Przejdź do zawartości

Dramat na Oceanie Spokojnym/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II
Rozbitek.

„Nowa Georgja“ wyruszyła 24 sierpnia 1836 r. z japońskiego portu Jokohamy, dążąc do Australji, gdzie zamierzała wziąć z sobą ładunek trepangów, czyli pewnego rodzaju mięczaków, które choć nieco łykowate, uchodzą za wielki przysmak w Państwie Niebieskiem. Prócz zapasów jedwabiu oraz porcelany japońskiej wiozła dziesięć wielkich klatek żelaznych, a w nich dwanaście olbrzymich tygrysów indyjskich, należących do pewnego właściciela menażerji w Jeddo, który zbiwszy sobie ładny mająteczek, postanowił pozbyć się niebezpiecznych towarzyszy, odstępując bestje handlarzowi dzikich zwierząt w Melbourne.
„Nowa Georgja“ pomimo że liczyła już lat piętnaście, była jeszcze okrętem pięknym i silnym, uchodzącym za jeden z najlepszych w całej flocie handlowej amerykańskiej. Rzec można, iż była największym żaglowcem, który w owych czasach pruł wody oceanu Spokojnego, gdyż miała pojemność przeszło dwóch tysięcy tonn i posiadała całkowity takielaż prawdziwego okrętu, a żagle czworokątne nietylko na fokmaszcie i grotmaszcie, ale nawet na krajcmaszcie.
Przeznaczona zrazu na krążownik w marynarce republikańskiej, została niebawem sprzedana kapitanowi Jamesowi Hill z Bostonu, który właśnie wówczas poszukiwał solidnego statku do wszczęcia żeglugi handlowej na oceanie Spokojnym. Handel taki był uciążliwy, jednakże na owe czasy dość zyskowny.
Kapitan Hill, prawdziwy marynarz w najszerszem tego słowa znaczeniu, który już czternaście razy objechał świat wokoło, był człowiekiem niezmiernie śmiałym, silnym jak tur i przytomnym w obliczu niebezpieczeństw. Wziąwszy z sobą córkę, miss Annę, osieroconą przez matkę, i zwerbowawszy porucznika Collina, swego dawnego druha, oraz dwudziestu doborowych marynarzy, jął uwijać się pośród wysp Polinezji i Melanezji, bynajmniej nie zaniepokojony smutną sławą tamtejszych wyspiarzy, wielkich amatorów mięsa ludzkiego pieczonego na rożnie i przyprawionego zieleniną.
Dokonał szczęśliwie siedmiu wypraw, teraz zaś rozpoczął ósmą, wioząc ową niebezpieczną ładugę, którą mimo wszystko spodziewał się dowieść bez szwanku do Melbourne razem z jedwabiem przeznaczonym dla australskich piękności.
Atoli los, jak zobaczymy wkrótce, inaczej wszystkiem pokierował.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Gdy nieznajomy, ocalony z rozbitej krypy, znalazł się już w tylnej kwaterze okrętu, kapitan z córką zszedł pośpiesznie pod pokład, zostawiwszy na miejscu porucznika, który znów stanął na mostku, by walczyć z burzą, od dwóch dni zaciekle miotającą statkiem.

Stary Asthor strzępkiem sukna, umaczanego w wódce, nacierał mocno nogi i ręce nieszczęśnika i usiłował wlać mu w zaciśnięte usta parę kropel szlachetnego wina hiszpańskiego. Rozbitek jeszcze nie dawał znaku życia, choć serce zaczęło już bić, wprawdzie słabo, ale przynajmniej o tyle, że dawało nadzieję rychłego odzyskania zmysłów.
— Srodze poturbowano nieboraka! — zauważył kapitan. — Usuń się, Asthor, bo chcę mu się przyjrzeć.
Rozbitek mógł mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu. Wzrostu był średniego, jednakże krępa i muskularna budowa jego ciała świadczyła o niezwykłej sile fizycznej; skóra w niektórych miejscach biała, gdzie indziej nieco opalona, nosiła tu i owdzie czerwonawe znaki dziwacznego tatuowania, niezbyt zresztą różniącego się od tego, jakie często spotyka się u marynarzy.
Twarz jego trudno było nazwać sympatyczną. Miała rysy twarde, nos gruby i czerwony jak u pijaka, czoło zapadnięte jak u zbrodniarza, brodę długą, rudą i rozczochraną. Na szyi ponad prawą łopatką widać było świeżo zabliźnioną ranę, nieco poniżej zaś małą jamkę, zdaje się, powstałą wskutek żgnięcia nożem. Na twarzy ponadto widniała druga rana, z której jeszcze sączyło się parę kropel krwi.
— Czy te rany są ciężkie? — spytała miss Anna.
— Nie, córuchno — odpowiedział kapitan. — Żelazo, którem je zadano, nie było chyba ostre.
— Kto to być może? Czy marynarz?
— Nie mogę ci na to odpowiedzieć, lecz… patrzcieno! Co znaczą te siniaki, które widzę na przegubach jego rąk?
— Siniaki?
— Tak… i to bardzo wyraźne!
— Skąd one pochodzą? Kapitan nie odpowiedział, tylko się zachmurzył i kilkakrotnie potrząsnął głową.
— Może od lin? — nalegała miss Anna.
— A może… od kajdan — odpowiedział kapitan poważnym głosem.
— Czyżby to był jakiś kajdaniarz, zbiegły z więzienia?
— Możliwe.
— Może z wyspy Norfolk?
— Niewiadomo… ale niezadługo on sam powie nam coś o sobie.
— Więc odzyskuje przytomność?
— Tak, córuchno.
Nie mylił się. Rozbitek otwarł usta, jakgdyby chcąc odetchnąć swobodniej, i jął rozwierać powieki. W chwilę później dwoje oczu szarawych a nieszczerych, świecących złowrogim blaskiem, wlepiło się z pewnem osłupieniem w kapitana i młodą dziewczynę.
— Jak się pan czujesz? — zagadnął go kapitan.
Nieznajomy, zamiast odpowiedzieć, podniósł się zwolna do pozycji siedzącej i głosem złamanym zapytał:
— Gdzie… ja… jestem?
— W kajucie „Nowej Georgji“ — odpowiedział kapitan.
— Czy to… okręt… angielski?
— Nie, amerykański.
Rozbitek westchnął jakby z ulgą. Spostrzegł to kapitan Hill i, dawszy córce znak, by się oddaliła, podjął znowu:
— Kto pan jesteś?
— Bill Habbart… nieszczęśliwy rozbitek… ale… a Sangor?
— Sangor?… Któż to taki?
— Towarzysz niedoli.
— Którego pan zamordowałeś?
— Ja?… — krzyknął rozbitek, blednąc i zaciskając pięści.
— Niedawno widziałem was z nożami w ręku… gdyście walczyli z sobą na tratwie, jak dwa tygrysy.
— To prawda… ale Indjanin pierwszy rzucił się na mnie ztyłu.
— Z jakiego powodu?
— Tratwa zaczynała tonąć pod naszym ciężarem, gdyż fala rozniosła nam niemal wszystkie deski; przeto Sangor, otumaniony strachem, próbował mnie się pozbyć, myśląc, że się w ten sposób ocali… Ale w bójce przegrał, bo wpadł w morze.
— Czy mówisz mi pan szczerą prawdę?
— Gotów jestem przysiąc — odrzekł rozbitek.
— Jak jednak znaleźliście się na tej tratwie pośrodku oceanu Spokojnego?
— Należałem do załogi okrętu, rozbitego przed dwoma miesiącami koło wysp Fidżi.
— Jak się nazywał ten okręt?
— „Tamiza“.
— Zapewne był to okręt angielski?
— Tak, panie łaskawy.
— I tylko wy dwaj zdołaliście się ocalić?
— Nie — odparł rozbitek, w którego spojrzeniu mignął błysk jakiś dziwny. — Na Fidżi jest jeszcze siedmiu towarzyszy, którzy czekają wybawienia.
— Czy oni was wysłali na poszukiwanie ratunku? — spytał kapitan.
— Tak, panie łaskawy.
— W jakiem znajdują się położeniu?
— Rozpaczliwem… Zostawiłem ich przymierających głodem i walczących z ludożercami.
— Sądzisz pan, że jeszcze żyją?
— Tak przypuszczam, są bowiem wszyscy uzbrojeni… i odważni.
— Kiedy odjechaliście z wyspy?
— Trzynaście dni temu. Proszę mi powiedzieć, panie kapitanie, czy podjęlibyście się ratowania nieszczęśliwych?
— Wszystko zależy od jednej tylko pańskiej odpowiedzi — odrzekł kapitan, wpatrując się weń bystro, jakby chciał czytać w głębi jego serca.
— Proszę zadawać mi pytania.
— Powiedz mi pan, czemu masz na przegubach rąk tak głębokie sińce?
Rozbitek wzdrygnął się na to pytanie, którego snać się nie spodziewał. Natychmiast jednak opanował się i odrzekł z największym spokojem:
— Są to ślady powrozów, któremi przywiązałem się do rękojeści steru podczas burzy, co nas rozbiła. Morze z taką wściekłością waliło w pokład, że zmiotłoby mnie z pewnością, gdybym nie zachował tej ostrożności.
— To mi wystarczy — rzekł kapitan, wyciągając ku rozbitkowi prawicę, którą ten uścisnął mocno. — Teraz myśl pan jedynie o tem, żeby się wyspać i przyjść do siebie po ciężkich przygodach.
— Ale pan wyratuje moich towarzyszy? — nalegał rozbitek.
— Gdy tylko burza się uciszy, skieruję okręt ku wyspom Fidżi.
— Dziękuję, dziękuję panu!
— Już ani słowa! Odpocznij pan!
Rozbitek ułożył się na tapczanie; ledwo jednak znalazł się sam w kajucie, jednym tygrysim skokiem zerwał się z miejsca, a na jego chytrych wargach ukazał się dziwny, do grymasu podobny uśmiech, który dałby wiele do myślenia temu, ktoby go dostrzegł.
W przyległej kajucie miss Anna niecierpliwie oczekiwała ojca, pragnąc wypytać go o wynik rozmowy. Dowiedziawszy się, o co chodziło, jedną tylko myśl miała w swej szlachetnej duszy: ocalić nieszczęsnych ludzi, zagrożonych nieubłaganemi zębami ludożerców.
— Zrobisz to, ojczulku? — spytała dzielna dzieweczka.
— Tak, córeczko — odpowiedział kapitan. — Pojedziemy wyzwolić tych nieszczęsnych marynarzy.
— Czy znasz te wyspy?
— Widziałem je raz w życiu i to mi wystarczyło, by wyrobić sobie sąd o nich.
— Pewno są zamieszkane przez dzikich ludzi?
— Przez ludożerców i to najokrutniejszych, moja córeczko. Oni wprost szaleją za mięsem ludzkiem, które, jak mówią, przypomina im w smaku najlepszą wieprzowinę.
— Może straciłeś tam kilku marynarzy?
— Trzech ich w moich oczach padło pod maczugami tych dzikich żarłoków, gdy zabierali się do oporządzania trepangów o kilkaset metrów od mego statku.
— I zostali zjedzeni?
— Znaleźliśmy ich szkielety nazajutrz przy wejściu do pewnej opustoszałej wioski.
— Czy towarzysze rozbitka stawiali im opór?
— Przypuszczam, że tak, bo Bill Habbart opowiadał mi, iż są uzbrojeni, a dzicy bardzo się boją broni palnej.
— A czy daleko od nas są te wyspy?
— Możemy się tam dostać w ciągu sześciu do siedmiu dni, o ile burza nie zagna nas zbyt daleko na wschód.
Dałby Bóg, byśmy tych nieszczęśników znaleźli jeszcze przy życiu!
— Miejmy nadzieję, córuchno, że tak będzie. Ale teraz wracaj żwawo do swej kajuty, bo niebezpiecznie byłoby stać na pokładzie.
— Odchodzisz ode mnie?
— Nie zanosi się na to, by burza miała się wnet uciszyć, a moja obecność na mostku kapitańskim jest konieczna. Wiesz przecie, że płyniemy po oceanie usianym wyspami, wysepkami i rafami koralowemi, tak iż każdej chwili możemy o którąś z nich uderzyć. Idź, Anno, i nie bój się, bo ja czuwam pilnie, a nasz statek trzyma się tęgo.
Pocałował córkę w czoło i wszedł pośpiesznie na pokład, nie dbając na gwałtowną ruchawę, która kołysała i w strząsała okrętem.
Ocean był wciąż ogromnie wzburzony, a wichura jakoby jeszcze nierychło miała się uspokoić; w każdym razie wśród chmur ukazywały się płaty nieba, na którem tu i owdzie przebłyskiwały gwiazdy. Jakkolwiek niebezpieczeństwo jeszcze nie przeszło, jednakże łatwo można było wyczuć, że orkan zaczyna cichnąć i dobiegać końca.
Załoga, znużona trwającą już od trzech dni walką, w czasie której nikt nie mógł zmrużyć oka ani nawet zapalić ognia, opadała całkiem z sił. I „Nowa Georgja“, choć zaopatrzona we wszystko i otrzaskana z burzami na oceanie, znalazła się teraz w opłakanym stanie; wprawdzie jej boki opierały się zaciekłym atakom fal i, zda się, były nieuszkodzone, cały jednak oporząd statku był w zupełnym nieładzie. Żagle, podarte i podziurawione, nie dawały sobie rady z wiatrem; wanty były rozluźnione w wielu miejscach; liny manipulacyjne wicher w znacznej części poszarpał, co zaś najgorsza, kawałek parapetu na bakorcie załamał się, dając dostęp spiętrzonym bałwanom.
Kapitan Hill, dostawszy się na mostek, przyłączył się do swego zastępcy, który starając się naprowadzić okręt na drogę właściwą, nie odstępował od sternika. Kapitan zapytał porucznika Collin:
— Czy nie widać lądu?
— Nie, kapitanie — odrzekł oficer.
— Jednakowoż, o ile nie mylą mnie rachuby, powinniśmy być wpobliżu archipelagu Santa Cruz.
— Zatem dryf zniósł nas tak daleko na zachód?
— Już od trzech dni wiatr nas oddala od grupy wysp Salomońskich, tak iż teraz powinniśmy płynąć wzdłuż 182 równoleżnika.
— Czeka nas nowe niebezpieczeństwo, kapitanie. Wyspy Santa Cruz nie cieszą się nazbyt dobrą sławą.
— Nie gorszą ani nie lepszą, niż reszta wysp, leżących na tej połaci oceanu Spokojnego… jednakże przejedziemy, nie narażając się na zetknięcie z rafami podwodnemi.
— Ciemność jest tak nieprzebita, że nawet z dwóch węzłów odległości niepodobna rozpoznać jakiegokolwiek lądu.
— Wskażą go nam fale i błyskawice. Patrzajno! Przecieżem się nie omylił!
— Ziemia pod dryf! — krzyknął w tejże chwili sztabnik.
— Uwaga, Asthor! — ozwał się młodszy oficer, zwracając się do starego marynarza, trzymającego helmąt steru.
— Proszę się nie obawiać! — odrzekł wilk morski, skręcając helmąt na luf. — Już te dzikusy, przynajmniej na ten raz, nie dostaną mojego łykowatego mięsa w zęby.
Kapitan Hill wobec takiego szału żywiołów nie wiedział dokładnie, gdzie się znajduje. Od trzech dni nie mógł określić długości i szerokości geograficznej. Podążył więc teraz na przód okrętu, by na własne oczy ujrzeć zwiastowaną ziemię.
Przy świetle błyskawicy dostrzegł w odległości niespełna dwóch mil od okrętu wyspę, sterczącą z ponad pieniących się fal. Gdy wzrok wytężył, wydało mu się, że na strądzie widać jakieś błyszczące punkciki.
— Te szelmy dzikusy nas zauważyły i próbują wciągnąć do jakiejś przystani — mruknął. — Ho, ho, moje drogie łakomczuchy! Kapitan Hill zna was jak zły szeląg i nie da się oszukać!
I zwróciwszy się do starego Asthora, zawołał grzmiącym głosem:
— Hej, stary wilku, całą sztabą na luf! Okrążymy ich zdaleka. Nie dla nas jest przygotowany rożen ludożerców!
Na tę komendę marynarze żywo zabrali się do wykonania manewru. I „Nowa Georgja“, prując wyniośle fale, zatoczyła wielki krąg, pozostawiwszy z lewej strony pierwszą wyspę, która zwiastowała bliskość archipelagu Santa Cruz.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.