczo — dodał pan Wolston; — lecz trzebaby było czuwać z kolei a sądzę, że lepiej będzie spać. Zdaje mi się, iż nie mamy się czego obawiać...
— Tak — oświadczył Ernest; nie spostrzegłem żadnych śladów podejrzanych, odkąd wyszliśmy z doliny Grünthal.
Jack nie nalegał, zabrali się więc do zaspokojenia głodu.
Noc zapowiadała się wspaniała. Ani jeden liść nie poruszał się na drzewach, ani nawet z oddalenia nie dochodziło wycie szakali. Pierwszy zasnął Jack, bo on był najbardziej zmęczony — lecz także i pierwszy się obudził. Zaraz też wszyscy ruszyli w drogę. W godzinę musieli przebyć mały strumień. Ciągle łąki, rozległe pola trzciny cukrowej, następnie w częściach gruntu wilgotnych, masa kęp drzew woskowych, których jedna łodyga osypana kwiatem, druga obciążona owocem. Zbliżając się do podnóża gór, napotykano coraz częściej wysokie zarośla, niezmiernie gęste.
Tego wieczora zgłodniali uraczyli się jarząbkami, które pies wypłoszył im z wysokiej trawy. Obozowisko założono na brzegu wspaniałego lasu drzew sagowych. Pan Wolston tym razem zorganizował czynną straż przy ogniu, przez całą noc, podczas której niepokoiły podróżnych częste i blizkie wycia zwierząt.
Nazajutrz znów wyruszono przed świtem. Jeszcze trzy mile i staną u samego podnóża gór. Przypuszczając, że boki gór będą możebne na stoku północnym, to wchodzenie zajmie tylko kilka godzin nazajutrz rano. Pan Wolston osądził za praktyczniejsze okrążyć niektóre kępy drzew ciągnących się na płaszczyźnie. Jeżeli droga przedłużała się nieco, była za to o wiele łatwiejszą.
Oprócz tego Jack zastrzelił młodą antylopę, z której przyniósł najlepsze części na posiłek wieczorny. Mogli sobie powinszować tego zapasu, gdyż popołudniu nie spotkali żadnej zwierzyny.
— Odpoczynek południowy urządzono u stóp wspaniałej sosny; Jack rozpalił ogień — a podczas kiedy piekł udziec antylopy, brat jego i pan Wolston oddalili się o kilkaset kroków, dla rozejrzenia się po okolicy.
— Jeżeli ten pas leśny ciągnie się aż do łańcucha gór — rzekł Ernest — to prawdopodobnie pokrywa on pierwsze jej stoki... tak mi się przynajmniej zdawało rano.
— W takim razie — odpowiedział pan Wolston — musimy zdecydować się przebyć tę gęstwinę... Nie można jej okrążyć na prawo lub na lewo, bez przedłużenia znacznie drogi...
Obydwaj bracia podzielili zdanie pana Wolston, nie było zatem żadnej dyskusyi.
Mięso antylopy, kilka ciastek maniokowych, owoce zerwane z drzew sąsiednich, banany, jabłka cynamonowe: takie było menu tego śniadania. Potem broń i torby na ramię, busola w rękę i trzej mężczyźni zapuścili się w leśną gęstwinę. Sklepienie drzew stawało się coraz gęściejsze, nie pozwalając widzieć w jakim punkcie horyzontu znajduje się słońce, pochylające się ku zachodowi. Ani polanki, ani drzewa przewróconego. Pan Wolston mógł sobie powinszować, że nie zabrał wozu, ani wierzchowców.
O siódmej wieczorem pan Wolston, Ernest i Jack dotarli do granicy południowej lasu. Las piętrzył się na pierwszem wzniesieniu gór a szczyty ukazały się w chwili, kiedy słońce spuszczało się po za poprzeczne pasmo, które przecinało horyzont zachodni.
Widać tam było złomy skał spadłe z wysokości góry, oraz liczne strumienie, które prawdopodobnie tworzyły źródło rzeki Montrose.
Wejść na górę tego samego wieczora i poświęcić na to może noc całą, byłoby niebezpiecznie. Więc też pomimo gorącego pragnienia dojścia do celu, ani pan Wolston ani obydwaj bracia nie chcieli tego robić. Poszukali i znaleźli wydrążenie w skale, gdzie mogli znaleźć schronienie na noc. W każdym razie potrzebne były niejakie ostrożności. Z nastaniem nocy dało się słyszeć wycie i ryk dzikich zwierząt a nawet lwów.
Rozpalono ogień u wejścia do groty i podtrzymywano go przez całą noc drzewem, przygotowanem z wieczora. W końcu Ernest pierwszy, Jack drugi, pan Wolston ostatni zmieniali się kolejno aż do wschodu słońca.
Nazajutrz o świcie wszyscy byli na nogach a Jack wykrzyknął głosem donośnym:
— Panie Wolston! przyszedł ten wielki dzień!.. Za kilka godzin najgorętsze pana życzenie będzie spełnione!.. Zatkniemy ostatecznie flagę naszą na punkcie najwyższym Nowej Szwajcaryi...
— Za kilka godzin... tak... jeżeli nie napotkamy jakich trudności... — zwrócił uwagę Ernest.
— W każdym razie, — odpowiedział pan Wolston, — czy dziś, czy jutro, będziemy prawdopodobnie wiedzieli, co sądzić o rozległości wyspy...
— Jeżeli tylko — rzekł Jack — nie ciągnie się na południe lub zachód po za obręb wzroku ludzkiego!..
— Co nie jest niemożebnem... dodał Ernest.
— Zobaczymy — odparł Jack — zobaczymy!
Po śniadaniu, zarzuciwszy na plecy strzelby, Jack wyruszył pierwszy, Ernest za nim, a pan Wolston zamykał pochód. Zaczęli wchodzić na pierwsze wyniosłości.
Podług orzeczenia Ernesta wysokość góry mogła dochodzić do tysiąca dwustu stóp. Jeden wierzchołek, wznoszący się naprzeciw lasu, górował o jakie pięćdziesiąt sążni po nad linią łańcucha. Na szczycie tego to wierzchołka pan Wolston zamierzał zatknąć flagę Nowej Szwajcaryi.
Na sto kroków od groty kończył się pas leśny, lecz tak stromo grunt się tu wznosił, iż w niektórych miejscach trzeba było iść w zygzaki, — co opóźniało pochód. Na szczęście można było iść śmiało, wszędzie był pewny punkt oparcia dla nóg pomiędzy korzeniami i wystającemi bokami skalistemi. Lecz pomimo przyzwyczajenia do ruchu, nasi podróżni musieli kilka razy odpoczywać, poczem wspinano się w dalszym ciągu. Pan Wolston postanowił nie ustawać, aż będzie u podstawy samego szczytu.
Wreszcie po przejściu drugiego pasa musiano dłużej odpocząć po tak wielkim wysiłku. Południe było, żołądki domagały się posiłku i dla zaspokojenia głodu spożyto resztki antylopy pieczonej i chleba.
W godzinę potem Jack zerwał się, skoczył jednym susem na pierwsze wzniesienie skaliste i krzyknął:
— Za mną, kto mnie kocha!
— Starajmy się dać mu ten dowód przywiązania, mój kochany Erneście — odpowiedział pan Wolston.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.