Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/LXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXIII.

— Zwycięztwo! — pomyślał Vogel, który udając zakochanego szalenie, ani na jednę sekundę krwi zimnej nie utracił, a potem wierny swej roli, wydał okrzyk radości, do szału niby dochodzącej, wybełkotał parę słów urywanych, jak gdyby zawrót głowy nie pozwalał wyrazić mu uczuć przepełniających serce, padł na kolana przed panną de Cernay, porwał jej drżące rączki i okrywał gorącemi pocałunkami.
Walentyna wyrwała się pośpiesznie z objęć kasyera, nie przez żadną pruderyę, broń Boże, ale dla tego jedynie, że pocałunki jego zanadto żywo przywodziły jej na pamięć chwilę, gdy usta hrabiego de Rochegude dotykały tych samych jej rąk z namiętnem uczuciem.
Upłynęło kilka minut.
Walentyna pojmując, że związała się bezpowrotnie, uczuła ciężar przygniatający całą jej istność i niewyraźną jakąś trwogę.
Serce ściskało się w piersiach, dreszcz zimny przechodził po skórze.
— Przebacz mi, pani... — mruczał prusak głosem drżącym, siadając napowrót obok Walentyny. Przed chwilą nie byłem w stanie zapanować nad sobą... Jeżeli nadmiar szczęścia zdolnymby był rozum pomieszać, to z pewnością powinienbym zwaryować... Pomyśl pani tylko, że nie śmiałem mieć nadziei... poczucie wyższości twojej zmiażdżyło mnie, że się tak wyrażę... a ty tymczasem obiecałaś zostać żoną moją... Wszak obiecałaś mi, najdroższa?... O, całem życiem mojem dowiodę ci z pewnością wdzięczności i miłości!...
Przemówienie to pokorne i tkliwe, ujęło sierotę i inny zwrot myślom jej nadało.
— Co pan mówisz o mojej wyższości? — odpowiedziała. — Dla czego wspominasz o wdzięczności? Czyż nie ja panu wdzięczność obowiązanam? Pan wspaniałomyślnie ofiarowujesz swoje nazwisko biednemu dziecku bez rodziny i majątku, biednej sierocie, którąś się zaopiekował, którąś obronił i ocalił!
Szlachetna walka na słowa wywiązała się teraz pomiędzy niepokalaną dziewicą a nikczemnym obłudnikiem, był on zanadto atoli praktycznym, aby ją miał przeciągać.
Zaczął też zaraz z innej beczki.
— Droga Walentyno — rzekł — mam nadzieję, że odtąd tak mi pozwolisz się nazywać, wierz mi, że w okolicznościach innych, nie dopomniałbym się o jak najprędsze spełnienie uczynionego mi przyrzeczenia... Pojmuję dobrze, że młoda jak ty dzieweczka, nie jest w stanie pomyśleć bez obawy o nagłej a zupełnej zmianie... Na nieszczęście, znajdujemy się oboje w położeniu wyjątkowem a bardzo poważnem i potrzebujemy wyjść z niego jak najprędzej... Niebezpieczeństwo wzrasta z dniem każdym; ażeby je zażegnać, mamy tylko jeden jedyny środek, a mianowicie małżeństwo... Dopóki nie zostaniesz moją żoną, dopóki nie będę miał do ciebie praw małżonka, dopóty nie będę w możności opierania się niecnym pokuszeniom hrabiego inaczej, jak tylko życie narażając... a ty przecie nie chcesz tego...
— O nie, nie chcę — odpowiedziało dziewczę, pragnę owszem co najrychlej także wyjść z tej atmosfery ciągłego strachu i upokorzenia... Proszę, przyśpiesz pan dzień ślubu...
Herman czekał właśnie na tę decyzyę.
— Nic nie stoi nam na przeszkodzie, do pobrania się w terminie przez prawo oznaczonym... — powiedział.
— Jakiż to jest ten termin?
— Jedenaście dni od ogłoszenia pierwszej zapowiedzi...
— Kiedy może wyjść ta zapowiedź pierwsza?
— Zaraz w niedzielę... czyli pojutrze...
— Więc pomyśl pan o tem zaraz...
— Upoważniasz mnie pani?
— Ma się rozumieć...
— Będą mi niektóre dowody potrzebne...
— Jakie?
— Metryka pani... akt zejścia rodziców... pozwolenie opiekuna...
— Metryka i sepultury znajdują się przy ulicy Mozarta, razem z kilkoma dowodami rodzinnemi, w szufladce biurka, od którego kluczyk zawsze noszę przy sobie... Oddam panu zaraz i ten kluczyk i klucz od mieszkania.
— Pójdę zaraz, pomimo, że późno.
— Nic łatwiejszego, jak wydobycie tych papierów — powiedziała Walentyna — ale z opiekunem, będzie trudniejsza bodaj sprawa... Widziałam go zaledwie parę razy i dobrze, że choć adres jego pamiętam... Nie jest to wcale mój krewny, przyznam się więc, że bardzoby mi niemiło było prosić go o pozwolenie...
— Niech się pani o to nie troszczy... — odparł Herman — podejmuję się wyręczyć panią, pójdę sam do pana Lacaussade...
— Pan wiesz, jak się nazywa! — zawołała Walentyna ździwiona. — Znasz go pan zatem?
— Osobiście nie, ale znajomi moi blizcy w dobrych z nim zostają stosunkach, ułatwią mi wstęp zatem... Pewny jestem wreszcie, że pan Lacaussade udzieli z chęcią przyzwolenia, bez którego co prawda, moglibyśmy obejść się także bezpiecznie...
— Wszystko zatem jest jak najlepiej... — zawołała panienka. — Czy tutaj wyprawimy wesele, mój przyjacielu?
— Jakto tutaj? w Bas-Meudon?...
— Naturalnie.
— To niemożliwe...
— Dla czego?
— Z powodu miejsca zamieszkania... Są to przepisy prawne, o jakich trzebaby długo opowiadać, co by cię zupełnie nie zajęło...
— Gdzież zatem ślub się odbędzie?
— Najprzód w urzędzie merowskim, a następnie w kościele parafii, w której jesteś jako stała mieszkanka zapisaną.
— Trzeba zatem do Passy powrócić! — przerwała sierota wylękniona — do Passy; gdzie, jak sam powiadasz, szpiegują nas nieustannie! To przeraża mnie okrutnie.
— Uspokój się, droga Walentyno! — odparł Vogel z uśmiechem. — Raz jeden tylko tam się pokażesz... i to w biały dzień... w chwili ślubu naszego... Będę obok ciebie... Będą nam towarzyszyć świadkowie... Bezpieczna będziesz zupełnie... i nigdy już w życiu obawy żadnej mieć nie będziesz...
— Proszę Boga, aby cię wysłuchał!
Po chwili milczenia, Walentyna, powodowana ciekawością iście dziecinną, zapytała nieśmiało:
— Jak się pobierzemy, to gdzie zamieszkamy?...
— Nie wiem jeszcze, mój aniołku — odpowiedział kasyer z nowym uśmiechem. — Anim śmiał marzyć o mojem szczęściu, anim śmiał cośkolwiek projektować...
— Masz przecież mieszkanie przy ulicy Pépinière?... Czytałam adres na bilecie.
— Tak.
— A zatem...
Nie dokończyła.
— Zamieszkać tam razem?... — dokończył Vogel.
Panna de Cernay zpąsowiała, jak wiśnia i główką tylko przytaknęła...
— Nie — odrzekł Herman — mieszkanie to dostateczne dla kawalera i za małe jest i za niegodne dla mojej pani.
— Nie jestem, jak wiesz, do zbytków przyzwyczajoną, i wcale ich nie pragnę.
— Wierzę, muszę jednak otoczyć cię chociażby dobrobytem tylko, na jaki położenie moje pozwala... — Na zbytek czas przyjdzie później, bo chcę zostać bogatym, droga Walentyno... bardzo bogatym... dla ciebie... i wierz mi, że niezadługo się dorobię... Tymczasem urządzimy sobie mieszkanko skromne, ale eleganckie... rozkoszne gniazdo, w którem będziesz, jak mam nadzieję, szczęśliwą.
— Będziemy mieszkać razem z siostrzyczką moją, wszak prawda?
— Ma się rozumieć.
— Nie rozłączysz mnie z Klarunią nigdy, przenigdy w życiu? — Przyobiecałam mamie na łożu Śmierci, że się będę opiekować drogiem maleństwem.
— Dotrzymasz przyrzeczenia, przysięgam... Kocham Klarunię z całego serca, i czuję, że gdy jej szwagrem zostanę, pokocham jeszcze gorącej...
Walentyna ujęła rękę Hermana i uścisnęła serdecznie.
Ponieważ późno już było, oddała kasyerowi klucz od mieszkania i od biurka; wskazała, gdzie ma szukać potrzebnych papierów, poczem tryumfujący prusak po złożeniu pocałunku na czole narzeczonej, zaczął się wybierać do wyjazdu.
W pół godziny później Walentyna i Klara znalazły się razem w obszernym: pokoju na pierwszem piętrze.
Starsza siostra wzięła młodszą na kolana.
— Maleńka moja — powiedziała głosem nieśmiałym — muszę ci oznajmić wielką nowinę.
— Wielką nowinę?... — powtórzyła Klarunia, patrząc na Walentynę ździwionemi pięknemi oczami.
— Tak, duszko... dam ci brata, a ja mieć będę męża.
— Męża?... — Ty siostrzyczko!!— Kogo takiego?
— Pana Vogla.
Dziecko zbladło śmiertelnie.
Zarzuciło rączki na szyję starszej siostry i kryjąc główkę na jej piersiach, wyjąkało ze łkaniem:
— Pana Vogla... o nie... nie... aby nie jego... Ja go się boję...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.