Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Walentyna spała tej nocy snem gorączkowym.
Po raz pierwszy w życiu widziała w snach swoich męzkie postacie.
To Hermana Vogla, to Lionela de Rochegude.
Ten ostatni znikł nareszcie gdzieś zupełnie.
Pozostał Herman tylko, milczący i ponury z dziwnym wyrazem na bladej niemieckiej twarzy...
Uśmiechał się do Walentyny.. lecz uśmiech był przerażającym jak groźba.
Chwytał rękę dziewczęcia i pomimo oporu, ciągnął je za sobą nad brzeg przepaści czarnej...
Sierota czuła, że traci grunt pod nogami, że stacza się w próżnię... aż zbudzona raptownie urojonem wstrząśnieniem, siadała na łóżko zlodowaciała ze strachu i za chwilę usypiała znowu, aby te same męki senne przechodzić.
Trwało to do dnia białego.
Wschodząca jutrzenka, rozpędziła mary nocne; wspomnienie przykrych widzeń bladło w pamięci, stało się nareszcie niewyraźnem, pozostawiło atoli w umyśle Walentyny uczucie smutku i niepokoju.
Zerwała się bardzo rano.
O siódmej była już na nogach, o ósmej i sama była już ubrana i ubrała Klarunię.
Po załatwieniu się z gospodarstwem domowem, nakryła piękne włosy kapeluszem z gęstym woalem, włożyła płaszczyk dobrze zniszczony i czarne rękawiczki przetarte na końcach paluszków.
— Wychodzisz, kochana siostrzyczko?... — zawołała Klarunia, ździwiona nieprzewidzianą zmianą w zwyczajach Walentyny.
— Wychodzę, moja maleńka...
— Tak rano?...
— Muszę koniecznie...
— A długo zabawisz po za domem?...
— Idę dosyć daleko, ale mam nadzieję powrócić na dziesiątą... Nie otwieraj nikomu podczas nieobecności mojej...
— Jeżeli jednak kto zadzwoni?... —
— Pozwól mu dzwonić, ale się nie pokaż wcale... Przyrzekasz mi, że tak uczynisz?
— Przyrzekam, siostrzyczko droga...
Walentyna wyszła z domku, podążyła na stacyą kolei i kupiła bilet klasy drugiej do Paryża.
Pojechała na ulicę Św. Łazarza.
Lionel de Rochegude powiedział jej, że bank, w którym Herman Vogel pełnił obowiązki kasyera, znajduje się przy wspomnionej ulicy.
O trzy kwadranse na dziewiątą, z twarzą zakrytą woalką, weszła do izdebki odźwiernego, w domu pod Nr. 24, i na zrobione mu zapytanie otrzymała odpowiedź następującą:
— Bank Jakóba Lefevre i S-ki, moja paniusiu, jest tutaj właśnie, ale biuro jeszcze zamknięte. Urzędnicy przychodzą dopiero o dziewiątej. Czy paniusia ma do odebrania pieniądze?
— Nie, chciałam tylko pomówić z kasyerem.
— To paniusia długo poczeka. Pan Herman Vogel przychodzi o wpół do dziesiątej, Czy paniusia zechce usiąść trochę? Bardzo proszę.
— Dziękuję panu, przyjdę później.
— Może powiedzieć co panu Hermanowi od paniusi?
— Nie... nie... nie potrzeba... — Nie zna mnie wcale...
Walentyna skłoniła się i wyszła.
Dowiedziała się już tego, o co jej chodziło.
Lionel de Rochegude powiedział szczerą prawdę.
Mniemany pośrednik w handlu obrazów i przedmiotów sztuki, wcisnął się zatem do niej podstępem... wystroiwszy się w fałszywe piórka...
W jakim celu? — Tego nie mogła odgadnąć, kłamstwo jednak i maskowanie się zawsze jest złych zamiarów pokrywką.
Pojechała z powrotem do Passy i przed dziesiątą była już w domu.
Nikt podczas jej obecności nie dzwonił.
Herman o wpół do dziesiątej przybył, jak zwykle, do banku.
Odźwierny zatrzymał go i powiedział:
— Przed chwilą, panie Vogel, pytano się o pana.
— Kto taki?
— Jakaś młoda dama...
Kasyer zadrżał.
Młode damy z wesołego światka, obdarzane jego względami, znały go pod nazwiskiem barona de Précy; ta więc, co o niego się pytała, nie mogła być z nich jedną...
— Cóż to za młoda dama? — zapytał.
— Twarz miała zasłoniętą gęstym woalem — odpowiedział odźwierny — chociaż jednak nie widać było z po za niego ani koniuszka nosa, zdawało mi się, że wyjątkowo ładniutkie stworzenie... Blondyneczka, smukła, młodziuchna, nie bardzo, sądząc z ubrania, bogata, ale zgrabna i elegancka... Ot... nie subretka, z pewnością!... Prosiłem, żeby weszła do mnie, ofiarowałem się powiedzieć panu, coby powiedzieć kazała; oświadczyła, że powróci, że pan nie znasz jej wcale...
Herman, mocno i nie bez przyczyny zaintrygowany, poszedł do kasy i zasiadł machinalnie po za odrutowanem przepierzeniem.
Prawie pewnym był, kto był tą damą młodziutką i nieznajomą.
Z podobizny, jaką mu naszkicował odźwierny, poznawał Walentynę...
I on również przepędził noc bezsennie, zadając sobie napróżno pytanie, czemu znalazł tyle chłodu i przymusu, zamiast dawnej swobody, pełnej zaufania, w młodem, na które polował, dziewczęciu?
Teraz już położony został kres domysłom jego, z tej strony przynajmniej...
Jasnem było jak dzień, że znalazł się ktoś co zdradził tajemnicę rzeczywistego jego stanowiska, i obudził najniesłuszniejszą nieufność Walentyny.
Zagadka zmieniła postać...
Ktoś stał się jego szpiegiem i użył przeciwko niemu wiadomości, przez szpiegowanie otrzymanych...
Kto to mógł być i w jakich uczynił to zamiarach?
Herman, zadawszy sobie to pytanie, zaraz sobie odpowiedział:.
— Rywal...
Nic nad to prawdopodobniejszego, nie rozwiązywało to jednakże zagadki.
Rywalów, kimkolwiekby był, jakim sposobem dowiedzieć się mógł, że kasyer udawał handlującego akwarelami? Chyba, że został przyjętym przez Walentynę...
Po długiem szukaniu w pamięci, przypomniał sobie nareszcie owego pięknego młodzieńca, którego na kilka dni przedtem dostrzegł, na koniu, jak gdyby wrosłego w ziemię, obok palisady, otaczającej ogródek.
Coś mu się zdawało jeszcze, iż spotykał także tego pana kilkakrotnie w pobliżu uliey Mozarta.
— Niema wątpliwości najmniejszej — rzekł sobie w duchu. — To on...
Ale to: „on!“ niejasnem było okrutnie, pozostawiało bez nazwy podejrzane oblicze...
Chcąc zwalczyć rywala, a tem samem wroga, należało poznać go dokładnie...
Jakim to uczynić sposobem?
Upływał dzień biurowy, a zawoalowana dama nie ukazywała się wcale.
Utwierdziło to Hermana Vogel w jego podejrzeniach, a mówiąc właściwie, podejrzenia w pewność zamieniło.
— Naturalnie, że to była Walentyna.
Kasyer domu Jakóba Lefevre i S-ki z gorączkową niecierpliwością oczekiwał chwili zamknięcia kasy.
Skoro tylko zegar biurowy wydzwonił godzinę regulaminem przepisaną, zasunął ruchome okienko przepierzenia, zamknął skarbiec, powrzucał księgi do właściwych przegródek, narzucił palto, włożył kapelusz, a nie pozwalając sobie nawet na zapalenie cygara (co znamionowało przykre roztargnienie), opuścił gabinet, wyszedł z domu, i prawie pędem zawrócił w stronę ulicy Montmartre.
Nie zwolnił kroku aź przy 131 numerze domu, znajdującym się na tejże ulicy, wpadł jak wicher na korytarz i przeskakując po kilka schodów, przystanął poprzed drzwiami agencyi Roch i Fumel.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.