Przejdź do zawartości

Druga ojczyzna (Verne, 1901)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Druga ojczyzna
Wydawca „Ziarno” (tygodnik)
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena S.
Tytuł orygin. Seconde Patrie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XI.
W oczekiwaniu pory deszczowej. — Odwiedziny folwarków. — Pierwsza burza. — Wieczory w Felsenheim. — Kaplica. — Odkrycie Ernesta. — Przedłużenie niepogody. — Dwa strzały armatnie. — Na wysepce Rekina.

Cztery i pół dnia trwała nieobecność gospodarzy w Felsenheim. Obecnie, przez całe dwa miesiące sianokos i żniwa, młocka, winobranie, zwożenie zbiorów, miały zająć każdą chwilę.
Wszyscy wzięli się do roboty, a najpierw, obie rodziny przeniosły się z Felsenheim do Falkenhorst. Zbliżało to do Waldegg, Zuckertop, i Prospect-Will. Mieszkanie było obszerne i wygodne, odtąd zbudowane zostały nowe pokoje pomiędzy olbrzymiemi korzeniami drzewa, nie mówiąc już o piętrze napowietrznem, tak przyjemnem pośród gęstej zieleni.
U podstawy drzewa, obszerne podwórze przeznaczone dla zwierząt, otoczone było nieprzebytym parkanem bambusowym i krzewami kolczastemi. Trzeba było udawać się z jednego folwarku na drugi, wszędzie zbierać zboża, siano, owoce, i rozporządzać wszystkiem, ażeby czworonogom i pierzastym nie zabrakło żywności podczas pory deszczowej.
Co do wysepki Rekina, ta była bezpieczna. W dniu odwiedzin, podług zwyczaju na początku, tak samo jak przy końcu pory deszczowej, Ernest i Jack dali dwa wystrzały armatnie. Ale tym razem, żaden wystrzał nie dał się słyszeć z pełnego morza, jak sześć miesięcy przed tem, kiedy przybyła korweta angielska.
Jack zawołał:
— Za trzy miesiące, to nasza kolej będzie odpowiadać Licorne, kiedy ona powita Nową Szwajcaryę... Z jaką radością poślemy jej odpowiedź!
W drugiej połowie maja ukończono zbiory, a czas już był wielki. Nie można się było łudzić co do zapowiedzi blizkiej niepogody. Przy zachodzie słońca niebo zakrywało się mgłą, która z dnia na dzień nieprzejrzystsza się stawała. Wiatr dął ciągle ze wschodu, a wtedy wszystkie burze morskie opierały się o wyspę. W końcu, w dniu 25 maja, odkąd zaczęły się pierwsze deszcze, obydwie rodziny opuściły ostatecznie Falkenhorst i zamieszkały w Felsenheim.
Od lat trzynastu wszystkie pory deszczowe przeszły w tem schronieniu bezpiecznem, i nigdy ono nie ucierpiało ani od wichrów ani od morza. W pierwszej połowie czerwca zwiększyły się burze a deszcze były bez przerwy. Nie można było wyjść bez okryć nieprzemakalnych.
Pomimo, że bez koniecznej potrzeby nikt nie pokazywał się nazewnątrz, czas upływał przyjemnie. Szczera przyjaźń panowała pomiędzy panem Zermatt i panem Wolston, tak samo i pomiędzy dwoma matkami, które dopełniały się wzajemnie. Wreszcie, swawolny Jack, zawsze wesoły, zawsze szukający awantur... Co się tycze Ernesta i Anny, rodzice ich zauważyli, że żywsze uczucie, niż przyjaźń, ciągnie ich ku sobie. Młoda dziewczyna, siedmnastoletnia wtedy, trochę poważna i lubiąca się zastanawiać, musiała się koniecznie podobać młodzieńcowi, także poważnemu, który nie mógłby się niepodobać, będąc bardzo miłej powierzchowności. Jack zaś, uparty w postanowieniu zostania starym kawalerem, nie zazdrościł wcale Ernestowi.
Podczas obiadów, długich wieczorów, mówiono ciągle o nieobecnych. Nie zapominano ani o pułkowniku Montrose, ani o James’ie i Zuzi Wolston, ani o Doll i Franku, ani o żadnym z tych, którzy mieli z Nowej Szwajcaryi zrobić dla siebie drugą ojczyznę.
Pewnego wieczoru pan Zermatt wyrachował jak następuje:
— Mamy dziś 15 czerwca. Ponieważ Licorne wyruszyła 20 października roku przeszłego, to znaczy przed ośmioma miesiącami... musi zatem w tej chwili opuszczać morza Europejskie w drodze na ocean Indyjski.
— Jak się tobie zdaje, Erneście? zapytała pani Zermatt.
— Ja myślę – odpowiedział tenże, — iż korweta mogła przybyć do jednego z portów Anglii w przeciągu trzech miesięcy. Otóż musi przez taki sam przeciąg czasu powracać, a ponieważ ułożone zostało, że za rok powróci, to widocznie pozostanie w Europie przez pół roku. Z tego wnoszę, że jest tam jeszcze.
— Lecz zapewne w tej chwili zamierza puścić się na morze... zauważyła Anna.
— To jest prawdopodobne — odpowiedział Ernest.
— A więc Erneście, jak wypada twoje obrachowanie?
— Że w pierwszych dniach lipca, najpóźniej, korweta wyruszy z portu, ażeby powrócić z naszymi przyjaciółmi i osadnikami, którzy zdecydują się połączyć z nimi. U Przylądka zatrzyma się prawdopodobnie do połowy sierpnia. To też nie spodziewam się ujrzeć jej przed połową października...
— Jeszcze cztery długie miesiące!.. — westchnęła pani Zermatt. Ile trzeba cierpliwości, kiedy się myśli, że na morzu są wszyscy ci, których kochamy!.. Boże, miej ich w swojej opiece!..
Jeżeli kobiety zajmowały się ciągle robotami gospodarskiemi, nie trzeba wnosić, że panowie próżnowali. Pan Wolston zręczny mechanik, z pomocą pana Zermatt, czasem Ernesta a bardzo rzadko Jacka, który przy najmniejszem choćby podobieństwie pogody, uciekał na świeże powietrze, fabrykowali liczne przedmioty koniecznej potrzeby. Projekt wzniesienia kaplicy przedyskutowano ostatecznie. Postanowiono zbudować ją przy końcu ogrodu warzywnego, w miejscu osłoniętem wysokiemi skałami.
Obydwie rodziny spędzały zwykle wieczory w sali bibliotecznej. Wiadomo, że książek nie brakowało, ani tych które pochodziły z Landlorda, ani nowszych, ofiarowanych przez komendanta Littlestone, odczytywanych przez Ernesta, ani w końcu należących do pana Wolston, podręczników mechaniki, meteorologii, fizyki, chemii. Były i opisy polowań w Indyach i w Afryce, ulubione dla Jacka, który zawsze marzył o tych dalekich krajach.
Lipiec był najburzliwszy na tej części Oceanu Indyjskiego. Jeżeli burze trochę się zmniejszały, następowały gęste mgły, które spowijały wyspę w całun szary. Mgły musiały się rozciągać daleko po za przylądek Wschodni. Czyż nie można się było obawiać, że jaki okręt rozbije się w tej okolicy morza, tak samo jak Landlord i Dorcas?... Przyszłość nakaże z pewnością nowym osadnikom oświetlenie wybrzeży Nowej-Szwajcaryi.
— A dla czego nie moglibyśmy zbudować latarni morskiej? zapytał Jack... Jedną latarnię na przylądku Zawiedzionej Nadziei, naprzykład, a drugą na przylądku Wschodnim?..

Kobiety zajmowały się robotami gospodarskimi.

— Zrobi się to, moje dziecko — odpowiedział pan Zermatt, wszystko się zrobi z czasem. Na szczęście, komendant Littlestone nie potrzebuje latarni, ażeby rozpoznać naszą wyspę i stanąć na kotwicy naprzeciw Felsenheim.
Musimy przytoczyć tu rozmowę, jaka toczyła się rano dnia 25 lipca.
Państwo Zermatt znajdowali się w swoim pokoju, kiedy Ernest przyszedł do nich, poważniejszy jeszcze niż zwykle. Pragnął podzielić się z ojcem odkryciem, którego eksploatacja mogła mieć w przyszłości bardzo doniosłe znaczenie. Ernest trzymał w ręce przedmiot, który podał ojcu, obejrzawszy go po raz ostatni. Był to jeden z kamyków podniesionych w wąwozie podczas wycieczki łódką z panem Wolston w górę rzeki Montrose.
Pan Zermatt wziął kamyk, którego ciężkość zadziwiła go zrazu. Potem zapytał syna, z jakiego powodu przyniósł go w taki tajemniczy sposób.
— Dla tego, iż wart jest, aby miano dlań względy — odpowiedział Ernest.
— Dla czego?
— Bo ten kamyk jest złotem rodzimem...
— Złotem rodzimem?.. odparł pan Zermatt.
I zbliżył się do okna, aby lepiej się przypatrzeć.
— Pewny jestem tego, co mówię; potwierdził Ernest. Badałem ten kamyk; analizowałem parę okruszyn i mogę upewnić, iż składa się w większej części ze złota rodzimego...
— Pewny jesteś, że się nie mylisz, mój synu?.. zapytał pan Zermatt.
— Nie mylę się... ojcze... nie!
Pani Zermatt słuchała w milczeniu, nie wyciągnęła nawet ręki po drogocenny przedmiot.
— Otóż — ciągnął Ernest — płynąc w górę i w dół Montrose, zauważyłem wielką ilość tych kamyków. W ten sposób, pewnem jest, że ta część wyspy obfituje w złoto rodzime...
— A co nas to obchodzi?.. rzekła pani Zermatt.
Pan Zermatt spojrzał na żonę, czując całą pogardę w jej odpowiedzi.
— Mój drogi Erneście — rzekł — nie mówiłeś nikomu o tem odkryciu?
— Nikomu.
— Pochwalam to... nie dla tego, żebym nie ufał twemu bratu lub panu Wolston. Lecz tajemnica zasługuje, żeby się nad nią zastanowić, zanim się ją rozgłosi...
— Czegóż się można obawiać, ojcze?... rzekł Ernest.
— Niczego na chwilę obecną, lecz dla przyszłości kolonii!... Niech się dowiedzą o pokładach złotodajnych, niech się dowiedzą, że Nowa Szwajcarya obfituje w złoto rodzime, poszukiwacze złota zbiegną się hurmem a za nimi wszystkie nieszczęścia, nieporządki, wszystkie zbrodnie, idące w ślad za zdobywcami tego kruszczu!... Trzeba wierzyć, że to, co twojej uwagi nie uszło Erneście, nie ujdzie uwagi innych, i że pokłady złota w tym wąwozie Montrose będą kiedyś znane... Niechże to będzie jak najpóźniej... Dobrześ zrobił, mój synu, żeś zachował tajemnicę; i my ją także zachowamy...
— Mądre twoje słowa, mój mężu — dodała pani Zermatt. — Nie! nie mówmy nic i nie powracajmy nigdy do tego wąwozu Montrose... Zostawmy to przypadkowi, raczej Bogu, który rozporządza skarbami tego świata i rozdaje je podług swej woli!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Burzliwa pora była w całej pełni. Trzy tygodnie jeszcze trzeba było cierpliwości. Zdawało się, że w tym roku pogoda przyjdzie później. Był to sierpień.
— Od lat dwunastu — rzekł pewnego dnia pan Zermatt — nie mieliśmy nigdy tak długiej seryi wichrów od morza... A nawet od maja do lipca były krótkotrwałe cisze...
— Kochana Merry — dodała pani Zermatt — złej opinii nabierzesz o naszej wyspie.
— Uspokój się Betsie — odpowiedziała pani Wolston. Czyż nie jesteśmy przyzwyczajeni w naszej Anglii do niepogody przez większą część roku?
— Mniejsza o to — oświadczył Jack — zawsze to obrzydliwe... taki sierpień w Nowej Szwajcaryi!.. Od trzech tygodni powinienem być na polowaniu, co rano psy moje pytają, co się to znaczy!
— Dobiegamy do końca — rzekł Ernest. Jeżeli można wierzyć barometrom i termometrom niebawem wstąpimy w okres burzliwy, którym kończy się zwykle pora deszczowa.
17 sierpnia zaczęły się zapowiadać burze podniesieniem temperatury, ciężkością atmosfery, nagromadzeniem chmur na północo-zachodzie, chmur sinych, przeładowanych elektrycznością.
Felsenheim, pod ochroną swej skorupy skalistej, nie bał się wichrów i ulewy.
Nazajutrz wieczorem, spadł piorun aż ziemia zadrżała. Zebrani w sali bibliotecznej zerwali się na ten huk straszny, który rozległ się daleko.
Potem przez minutę głęboka cisza zapanowała.
W tej chwili wystrzał dał się słyszeć.
— Co to jest?.. zawołał Jack.
— To nie piorun... rzekł pan Zermatt.
— Z pewnością nie — odpowiedział pan Wolston, zbliżając się do okna.
— Czy to wystrzał armatni z zatoki?... zapytał Ernest.
Słuchano z biciem serca.
Drugi wystrzał się rozległ, taki sam, więc z tej samej odległości, tym razem błyskawica go nie poprzedziła.
— To napewno strzał armatni — rzekł pan Wolston.
Pomimo deszczu panowie Wolston i Zermatt, Ernest i Jack wdrapali się na szczyt Felsenheim.
Tak ciemno było, że oko nie sięgało dalej, jak kilka sążni w stronę morza; musieli zatem powrócić, nie zobaczywszy nic na powierzchni zatoki Zbawienia.
— A wreszcie — co moglibyśmy uczynić, gdyby nawet był tam jaki okręt?... zapytał Jack.
— Nic — odpowiedział pan Zermatt.
— Módlmy się za nieszczęśliwych, będących w niebezpieczeństwie, rzekła pani Wolston, prośmy, żeby Wszechmocny zesłał im ratunek.
Kobiety uklękły, mężczyźni pochylili głowy.
Nikt tej nocy spać się nie położył, a skoro dzień zaświtał, ponieważ burza ustała, wszyscy wybiegli na brzeg morza.
Nie było żadnego statku, jak okiem sięgnąć, ani w zatoce Zbawienia, ani pomiędzy przylądkiem Zawiedzionej-Nadziei i przylądkiem Wschodnim.
— Udajmy się na wysepkę Rekina — powiedział Jack.
— Masz racyę — odpowiedział pan Zermatt. Z wysokości bateryi dalszą przestrzeń zobaczymy.
— Wreszcie — dodał Jack — dziś najbardziej zależy na daniu kilku wystrzałów... Kto wie, czy nie będą usłyszane z pełnego morza i czy nie nastąpi po nich odpowiedź?...
O siódmej godzinie szalupa opuściła małą zatokę. Panowie Zermatt i Wolston, Ernest i Jack robili silnie wiosłami, wspomagani odpływem.
Niedługo wylądowali na wysepkę.
Jakie zmiany! jakie zniszczenie!... Drzewa powyrywane z korzeniami, zagrody, w których antylopy miały schronienie, poprzewracane, zwierzęta przerażone ze wszystkich stron się zbiegały.
Jack, naturalnie, najpierwszy dostał się na szczyt góry.
— Chodźcie... Chodźcie!... krzyknął głosem zniecierpliwionym.
Panowie Zermatt i Wolston, i Ernest pośpieszyli do niego.
Szopa, pod którą stały armaty, spaliła się w nocy, zostały tylko zgliszcza dymiące. Maszt z flagą leżał na ziemi napoły ogniem strawiony. Drzewa, których gałęzie osłaniały jak parasolem bateryę strzaskane do korzeni a na gałęziach ślady płomienia.
Armaty były na swoich łożach, za ciężkie, by je burza mogła przewrócić.
Ernest i Jack przynieśli naboje, ażeby można było odpowiadać, jeśli by wystrzały dały się słyszeć na morzu.
Jack stanął przy pierwszej armatce i lont założył.
Przybitka spaliła się cała, lecz strzał nie buchnął.
— Nabój zawilgotniał — zauważył pan Wolston.
— Zmienimy go — odpowiedział pan Zermatt. Jacku, oczyść armatkę, założymy świeży nabój.
Lecz kiedy wycior wsadzono w otwór, dotknął aż do drugiego końca. Dawny nabój, włożony przed porą deszczową, gdzieś się podział. To samo było z drugą armatą.
— Kto je wystrzelił?... krzyknął pan Wolston.
— Wystrzelone?... powtórzył pan Zermatt.
— Lecz przez kogo?...
— Przez kogo?... odpowiedział Ernest po szybkiem zastanowieniu, ależ przez piorun we własnej osobie... Ostatni piorun, który słyszeliśmy wczoraj wieczorem, spadł na to wzgórze... Szopa się spaliła a jak ogień doszedł do armat, padły dwa wystrzały, jeden po drugim...
Nabito z powrotem armaty; szalupa opuściła wysepkę Rekina.
Tak więc żaden okręt nie ukazał się w nocy w okolicach wyspy, żaden okręt nie rozbił się na skałach przy Nowej Szwajcaryi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.