Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

Sta-Pi... wprawny komedyant, wyglądał w przebraniu zieleniarza, jakby od urodzenia był tem, za co się przedstawiał, a posiadał w dodatku słuch delikatny, i węch policyanta z rzemiosła.
Posłyszał też w tej chwili chód konia, dzwoniący ostro podkowami po nierównym bruku ulicy Mozarta, i zatrzymujący się na wprost palisady, a odgadując zwierzynę, jaką mu polecono złowić w zasadzkę, podążył za nią, pchając przed sobą kramik swój dwukołowy...
Skoro tylko ujrzał elegancką sylwetkę hrabiego de Rochegude, podobnego do posągu na pięknym wierzchowcu, natychmiast przypuszczenia jego w pewność się zamieniły.
Lionel nie mógł być kim innym, jeno koniecznie pierwowzorem postaci, określonej w kilku słowach przez Hermana Vogla.
— O! — pomyślał urzędnik do szczególnych poruczeń z agencyi pp. Roch i Fumel — a to facet co się nazywa prześliczny... Pan kasyer nie wytrzymuje z nim porównania!... Jakby tu się wziąć do rzeczy, ażeby dziś zaraz z miejsca zgarnąć nagrodę do kieszeni? Niepodobna przecie tak prosto z mostu zapytać panicza, jak się nazywa i gdzie mieszka... Za esencyonalne byłoby takie pytanie... ani chybi... poczęstowałby mnie w odpowiedzi szpicrutą po grzbiecie...
Z drugiej strony, iść za nim aż do jego mieszkania, a choćby nawet fiakrem jechać, nie wydaje mi się rzeczą zbyt praktyczną!...
Siedzi na koniu, którego cienkie nóżki wyprzedzą wszystkie wywłoki fiakrowe co najmniej o dziewięćset metrów na kilometr... Zostałbym dobrze w tyle!... A jednak muszę się dowiedzieć! muszę koniecznie!... Nie przychodzi mi na razie żaden koncept do głowy, lecz od czegóż traf, opiekun ludzi uczciwych?... Monologując w ten sposób, Sta-Pi.. nie przestawał popychać wózka, a co chwila wołał głosem monotonnym, ochrypłym od nadmiernego użycia alkoholu.
— Kapusta! pasternak! marchew!... świeża rzodkiewka!...
Skoro znalazł się o kilka kroków od hrabiego do Rochegude, wierzchowiec tego ostatniego zaniepokojony sąsiedztwem niezwykłem, zastrzygł uszami i począł się cofać.
Lionel spojrzał na osobistość wątłą, mizerną, i nieco pokrzywioną.
Zobaczył znaczek miedziany, zawieszony u guzika starej żakiety manszestrowej, świecącej od brudu i wytartej na bokach.
Ten właśnie znaczek zwrócił jego uwagę.
— Dobrze — pomyślał — otóż jakiś biedak, który, gdyby chciał tylko, mógłby doskonale zastąpić nieobecnego posłańca...
Skinął na mniemanego przekupnia jarzyn, aby się zbliżył trochę.
Sta-Pi... zamiast podejść, stanął na miejscu, uniósł jedną ręką z głowy kapelusz słomiany, brudny i obszarpany i zapytał:
— Czy to mnie przywołujecie, obywatelu?
— Tak — odparł Lionel.
— Może pan potrzebuje kapusty, pasternaku, rzepy lub marchwi? Mam to wszystko i świeżutkie w dobrym gatunku... Nie drogo sprzedam... Towar dobry... cena rzetelna... zgodzimy się, będą się starał zadowolić pana...
Na propozycyę kupna jarzyn na środka ulicy, Lionel, pomimo że był cały zajęty czem innem, nie mógł się wstrzymać od uśmiechu i poruszył głową przecząco.
— Skoro nie tego potrzebujesz, obywatelu — ciągnął Sta-Pi... czegoż zatem żądasz? Ja tylko jarzyny sprzedaję...
— Czy masz ochotę zarobić sto su? — zapytał hrabia.
— Sto su, to także pieniądze!... Ma się rozumieć, że mam ochotę, z warunkiem tylko, ażeby zarobek był uczciwym... Mam potrzebę niejednę, te pewna, ale pomimo to nie handluję sumieniem...
— Twoje sumienie nic nie ucierpi...
— Zgoda zatem!... Co trzeba zrobić?...
— Odnieść list...
— Znam się na tem!... Zanim zostałem handlarzem ulicznym, stałem jako posłaniec na rogu przedmieścia Montmartre. Doręczałem czułe bileciki różnym paniom, a zawsze w ten sposób, iż zazdrośnik niedomyślał się niczego...
— Nie spotkasz się z zazdrośnikiem...
— Tem gorzej... Mężulkowie oszukani, to rzecz zabawna!... Cóż robić, obywatelu, rozumiesz przecie, jestem kawalerem... Daleko trzeba iść z tym listem?...
— Pięćdziesiąt kroków...
— Za taki kurs sto su pan ofiaruje? No, toś pan hojny!... Skarżyć się na pana nie będę. A teraz, jeżeli łaska, proszę o rozkazy, i o wskazanie drogi...
— Spojrzyj-no wewnątrz ogrodzenia...
— Już patrzę...
— Czy widzisz czwarty z brzegu szalecik, w głębi na prawo?
— Ten z dużym krzakiem różanym, okrytym kwiatami?
— Ten sam...
— Cóż zatem?
— Masz oto ten list, a tutaj sto su.
— Dziękuję ci, obywatelu...
— Idź, zadzwoń u furtki... a gdy otworzy ci młoda panienka, lub ośmioletnia dziewczynka i zapyta czego żądasz?... Odpowiedz: „Przyniosłem list do panny Walentyny de Cernay“...
— Do panny de Cernay — powtórzył Sta-Pi... Dobrze... Nie zapomnę nazwiska... A potem?
— To już wszystko.
— Odpowiedzi nie będzie?
— Nie. Powrócisz, powiesz mi, komu list oddałeś i zajmiesz się swobodnie swojemi sprawami.
— Obywatelu — odezwał się ze śmiechem powiernik pp. Roch i Fumel — jeżeli częściej potrzebujesz posłańca, na kursy podobne temu, ciskam do dyabła jarzyny i polecam się twojej pamięci...
— Ruszaj prędzej... Czekam tu na ciebie...
— Lecę już... pędzę już, obywatelu!...
Sta-Pi.. zostawił wózek na środku ulicy i wpadł w ogrodzenie.
Lionel z konia ścigał go wzrokiem, chwilami jednak tracił z oczu po za gęstemi kląbami zieleni.
— O... gwiazdo moja!... — myślał tymczasem Sta-Pi... — Co za myśl świetną miałem, przebierając się za handlarza sałatą!... Temu to medalikowi mojemu zawdzięczam niespodziewaną łapówkę... Zarobię dziesięć luidorów bez najmniejszej fatygi, a Fumel przyzna raz jeszcze, że ma we mnie numer co się nazywał... Bo z pewnością ta bazgranina zawiera wszystko, co wiedzieć potrzebujemy...
Korzystając z opiekuńczego cienia drzew, wsunął list do kieszeni, a w jego miejsce wziął w rękę świstek papieru podejrzanej białości i niósł go ostentacyjnie.
Dotarł nareszcie do ogródka, jaki mu wskazano i pociągnął za sznurek od dzwonka.
Po niejakiej chwili, Klarunia uchyliła furtkę.
— Do kogo?... — zapytała.
— Do panny de Cernay, proszę panienki... — odrzekł Sta-Pi. — Czy mieszka tutaj?...
— To siostra moja. Czego pan życzysz sobie od niej?...
— Kazano mi oddać jej ten papier...
— Proszę...
— Oto jest panienko — nie trzeba odpowiedzi. Do widzenia!...
Sta-Pi podał Klaruni świstek przez drzwi uchylone, wykręcił się na pięcie i popędził do Lionela.
— Z kim rozmawiałeś?... — zapytał ten ostatni.
— Z małą dziewczynką, może ośmioletnią i ładniutką na uczciwość...
— Nic ci nie powiedziała?...
— Powiedziała: dziękuję, wzięła papier i zamknęła mi drzwi przed nosem...
— Masz tu jeszcze sto su — rzekł Lionel, wsuwając w rękę pseudo-sałaciarza drugą monetę, a potem zawrócił irlandczyka swego na miejscu i pojechał w kierunku parku Muette.
— Odebrała mój list!... — myślał. — Czyta go w tej chwili... Uwierzy nareszcie, że ją kocham, i może pokocha mnie także...
W tym samym czasie Sta-Pi... mówił sobie:
— Mam w garści list drogocenny!... Wypada mi teraz poszukać tylko zacnego pana kasyera i zgarnąć od ręki dziesięć luidorów... bo ich potrzebuję koniecznie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.