Dramaty małżeńskie/Część druga/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Oblicze tego ostatniego straciło natychmiast wyraz groźby.
Oczy stały się słodkiemi i pieszczotliwemi, uprzejmy uśmiech zarysował się na ustach.
— Cóż to, kochany Maurycy — rzekł — zdrzymnąłeś się trochę, jak widzę...
Wuj Walentyny zaprzeczył gestem.
— Zdrzemnąłem się, powiadasz... — jąkał głosem ostrym, z czkawką pijacką — zdaje ci się chyba... Nigdy! nigdy!... Gustawie, ty nie znasz jeszcze twego przyjaciela... Gustawie, przykrość mi sprawiasz... Nie... nie... mój kochany... mój jedyny, nie spałem... zamyśliłem się...
— O czemże myślałeś Maurycy?...
— O czem myślałem?... — powtórzył stary kawaler. — Sam nie wiem... Jakie to zabawne!... Daję słowo, że nie pamiętam...
Zmarszczył brwi, zdradzając tem natężenie mózgu..
Po chwili widocznego wysiłku przemówił:
— Ah! otóż przypomniałem sobie... Myślałem właśnie, jak słodko żyć pomiędzy miłością i przyjaźnią, jak mówi stara piosenka... Zapomniałem tylko nuty... i słów także zapomniałem... Mniejsza z tem... Tra... la... la!... Umiesz tę śpiewkę, Gustawie?... Jeżeli umiesz, to zaśpiewaj... Zrobisz mi wielką przyjemność... tra... la... la... la... Przyjacielu kochany, zaśpiewaj...
Nie czekając odpowiedzi Hermana, Marycy mówił dalej:
— O jakżeż los mój godnym jest zazdrości!... Kocham i jestem kochany... Najpiękniejsza kobieta w Paryżu do mnie należy... Ada uwielbia mnie... Prawda, moja mała, że mnie uwielbiasz?...
I dotknął suchemi palcami gołego ramienia Bijou.
Dotknięcie to wyrwało piękną grzesznicę z pół sennych marzeń o ładnych cyrkowcach wędrownych, skaczących przez koła papierowe, przy dźwiękach krzykliwej orkiestry.
Wstrząsnęła się z obrzydzeniem i odsunęła co prędzej.
Maurycy Villars nie spostrzegł tego i prawił dalej:
— Ona mnie uwielbia, ona mnie uszczęśliwia... Sam sułtan... wyznawca Mahometa, gdy się znajduje w swoim haremie, przesiąkłym wonią perfum arabskich, nie jest tak swawolnym, ani tak jak ja szczęśliwym!... Bo widzisz, Gustawie, Ada, to Venus wcielona!... Nie mów o tem nikomu... lecz podbiła mnie zupełnie... To cię dziwi, wszak prawda, mój drogi?... Podbiła mnie, mnie, który jestem więcej niż motyl płochy!... Otóż ustatkowałem się... na całe życie... Co chcesz, mój drogi... człowiek jest ułomnym... trzeba raz z tem skończyć... ożenię się z Adą... Będziesz świadkiem moim... toż to będzie wesoło... lecz nie mów nikomu...
Herman wzruszył pogardliwie ramionami.
Wuj Walentyny, jak to się pijanym zdarza, nie mógł powstrzymać wylewu swych uczuć, ujął za ręce kasyera i gadał:
— Tyś mój przyjaciel, Gustawie... mój najlepszy przyjaciel... tyś mi brat rodzony... pragnąłbym, ażebyś był synem moim... Czy chcesz, bym cię adoptował?...
— Czemu nie? — rzekł Herman ze śmiechem.
— A więc interes skończony... za tydzień zaadoptuję cię... Baron... będę mieć syna barona... to mi pochlebia... będziemy sobie żyć razem z Adą, w rozkoszach prawdziwych... Życie, to rzecz wyśmienita!... Jak tu gorąco... duszę się... Gdybyś wiedział, jakie mnie pragnienie pali... Gustawie, ochłódź twego przyjaciela... Baronie, daj pić ojcu twojemu...
— Chcesz szampana? — zapytał Vogel głosem zmienionym.
— Daj szampana, lub co ci się żywnie spodoba — zamruczał starzec — wszystko mi jedno, byle zimne było... O jak mi gorąco... Daj mi pełną szklankę... daj dwie... wypiłbym całą butelkę... Pić mi się chce...
— Poczekaj...
— Czekam z całem zaufaniem... Nalej mi, przyjacielu... Oto przyjaciel!... oto syn prawdziwy!... Miłość i przyjaźń... Niech żyją... tra... la... la... la... Zaśpiewasz potem.. Jeżeli potrafisz... Jeżeli nie potrafisz... to się nauczysz... Zrób to dla mnie... Przecież cię za syna przyznaję...
Vogel wziął ze stołu butelkę, zawierającą kirschwasser, napój wyborny a straszny zarazem, napój, w którym kwas pruski znajduje się w wielkiej ilości...
Napełnił nim po brzegi dużą szklankę i podał Maurycemu, mówiąc:
— Wypij... to cię orzeźwi... zobaczysz... no, dalej, wychyl do dna... Tra... la... la...
Wuj Walentyny, wziął drżącą ręką szklankę, a przechyliwszy w tył głowę, wlał w gardło od jednego razu całą dozę.
Skutek był szybki i piorunujący.
Starzec zużyty do szpiku kości i nie będący w stanie poruszyć się bez pomocy, wyprostował się naraz, jak jaguar strzałem ugodzony.
Przez sekundę może, stał prosty, odrażający i wstrętny, z rękami rozłożonemi, z gębą otwartą, z oczami na wierzch wyszłemi.
Wyraz cierpienia gwałtownego, niewypowiedzianego odbił się na twarzy zniszczonej.
Ta sama trzęsąca się i słaba ręka, zgniotła na miazgę szklankę, której nie puścił jednak z dłoni.
Wszystko to, powtarzamy, nie trwało sekundy nawet.
Nagle wuj Walentyny wydał okrzyk ostry, połączony z chrapaniem i jękiem.
Nie wymówił ani słowa, i runął na sofę jak nieżywy.
Wyciągnięty na wznak, z otwartemi powiekami, wzrokiem szklanym i wywieszonym językiem spalonym, wyglądał na trupa ulegającego już rozkładowi.
Uśmiech tryumfu zaigrał na wargach Vogla.
Rozdzierający okrzyk konającego, zbudził pannę Bijou z jej marzeń o cyrku wędrownym i o jeźdźcach w cielistych trykotach.
Ujrzawszy na wznak padającego starca, zerwała się pomieszana na równe nogi i skoczyła ukryć się w kącie pokoju, jak gdyby przed własnem, strasznem niebezpieczeństwem uciekała.
— Co ci się stało, moja droga?... — zapytał Vogel.
Ada Bijou wyciągnęła rękę w kierunku ciała Villarsa i odpowiedziała zapytaniem:
— Coś ty mu się dał napić?...
— Mrożonego szampana, którego żądał przecież... — odrzekł Herman, a po chwili dodał: — Niepotrzebnie pytasz o to, skoro wiesz doskonale, co podałem... Napełniłem szklankę w twoich oczach...
— Ja nic nie wiem... nic nie wiem... — odparła młoda kobieta, podniecona do najwyższego stopnia — ja nic nie wiem, ale przypuszczam, że kłamiesz!... Domieszałeś trucizny do wina!... Tego nie było w naszej umowie... Popełniłeś morderstwo... zbrodnię najstraszniejszą!... Nie chcę być skompromitowaną... Nie jestem wcale twoją spólniczką... Brzydzę się tobą... Jeżeli Maurycy Villars umrze, oskarżę cię, rozumiesz...
Błyskawica wściekłości i nienawiści zamigotała w oczach prusaka, lecz i zagasła natychmiast.
Kasyer Jakóba Lefevre wzruszył ramionami i odrzekł głosem spokojnym:
— Brzydkie słowo rzuciłaś... kobietko kochana... Miałbym prawo rozgniewać się na ciebie, lecz dam ci pokój tym razem... Pewny jestem, że nie zastanowiłaś się nad tem, coś powiedziała... Przewróciło ci się w ładnej główce, Adeczko... Ale to nerwy tylko... Nie wiem, czy Maurycy Villars żyje, czy nie żyje... ale to wiem, że w żadnym razie, ja nic zgoła winien nie jestem... Dowiodę ci zaraz tego i przywołam lekarza; będziesz mogła powtórzyć mu podejrzenia swoje, jeżeli nie zmienisz zdania... Denuncyuj mnie, kochanko, jeżeli ci się podoba, proszę... nie żenuj się wcale!... Jestem niewinny, nie boję się zatem nikogo i niczego...
— Czyżbym się naprawdę omyliła?... — pomyślała Ada — czyżbym rzuciła posądzenie niesłuszne? Baron działa jakby w najlepszej wierze, a jednak jakieś to wszystko dziwne...
Vogel nacisnął tymczasem guzik dzwonka elektrycznego, następnie roztworzył drzwi i z całych sił zawołał:
— Na pomoc!.. Prędko!... Doktora sprowadzić, chodzi o życie człowieka...
Wołanie to poruszyło gości restauracyjnych, drzwi się więc uchylały i różne zaciekawione ładne główki wyglądały z gabinetów.
Nadbiegło kilkunastu chłopców i starszych kelnerów.
Maurycego Villarsa znali wszyscy, bo był stałym gościem zakładu.
Na widok leżącego bez życia, osłupieli też wszyscy.
— Jest doktór pod nr. 8.. — odezwał się jeden z chłopców, poproszę go zaraz...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.