Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

— A teraz, panie — odezwała się sierota, którą pochwalne słowa Hermana Vogel mieszały trochę — wiedz o tem, że jako córka Ewy, bardzo jestem ciekawą... Proszę pana, nie daj mi czekać... Pałam żądzą obejrzenia tych skarbów, które mi przynosisz...
Vogel otworzył tekę i rozłożył zawartość jej na gerydonie.
Były to sztychy, po największej części starożytne, a nadewszystko kopie pejzażystów i malarzy morskich: flamandzkich i holenderskich.
Wybór bardzo był trafny w całości, a w szczegółach przedstawiał motywy proste i malownicze, mogące dać natchnienie początkującej artystce.
Uderzyła w dłonie radośnie.
— Teraz praca stanie mi się rozrywką! — zawołała. — Już zaraz chciałabym zabrać się do dzieła! A wiesz pan, od czego zacznę? Od tej oto omszałej arkady, otwierającej wejście do ciasnej uliczki, ślicznemi efektami światła przepełnionej!... Czuję, że mi się to uda!... zobaczy pan!...
— Jestem tego z góry pewnym...
Odtąd rozmowa potoczyła się torem czysto artystycznym, a wreszcie nie długo trwała.
Vogel przed dziesiątą potrzebował być przy nlicy św. Łazarza w biurze bankiera Jakóba Lefevre.
— Czy zabierasz pan „Wiatrak“? — zapytało dziewcze.
— Rozumie się, skoro już skończony... Pilno mi go bardzo posiadać...
Walentyna zdjęła z pośpiechem akwarellę ze stalug, przytwierdziła ją czterema pieczątkami na arkuszu papieru białego i wsunąwszy w niewielką teczkę, podała kasyerowi z uśmiechem.
— Jestem dłużnikiem, twoim pani... — odezwał się ten ostatni — pozwól mi uiścić się zatem...
— Nie! nie! — odparła Walentyna — nie... nie... nie dzisiaj... Nic pilnego... Zaręczam panu, iż mam pieniędzy dosyć... W końcu tygodnia uregulujemy rachunki... To dla mnie i lepiej, i przyjemniej będzie.
— Zastosuję się do rozkazu i dziękuję za zaufanie.
— Kiedy pan odwiedzi mnie znowu?...
— Jutro wieczorem, jeżeli pozwoli pani...
— Czekać będę z upragnieniem, zastaniesz pan „Arkadę“ bardzo zaawansowaną...
Młody człowiek skłonił się z uszanowaniem, uścisnął rękę, którą mu Walentyna podała na pożegnanie i wyszedł z salonu.
— Doprawdy — pomyślało młode dziewczę — to wcale miły chłopiec z tego Hermana Vogel. Jakiż on niepodobny do Gabégo i do Duvarta, tamci nigdy nie byli zadowoleni, tamci zawsze obniżali wartość mojej pracy, aby mi mniej za nią zapłacić... Ten wcale mi nie wygląda na handlarza... Rozmowa jego, mocno mnie zajmuje... Wygląda, jakby raczej z życzliwości, niż z chęci kupna przychodził... Jutrzejszej jego wizyty wyglądać będę z niecierpliwością...
Lionel de Rochegude zajmował ciągle posterunek swój obserwacyjny.
Uspokoiło go było znacznie duże pudło, jakie przyniósł ze sobą odwiedzający, małe, z jakim wychodził, tem więcej na spokój ten wpłynęło.
— Ma się rozumieć — rzekł do siebie — że to nie żaden wcale rywal, tylko zwyczajny handlarz, robiący zamówienia i zgłaszający się po odbiór takowych... Nie mam się czego obawiać...


∗             ∗

Pozwólmy, by więcej trochę, niż jeden tydzień czasu upłynął.
Przebiegły, idący prosto do celu Herman, szybkie czynił postępy w zażyłości z Maurycym Villars z jednej, a Walentyną z drugiej strony.
Wieczory swoje dzielił pomiędzy starego rozpustnika z ulicy Amsterdamskiej, a sierotę z ulicy Mozarta.
Dziś wuj, jutro siostrzenica, a często nawet, wychodząc z Passy, gdzie nie mógł zbyt długo przesiadywać, wstępował po towarzysza uciech i wciągał go w jakąś orgię, z której Maurycy wychodził bardziej drżący i bardziej niż przedtem bezwładny, słowem, coraz bardziej strupieszały.
Pewny obecnie nieograniczonej przewagi nad starym kawalerem, wiedział Herman, iż każdej chwili popchnąć go może w otchłań nadużyć, w których ostatnie tchnienie życia jego zagaśnie.
Nie mniej pewnym się czuł wpływu swego na panną de Cernay.
Bardzo mało zarozumiały z natury, wreszcie nie zakochany wcale, nie przypuszczał, aby panienka potrafiła się nim zająć; co dzień jednakże, co godzina nieledwie, widział w niej wzrastające ku niemu zaufanie..
Gdyby nadeszła chwila powiedzenia Walentynie:
— „Kocham cię! — Czy chcesz zostać moją żoną?“ — nie wątpił, iż otrzymałby odpowiedź potwierdzającą.
Miał też silny zamiar oświadczenia się niebawem, zwłaszcza, że ostatnie wątpliwości jego co do ogromu majątku Maurycego Villars, znikły już zupełnie.
Zręcznie podchwycony stary kawaler, wybełkotał w przystępie pijanej otwartości cyfrę sześciu milionów...
Vogel mógł zatem śmiało postępować naprzód.
Zagrał partyę świetną... i grał ją na pewno...
Jednego tylko wypadku się był obawiać, a mianowicie testamentu starca, wydziedziczającego siostrzenice.
Jakkolwiek atoli groźne to było przypuszczenie, nie wierzył w nie Herman i nie przerażał się wcale.
Maurycy Villars nie miał ani blizkiego przyjaciela, ani stałej kochanki.
Obrzydły samolub, nie był zdolnym przywiązać się do kogokolwiek...
Na czyjąż rzecz tedy miałby porobić zapisy?...
Zresztą, Vogel obiecywał sobie, że przetrząśnie dokładnie wszystkie skrytki biurka w sypialnym pokoju wuja Walentyny, skoro tylko zamknie on oczy, a w wypadku, gdyby znalazł testament sprzeczny z jego interesami zniszczy takowy bez wahania.
W ten sposób zapewni majątek wujaszka prawym jego sukcesorkom, z których jedna żoną jego zostanie.
Wszystko więc składało się, jak należy.
Herman pewnym był, że mu nic nie stanie na przeszkodzie w wykonaniu dobrze obmyślanych planów... gdy naraz wszystko się zmieniło...
Pewnego oto wieczoru, przybywszy do domku w Passy, kasyer Jakóba Levebre doznał przyjęcia odmiennego zupełnie.
Walentyna nie była taką, jak zawsze.
Sztywność jakaś, mimowolna może, lecz niedająca się nie zauważyć, zajęła miejsce wesołości i miłej poufałości poprzedniej.
Ździwiony bardzo, a nawet zbity z tropu, lecz przypuszczając kaprys może tylko panienki, Vogel próbował wszelkiemi sposobami odzyskać pozycyę zwykłą.
Nie udawało mu się to jednakże; przymus widoczny czuć było za bardzo w postępowaniu Walentyny.
Coś zatem nadzwyczajnego zaszło od czterdziestu ośmiu godzin w położeniu panny de Cernay.
Coby to u licha być mogło?
Dla dowiedzenia się prawdy, jeden tylko sposób pozostawał; mianowicie zręczne wypytanie się sieroty.
Zaczął się tedy wypytywać, ale że otrzymywał odpowiedzi wymijające, że czuł, iż obecność jego nie jest pożądaną, pożegnał się i wyszedł, bardzo zaniepokojony.
Na szczęście, wiemy, co zaszło i zaraz podzielimy się tem z czytelnikami naszymi.
Uczucia hrabiego de Ruchegude w nową znów weszły fazę.
Opanowany zazdrością po pierwszej bytności Hermana Vogla w domku przy ulicy Mozarta, uspokoił się trochę następnie, gdy jak sądził, zdobył dowód, że nieznajomy ma tylko handlowy i artystyczny stosunek z młodą panienką — ponawiane atoli coraz częściej odwiedziny Hermana, obudziły na nowo podejrzenia hrabiego.
— Za często przychodzi... powiedział sobie. To nie żaden kupiec, to rywal zatem z pewnością!... Muszę dowiedzieć się koniecznie, co mam o nim sądzić...
Szpiegostwo osobiste wstrętnem było Lionelowi, lecz miał zaufanego lokaja, który nader był wprawnym w sztuce śledzenia ładnych kobiet na rachunek swego pana, albo też odwracania podejrzeń mężów zazdrosnych.
Przywiózł tedy lokaja tego do Passy, pokazał mu Vogla, zalecił mieć go ciągle na oku, jako też dowiedzieć się najdokładniej, kto on, gdzie mieszka i jak się nazywa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.