Przejdź do zawartości

Dramaty małżeńskie/Część druga/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Dzień. następny wydał się Hermanowi. długim nieskończenie.
Głuchy niepokój, zwiększający się co godzina, a nawet co minuta: prawie, nie opuszczał go ani na chwilę.
Nie ukrywał wcale przed sobą, że przeciągana nieobecność w biurze bankowem, że milczenie wobec listów Jakóba Lefevre, nalegających a przyjaznych, musiały obudzić podejrzenia bankiera.
Chwilami zdawało mu się, że źle zrobił, iż odstępując od pierwotnego zamiaru, przedłużył pobyt w Bas-Meudon o całą dobę...
Gdyby był usłuchał natchnienia, byłby już w tej chwili daleko... prawie bez funduszów, co prawda ale pewny przynajmniej, że go policya nie śledzi:
Czy Karol Laurent dotrzyma słowa?
Czy wytrawny łotr nie zechce działać na własną rękę?
A może w ostatniej chwili, pomerańczyk, wiedziony instynktem zachowawczym, nie wpadnie w zastawioną pułapkę?...
Wszystko to można było przypuszczać...
Łatwo zrozumieć, że myśli podobne paliły krew Voglowi i przy przyprawiały go o gorączkę...
Około piątej nastąpiła reakcya.
Spokój zastąpił nadmierne wzburzenie.
Zbliżała się chwila działania.
Mąż Walentyny odzyskał zwykłą krew zimną...
Karol Laurent polecił oddalić ogrodnika i na to kładł nacisk większy.
Prusak udał się do niego.
— Przygotuj się, Lambert — rzekł — bo musisz w interesie moim wyjechać....
— Do Paryża, proszę pana?...
— Do Etempes...
— Do Etempes? — zawołał Lambert — to daleko, proszę pana?...
— Pięćdziesiąt sześć kilometrów wszystkiego... pojedziesz koleją Orleańską, weźmiesz bilet drugiej klasy, na pociąg, odchodzący o w pół do dziesiątej, staniesz o jedenastej na miejscu.
— Będę tam zatem nocować?
— Zjesz sobie dobrą przedewszystkiem kolacyę, a potem prześpisz się porządnie... Masz tu list i pięćdziesiąt franków na koszty podróży... List oddasz podług adresu jutro o dziewiątej rano. Dostaniesz papiery, pamiętaj więc pilnować ich dobrze... Po śniadaniu w tej samej oberży, w której będziesz nocował, powrócisz którymkolwiek pociągiem... Chodzi mi tylko o to, abym dostać papiery przed piątą wieczorem, więcej niczego nie wymagam.
— Dobrze, proszę pana! — odpowiedział ogrodnik uszczęśliwiony, bo przejażdżka w takich warunkach, była dlań przyjemnością prawdziwą. — Ubiorę się i zaraz ruszam w drogę...
W dziesięć minut, nie był już w istocie w Bas-Meudon.
Vogel zjadł obiad w towarzystwie Walentyny i Klaruni.
Nie miał apetytu i zupełnie żadnej potrawy nie dotknął prawie, starał się atoli być przyjemnym i słodkim, co młodą kobietę w zachwyt wprowadzało; przypisywała tę zmianę wczorajszemu zwierzeniu swojemu.
— Źle go osądziłam — myślała. — Lepszym jest, niż się zdaje... powróci mi serce swoje...
Około ósmej, Herman odprowadził obydwie siostry na pierwsze piętro.
— Czy skończyłeś ową pilną robotę, o której wspominałeś? — zapytała Walentyna.
Kasyer odpowiedział potwierdzająco.
Walentyna dodała:
— Mówiłeś bodaj o jakichś prawnikach, którzy przyjadą tu dziś wieczorem... Czy to tak rzeczywiście, czy mi się tylko zdawało?...
— Tak jest rzeczywiście...
— Kiedy przybędą?
— Za godzinę może...
— Czy Marieta ma pozapalać światła w salonie?
— Nie... ja sam to zrobię.
Po krótkiem milczeniu rzekł:
— Uprzedzam cię, żem jest zupełnie innego zdania, niż ci, którzy tu przybędą. Uprzedzam cię, że może przyjść do gorącej sprzeczki pomiędzy nami... Gdy się cokolwiek unoszę, nie umiem miarkować głosu. Otóż, jeżeliby doszedł cię hałas jaki, nie przerażaj się tem, proszę, będzie to rozprawa, nie kłótnia...
— Nie przerażę się... dobranoc, mój przyjacielu, do widzenia się... do jutra...
— Do jutra!... — powtórzył kasyer.
Rozkazał Mariecie iść do swego pokoiku na poddaszu, zamknął ją na dwa spusty, zszedł na dół, przystanął podedrzwiami Walentyny i cicho bez szelestu dwa razy klucz w zamku obrócił.
Teraz był już spokojnym, teraz nikt mu nie przeszkodzi...
Pozamykał jeszcze okiennice w salonie i światła pozapalał.
Na stoliczku przygotował papier, pióro i kałamarz.
Zobaczył, czy rewolwer ma wszystkie pięć nabojów w sobie i spojrzał na zegarek.
Było trzy kwadranse na dziewiątą.
— Jeżeli uda się Karolowi — pomyślał będą tu za dziesięć minut...
Wyszedł, zostawiając drzwi za sobą nie zamknięte.
Jasna smuga oświecała piasek przed domem.
Idąc od bramy, potrzeba było tylko kierować się tem światłem, ażeby trafić do mieszkania.
Vogel minął ogród w całej długości, minął bramę, wysunął się na wybrzeże rzeki i z oczami, utkwionemi w drogę, prowadzącą do Bas-Meudon, stał i czekał.
Oczekiwanie niedługiem było.
Najprzód doleciał go turkot zbliżającego się szybko powozu, następnie zamigotały dwie latarnie z po za pierwszego domu przy drodze, wkrótce przysunęły się nieco i stanęły na miejscu o jakie dwieście metrów od posiadłości pana Rocha.
Vogel usłyszał zamykanie drzwi pojazdu, odgłos kroków męzkich na kamienistej drodze.
— Oni! — pomyślał — Karol Laurent dotrzymał słowa. Dobrze, że nie odjechałem.
Po tym krótkim monologu, powrócił do ogrodu i skrył się po za kupę cegieł, leżących pod drzewami.
Dwaj mężczyźni szli prędko, nic nie mówiąc do siebie.
Przybyli do muru ogrodzenia.
Pseudo-Lorbac przystanął.
— Jesteśmy na miejscu, kochany hrabio — rzekł półgłosem, kładąc rękę na klamce bramy, która się zaraz otworzyła. — Znam dobrze miejscowość. — Chodź, hrabio, za mną, będę ci przewodnikiem.
Niecny fałszerz i pomerańczyk weszli do ogrodu.
— Ciemno jak w piekle — odezwał się wspólnik Vogla — trafimy jednak z łatwością, idąc prosto przed siebie.
Herman zamknął kratę.
Żelazo zgrzytnęło, klucz się w zamku obrócił.
Angelis rzucił okiem po za siebie.
— Jest ktoś za nami widocznie! — powiedział.
— Tak... ogrodnik — odparł Laurent. — Bądź spokojny, hrabio, człowiek to duszą i ciałem nam oddany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.