Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Walentyna odprowadziła mniemanego komisanta do furtki ogrodowej, zamknęła ją za nim i powróciła śpiesznie do domu.
Chwyciła Klarunię na ręce, przytuliła do piersi, obsypywała pocałunkami i mówiła:
— Nic odtąd brakować nie będzie, moja najdroższa! nie będziemy już takie, jak teraz, biedne! czy ty to rozumiesz, pieszczoszko moja?... Zostanę sławną, zarobię masę pieniędzy, a jak dorośniesz, dam ci posag ogromny! O, zachowaj na zawsze, ukochana moja, w pamięci dzień dzisiejszy... Bo to prawdziwie dzień szczęśliwy!...
Szczęśliwy dzień!...
Biedna Walentyna!
Kazała go zachować w pamięci siostrzyczce, gdy tymczasem ten dzień był to dniem prawdziwie okrutnym...
— Siadajmy co prędzej do śniadania — mówiła, wypuszczając Klarę z objęć swoich. — Będę pracowała dziś rano więcej niż zawsze... Dziesiąta niezadługo... musimy iść do kościoła w południe...


∗             ∗

Udajmy się teraz za Hermanem Vogel.
Mijając wille, podobne do tej, jaką zamieszkiwały sieroty, kasyer domu bankierskiego Jakóba Lefebre zacierał ręce z radości; wyraz tryumfu widniał na ładnej jego twarzy i szeptał też wciąż do siebie:
— Sądzę, że pan Roch, godny wspólnik imć pana Fumel, będzie ze mnie zupełnie zadowolony! Nikt chyba nie potrafiłby lepiej odemnie zużytkować otrzymanych informacyj! Od stóp do głów stałem się handlarzem obrazów! Nie wiem, jak zacięta podejrzliwość musiałaby zostać rozbrojoną! Zapewniłem sobie wstęp do jej domu... Mogę swobodnie stawiać się tam trzy razy na tydzień, a nawet częściej, jeżeli mi się spodoba... Pyszna myśl przyszła mi do głowy z temi staremi sztychami! Zaraz jutro odwiozę je panience i będziemy o nich do nieskończoności rozpowiadali... Zażyłość w takich warunkach nie każe czekać na siebie... Miał racyę wyga prawnik! Ta mała jest istotnie prześliczna! Co za świeżość urocza! co za niewinność nieporównana! Pączek róży, który pod moim gorącym oddechem rozwinie się cudownie!... Kiedym się nachylił nad nią, omałom ust nie przycisnął do białej szyjki, po której wiły się te blond loczki cudowne... Pokusa była naprawdę okrutnie silna... Omało, żem nie pocałował ślicznotki... Zdobyć takie cudo, a z niem trzy miliony posagu, oh! cudowne zaprawdę marzenie!... Potrafię je w rzeczywistość zamienić! Tak trzeba! i ja tak chcę!...
Monologując w ten sposób, Vogel stanął przy bramie, prowadzącej na ulicę, przy której oczekiwał nań powóz wynajęty.
Tuż obok powozu stał na koniu młody jakiś mężczyzna i patrzył groźnie po przez ogrodzenie na Hermana; widział go bowiem, jak wychodził z domku Walentyny.
Młodzieniec na koniu był pięknym, może dwudziesto-ośmioletnim mężczyzną, silny brunet, wspaniałej i bardzo eleganckiej postawy.
Włosy krótko obcięte, wąsy długie jedwabiste, wstążka legii honorowej w butonierce, nadawały mu wygląd wojskowy.
Wyglądał na oficera, przebranego po cywilnemu.
Wierzchowiec jego, prawdziwy irlandczyk, o sierści czarnej, jak atłas lśniącej, wart był co najmniej sześć tysięcy franków.
Herman znał się na koniach, a przynajmniej tak mu się zdawało.
W chwili, gdy miał wsiadać do powozu, przyjrzał się uważnie rumakowi, a po ścisłym przeglądzie nieposzlakowanych form zwierzęcia, zwrócił obojętne na jeźdźca spojrzenie.
Zastanowił go utkwiony w nim wzrok surowy i groźny prawie. Poczuł coś nakształt wewnętrznego podraźnienia.
— Oho! — pomyślał — ten pan oficer, jeżeli spotkamy się kiedy, pozna mnie bez trudu odrazu! Możeby zapytać go, co tak nadzwyczaj ciekawego znalazł w mojej fizyognomii, czy w mojej figurze...
Po krótkim namyśle, zmienił jednak zamiar pierwotny.
— Byłoby to głupstwem wielkiem! — mruknął, wzruszając lekko ramionami. — Niedorzecznością byłaby kłótnia bez cienia powodu; w chwili rozpoczęcia wielkiej gry, w której stawką jest moja przyszłość, mój majątek i moje życie! Dajmy pokój! Roch i Fumel ubawiliby się moim kosztem, i na uczciwość, mieliby racyę zupełną. Wolno temu panu patrzeć na mnie, ile mu się podoba — wolno mu nawet źle myśleć o mnie... To zupełnie jest rzeczą jego gustu...
Wskoczył i zawołał na woźnicę:
— Boulevard Montmartre, róg ulicy Montmartre.
Jechał do pana Roch zameldować mu o zabraniu znajomości i o sposobach, jakich użył w tym celu.
Jeździec stał jak wryty w miejscu i ścigał wzrokiem wehikuł, dopóki nie stracił go z oczu na zakręcie ulicy.
Twarz mu spochmurniała, a głęboka zmarszczka zarysowała się pomiędzy brwiami.
Zamyślił się głęboko.
— Nigdy dotąd nie przyjmowała nikogo — rzekł z cicha. Tak mnie zapewniano przynajmniej. Co to za jeden człowiek, który wychodził od niej?... Nie podoba mi się fizyognomia jego... Piękny jest, to prawda, ale ma chytrość i hypokryzyę w twarzy... Czy był tu pierwszy raz dzisiaj?... Muszę się dowiedzieć...
Chwilę jeszcze wpatrywał się ze smutkiem w domek, ukryty pod konarami drzew odwiecznych, aż zbudził go z zadumy zegar kolejowy, bijący jedenastą.
Ściągnął konia gwałtownie, a następnie puścił mu cugle lekko i swobodnie.
Wierzchowiec pochylił głowę ku piersiom i ruszył galopem w kierunku ulicy Passy.
Sieroty zjadły szybko skromne śniadanie i ubrały się pośpiesznie.
Paradny strój starszej stanowiła czarna suknia jedwabna, dobrze już wprawdzie podniszczona i wytarta, ale elegancko wyglądająca z tem wszystkiem, przy wykwintnym wdzięku Walentyny.
Osłaniający przepyszne blond włosy kapelusik z grubej słomy, przepasany aksamitką, i płaszczyk tegoż co suknia koloru, dopełniały skromnej toalety.
Klara była biało ubraną; na ten mały zbytek pozwalała sobie Walentyna, zwłaszcza, że zawsze sama prała i prasowała ubranie siostrzyczki.
Siostry na kilka minut przed dwunastą wzięły książki do nabożeństwa, pozostałe po matce, zamknęły domek i poszły do kościoła w Passy, gdzie uklękły pobożnie jedna obok drugiej.
Młody brunet z czarnemi wąsami i czerwoną wstążeczką w dziurce od guzika, był już tam prze niemi.
Wsunięty w kąt kaplicy, budował wiernych skupieniem ducha i pobożnością, za szczerość jej jednakże obawialiśmy się ręczyć, bo zamiast zwracać oczy na wielki ołtarz, utkwił je uparcie w klęczącej Walentynie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.