Dramaty małżeńskie/Część druga/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Po dwóch pierwszych butelkach wina Bordeaux, kazał Laurent podać dwie drugie, dla lepszego, jak mówił, rezonu — i dla pobudzenia siły moralnej swego kasyera.
Za nadto miał mocną głowę, aby się upił taką bagatelą, ale się przynajmniej oszołomił i mógł na chwilę zapomnieć o strasznym dramacie w Bas-Meudon.
Stał się wesołym, rozmownym i żartobliwym.
— Powiedz mi, kochany przyjacielu — rzekł, krając kawał szynki, świeżo podanej — powiedz mi, czy dasz już nareszcie pokój tajemniczości swojej, i czy teraz, gdy nie możesz się nic od nikogo spodziewać, z wyjątkiem od siebie samego, a może i odemnie trochę, zechcesz wytłomaczyć mi postępowanie swoje od pewnego czasu niezwykle dziwne?...
— Co chcesz wiedzieć! — mruknął Vogel głosem stłumionym.
— Chcę wiedzieć to, czego pomimo mojego sprytu, nie byłem jednak w stanie zrozumieć. Żeniąc się z panną bez posagu, musiałeś mieć przecie cel jakiś. Przyjaźń twoja z Maurycym Villars, podstawianie temu chodzącemu trupowi pięknej Ady Bijou, musiało także nie być bez celu. Bądź szczerym i otwartym choć raz w życiu! Powiedz, jakie miałeś plany i do jakich celów zmierzałeś?
— Gdzież się podziała pamięć twoja tak zawsze osławiana? — odrzekł kasyer, którego wino coraz bardziej ponurym czyniło. — Ten cel, co ci się dziś niedoścignionym niby wydaje, odgadłeś przecie dobrze zaraz w dniu ślubu mojego! Walentyna de Cernay, sierota, uważana powszechnie za biedną, niemającą żadnej rodziny, miała krewnego kolosalnie bogatego. Nic o tem nie wiedząc, miała dostać w krótkim czasie sukcesyę ogromną. Otóż dla tego Walentyna panią Vogel została.
Karol Laurent klasnął w ręce.
— Założę się, że wiem już resztę! — zawołał. Ten bogaty krewny, to wuj jej rodzony?
— Tak.
— Maurycy Villars?
— Tak.
— Pyszna kombinacya — zawołał Lorbac znowu. — Stawka olśniewająca i atutów garść cała! Jakim sposobem przegrałaś?
— Maurycy Villars testament pozostawił.
— O, do dyabła! Komuż przekazał majątek?
— Komu? — powtórzył Vogel ze wrastającą goryczą. — Tego to już z pewnością nie zgadniesz! Jedynym spadkobiercą sześciu milionów mnie ustanowił!.. Czy ty to słyszysz?. Czy ty to rozumiesz? Ja sam, we własnej mojej osobie, otrzymałem zapis Maurycego.
Laurent podskoczył na krześle i zapytał się w duchu, czy przyjaciel jego nie oszalał przypadkiem.
Spojrzał i zobaczył na jego twarzy wyraz zniechęcenia, oraz powstrzymywanej wściekłości.
— No... no — rzekł — nie żartujno ze mnie! Gdybyś odziedziczył sześć milionów, nie znajdowalibyśmy się tutaj, bo byłbyś przecie potrafił zapobiedz katastrofie bankowej!
— Prawdę szczerą powiedziałem — odparł kasyer — tylko nie wszystko jeszcze powiedziałem. Nie na rzecz Hermana Vogla zrobił Maurycy Villars testament... obdarował barona de Précy.
— Jakto? — wrzasnął fałszywy Lorbac — dostałeś zapis pod pseudonimem swoim?
— Niestety!...
Wybuchem śmiechu odpowiedział fałszerz na ten smutny wykrzyknik kamrata.
— Wybacz wesołość niewczesną — rzekł — lecz nie potrafiłem się powstrzymać! Współczuję położeniu twojemu, przyznaję, że jest nader bolesnem, lecz wybacz, jest tak zarazem śmiesznem!!! Nigdy żaden romansopisarz nie wymyślił efektu bardziej oryginalnego! Sześć milionów pod cudzem nazwiskiem — ani szeląga pod własnem! Otóż to rzetelne męki Tantala!... rzetelne... Ależ taki testament niema żadnego znaczenia!...
— Niestety! — taknął Vogel.
— A zatem — ciągnął Laurent — Maurycy Villars umarł prawnie bez testamentu. Naturalne jego sukcesorki wejdą w swoje prawa i zgarną miliony, a temi sukcesorkami są żona twoja i jej siostra.
Herman siny jak topielec, zerwał się jak za naciśnięciem sprężyny.
— Milionerki... krzyknął, — Walentyna milionerką!
— Tak, mój kochany. — Nie przyszło ci to do głowy, wszak prawda?
— Czas jeszcze... mogę jeszcze...
— Nie... już nic nie możesz — przerwał pseudo-Lorbac. — Nie masz już żadnej szansy, biedny Voglu! W tej chwili jesteś już umarłym... jesteś już nieboszczykiem stanowczo. Napisałeś to i podpisałeś własnoręcznie. Żona twoja jest wdową.
— Nie, po stokroć nie, jeżeli się ukażę, jeżeli dowiodę, że żyję,
Karol Laurent wzruszył pogardliwie ramionami.
— A co zrobisz, proszę cię, z Angelisem? — Policya, szukając cię, znalazła dziś wieczorem nieboszczyka w Bas-Meudon. Jeżeli nie ty jesteś tym nieboszczykiem, to jest nim koniecznie człowiek przez ciebie zamordowany? Sprobujże pokazać się i zaprzeczyć temu, że nie żyjesz! Walentyna, czy tak, czy owak, musi zamówić żałobę! Jeżeli nie samobójstwo, to rusztowanie wdową ją uczyni! Bądź szczęśliwym, kochany przyjacielu, żeś wyszedł cało i nie myśl już o zmartwychwstaniu.
Herman opuścił głowę w milczeniu.
Oczywistość miażdżyła go fatalnie.
Wszystko przeciw niemu się obracało.
Ex-hrabia Lorbac napełnił szklankę niby barona de Précy.
— Wypijno, kochanku — rzekł — bądź mężczyzną i porzuć myśli ponure! Zobaczysz, że nastaną jeszcze dnie jaśniejsze!
Herman wypróżnił szklankę, mrucząc niewyraźnie:
— Ten, który śpi tam snem wiecznym, ten, któregośmy zamordowali, daleko jest szczęśliwszym odemnie!
Około pół do drugiej nad ranem, Laurent zapłacił rachunek; zszedł po wązkich schodkach w ciemną aleję i znalazł się razem z towarzyszem na chodniku ulicy Geoffroy-Marie.
Drobny deszcz padał; na mieście żywego ducha nie było.
Udali się w kierunku przedmieścia Montmartre.
Spotkali wolnego fiakra, wzięli go na godziny i kazali jechać na ulicę Basse-Rampart, do domu, w którym pomerańczyk zajmował apartament w antresoli.
Dom ten (jak już wspominaliśmy); miał kilka oficyn poprzecznych i kilka obszernych dziedzińców.
W ostatnim mieszkał handlujący końmi i miał zakład wynajmu powozów.
Woźnice, służba stajenna i interesanci przeróżni, włóczyli się zawsze prawie przez noce całe.
W takich warunkach nadzór odźwiernego był prawie żaden i dla tego właśnie hrabia Angelis obrał tu sobie lokum.
Karol Laurent zadzwonił do bramy.
Znużony odźwierny pociągnął za sznurek, nie otwierając oczu, i nie troszcząc się wcale o to, komu otwiera.
— Chodź za mną — szepnął fałszerz Voglowi i skręcił na schody tuż obok loży odźwiernego.
Gaz się nie palił, ciemno było wszędzie.
Zaświecili sobie zapałką i otworzyli z łatwością drzwi kluczem, zabranym z kieszeni Angelisa.
Weszli obydwa do pierwszego pokoju.
Na stole stała świeca przygotowana.
Laurent zapalił ją i poprowadził Vogla do sypialni.
Ta ostatnia, gabinet toaletowy, salon i mała jadalnia składały apartament hrabiego.
Meble miały pozór zbytkowny, ale były w bardzo złym gatunku.
Ex Lorbac wskazał ręką szafę hebanową z dużem lustrem, umieszczonem naprzeciw łóżka.
— Tam chował wszystkie papiery — rzekł tam powinno być, czego szukamy. I będzie... Za pięć minut zostaniemy krezusami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.