Dom tajemniczy/Tom V/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Cele.

Człowiek z kluczami poprzedzał dyrektora i malarza... Na znak tego ostatniego, krata, wychodząca na obszerne podwórze, została zaraz otwartą i Doyen spostrzegł ze sześćdziesiąt kobiet jednakowo w szare ubrania odzianych... Siedziały one na ławkach kamiennych, albo się przechadzały, rozmawiając z żywością...
Dyrektor się zatrzymał.
— Gdzież są waryatki?... zapytał Doyen, rzuciwszy dokoła zdziwione spojrzenie...
— To one właśnie...
— Te, co się przechadzają?...
— Tak, panie...
— Ale one mi się wydają zupełnie spokojne i przytomne!...
— Bo znajdujemy się w pierwszej sekcyi pierwszego oddziału... To podwórze należy do waryatek spokojnych... Wydają się panu przytomne dla tego, że im się bliżej nie przypatrzyłeś... Zbliż się pan i przypatrz fizyognomiom, a powiesz zupełnie co innego... Co pan powie o tej naprzykład, która przechodzi teraz w papierowej koronie na głowie?...
— Powiem, że ma postawę dumną, a ruchy wspaniałe...
— Uważa się za córkę, nie wiem już którego króla, i za narzeczoną Ludwika XV... Ta druga, co postępuje za nią, o kilka kroków, w postawie pełnej szacunku, a na piersiach poprzyczepiane ma różnego koloru wstążeczki, uważa się za damę honorową... Jeżeli się odezwę do pierwszej z nich, to z pewnością obiecywać mi będzie protekcyą swoję... Ta trzecia, która chodzi tam sama jedna i kreśli na piasku różne linije i hieroglify pałeczką drewnianą, posiada maniję bardzo rzadką u kobiet... maniję wiedzy... Zaczep ją pan tylko, a zaraz zacznie dowodzić, że znalazła sposób obracania słońca w około ziemi... Ciekawa, nieprawda?...
— Kobiety te... zauważył Doyen... nie wyglądają wcale na nieszczęśliwe...
— Bo nie są niemi wcale... odrzekł dyrektor...
a może nawet daleko są szczęśliwsze, aniżeli byłyby, gdyby rozum posiadały... Ale są w Salpetrière za to w bardzo małej liczbie i inne, o czem przekona się pan, jak przejdziemy na podwórze furyatek...
— Jeszcze chwilę... odpowiedział malarz... chciałem się przekonać, czy pomiędzy temi kobietami nie znajdę dla siebie modelu...
— Jestem na rozkazy pańskie, panie Doyen... — odrzekł dyrektor z ukłonem...
Artysta przeszedł się raz jeszcze po podwórzu, przypatrując się wszystkim twarzom i analizując je jednem spojrzeniem.
Napotykał tylko rysy zwyczajne, o wyrazach niepewnych, nic nieznaczących, albo trywialnie wesołych.
— Nie znalazłem tu nic stosownego... rzekł następnie... chodźmy dalej...
Otworzono kilka drzwi jeszcze i Doyen ze swym przewodnikiem weszli na dziedziniec dobrze nam już znany, nad którym rządził sławny Tabareau.
Wiemy, jaki widok przedstawił się oczom artysty... Widzieliśmy te nieszczęśliwe istoty zlodowaciałe od nieustannego przestrachu... siedziały one ponure i milczące pod murem, albo ukryte za drzewami.
— Przypuszczam, panie Doyen... zauważył dyrektor z uprzejmym uśmiechem... że nie zapytasz się pan teraz, gdzie są waryatki!...
— Niestety, nie!... odpowiedział malarz... bezrozumność tych nieszczęśliwych istot za nadto jest widoczną!... Czy są niebezpieczne?... dodał.
— Niema wątpliwości, że większa ich część jest niebezpieczną... bo tego rodzaju waryacya przechodzi w furyę...
— Ale zapewne macie środki stosowne?...
— O tak!... odpowiedział z pewną dumą pan dyrektor... mamy i bardzo nawet skuteczne...
— Jakież są one, proszę pana?...
— Najprzód cele okratowane, które zaraz zwiedzimy, następnie kaftany bezpieczeństwa, dalej zimne kąpiele i natryski lodowate na głowę, a wreszcie baty... To sposoby niezmiernie skuteczne!..
Doyen zadrżał mimowoli i zabrał się znowu do przeglądania waryatek... Ale tu napotkał tylko twarze ogłupiałe lub dzikie, spojrzenia wystraszone lub mściwe...
— No, widocznie i tutaj nie znajdę takiej twarzy, jakiej dla mojej Ofelii potrzebuję...
W tej chwili klucznik otworzył ciężkie grube drzwi, zrobione w murze obok basenu.
Jakiś szmer głosów, z początku niewyraźny, potem coraz wyraźniejszy, doleciał uszu Doyena.
Były to jakieś krzyki, wycia i jakieś jęki, przerywane przekleństwami.
Artysta pobladł widocznie.
— To furyatki się tak zabawiają!... rzekł dyrektor, ale kraty są silne i można je bezpiecznie zwiedzać.
— Ja się nie boję... odpowiedział Doyen, tylko mnie te okropne wrzaski wzruszają.
— Jeżeli pan życzy sobie, to wejdziemy...
— Idę chętnie za panem.
Klucznik, który zapalił latarnię, zeszedł naprzód po wązkich, ciemnych schodach, prowadzących do długiej, sklepionej galeryi, za nim weszli dyrektor i malarz.
Po prawej stronie tej galeryj, znajdowały się w odstępach małe nisze po ośm stóp szerokości, a najwyżej po sześć stóp wysokości.
Gęste kraty żelazne, nieprawdopodobnej grubości, zamykały te nory, do których wchodziło się z korytarza z tyłu wiodącego.
Na kamiennej podłodze nisz, leżały pęki słomy.
Były to cele!...
Kilka było pustych.
W głębi kilku innych znajdowały się nieszczęśliwe waryatki.
Leżały na słomie zupełnie bezwładne, albo wystawały przyciskając czoła do krat żelaznych.
Zaczęły wpatrywać się w przybyłych wzrokiem nieruchomym, szalonym, zaczęły wyprawiać najrozmaitsze grymasy i wygrażać pięściami.
Parę z nich wstrząsało z taką siłą kratami, że zdawało się, iż je wywalą.
Krzyki, które takie niemiłe wrażenie robiły na artyście, wzmagały się coraz bardziej.
Wychodziły gdzieś z końca galeryi.
Dyrektor zatrzymał się i powiedział do klucznika:
— To numer 420 rozpoczyna już swoje?...
— Tak panie dyrektorze.
— Zawołaj no na Tabareau, to pan Doyen zobaczy, jak uspokajamy te szalone, zdolne najzdrowszego człowieka przyprawić o utratę rozumu.
Klucznik wziął świstawkę zawieszoną przy kluczach i przeciągle zagwizdał.
Tabareau przybiegł natychmiast.
W dwóch słowach dyrektor opowiedział mu, o co chodziło, a ex-dozorca z Bicetre przywdział zaraz z uśmiechem roboczy swój kostium.
Kostium ten, dosyć dziwny, był to rodzaj pancerza, z grubej bardzo skóry.
Celem jego było zabezpieczenie się od paznogci waryatek.
Skończywszy toaletę, Tabareau podszedł do dyrektora, zdjął lewą ręką z głowy czapkę z ciemnej wełny, lewą zaś oparł na pręcie stalowym i zapytał:
— Z jakim numerem mam popracować, proszę pana dyrektora?...
— Z numerem 420. Zanadto się głośno zabawia!...
— Dałem mu już dzisiaj dwie nauczki.
— Widocznie, że potrzebuje trzeciej, ażeby zostać grzeczniejszą.
Zaraz się do niej zabiorę.
Powiedziawszy to, Tabareau poszedł ku końcowi galeryi.
— Posuń się pan, panie Doyen, zauważył dyrektor.
Artysta postąpił kilka kroków z gorączkową ciekawością, a głęboką odrazą, i stanął przed niszą.
Zamknięta w niej kobieta wyglądała szkaradnie.
Wieku jej określić nie można było.
Długie promienie siwych włosów, opadały jak grzywa na czoło, na bladej, okropnie wykrzywionej twarzy znać było sine żyły.
Oczy dziksze, niż u tygrysa, powieki krwią zaszłe, usta nieustannie otwarte, pozwalały dostrzedz śpiczaste, rzadkie zęby, pokryte białą pianą.
Kobieta ta była na w pół nagą... poszarpane w strzępki ubranie, wisiało jak łachmany, kręciła się nieustannie po celi, jak zwierz dziki.
Czasami zatrzymywała się, czasami przyskakiwała do kraty, albo rzucała się i wiła na słomie.
Na ten widok, którego okropność przechodziła wszelkie wyobrażenie, Doyen zadrżał od stóp do głów.
— Ta kobieta, to ex-przekupka, najniebezpieczniejsza ze wszystkich naszych waryatek, odezwał się dyrektor.
— Czy dawno już znajduje się w Salpetrière? zapytał Doyen.
— Trzy lata.
— I zawsze taka, jak teraz?....
— Oh! nie, dopiero od piętnastu dni znajduje się w tym stanie.
— Czy nie spowodowała nigdy jakiego nieszczęścia?...
— O!... nie jedno nawet... Zeszłego tygodnia, przy pomocy waryatki, która siedzi w celi sąsiedniej, zabiła i poszarpała dozorczynię, dozorcę i dwóch żołnierzy policyjnych.
— Boże!... wykrzyknął przerażony artysta.
— Za to właśnie, ciągnął dyrektor, zamknięto ją i jej towarzyszkę w celach, z których już żywcem nie wyjdą. Codziennie o jednej i tej samej godzinie otrzymują obie karę, w rodzaju tej, przy której będzie pan obecnym. Przypatrz się pan temu dobrze, bo jest doprawdy na co patrzeć.
Malarz rzucił okiem na waryatkę i spostrzegł, że małe drzwiczki, umieszczone w głębi celi, otworzyły się wolno.
Tabareau ku wielkiemu ździwieniu malarza wsunął się do celi małemi drzwiczkami i zaraz je za sobą zasunął.
Usłyszawszy go chora, odwróciła się szybko, zgrzytnęła zębami i wcisnęła się w kąt swej nory.
Tabareau stał przez parę sekund milczący.
Wlepił oczy w waryatkę, zmagnetyzował ją spojrzeniem, a potem zbliżył się do niej.
Waryatka jak jaguar wyprężyła członki i rzuciła się na niego.
Tabareau czekał na to właśnie i nie cofnął się nawet.
Waryatka zarzuciła mu obie ręce na szyję, ale paznogcie połamały jej się na twardej skórze. Tabareau poruszeniem odepchnął ją od siebie.
Wtedy straszliwa istota chciała go zdusić wpół objąwszy, napotkała jednak na twardy pancerz znowu.
Po trzy razy rzucała się bezskutecznie, wydając głosy niepodobne, ani do krzyku ludzkiego, ani do wycia dzikiego zwierza.
Tabareau pozwolił jej się wykrzyczeć, a potem spokojny, jak gdyby ta walka była dla niego zabawką, pochwycił nieszczęsną za włosy, zakręcił nią kilka razy, pochylił ku ziemi i zaczął okładać stalowym prętem po plecach i po ramionach.
Każde uderzenie rozlegało się głośno i pozostawiało na skórze czerwoną pręgę, która zaraz prawie siniała.
Gdy wymierzył obłąkanej ze dwadzieścia takich razów, otworzył rękę i wyrzucił z niej pęk włosów.
Waryatka padła twarzą na kamienie, jak nieżywa.
Nie krzyczała już, chrapała tylko.
Tabareau otworzył małe drzwiczki i wyszedł z celi.
— I cóż co pan powie, panie Doyen o tym sposobie?.. zapytał dyrektor z uśmiechem malarza.
— Powiem, że jest okrutny!...
— Ale konieczny... Jeden to jedyny sposób poradzenia sobie z takiemi, jak ta, furyatkami, a Tabareau zna się na tem doskonale... O! taki jak on dozorca, to nabytek nieoceniony.
Dyrektor zauważył, że Doyen nie podzielał tych pochwał, rzekł więc trochę zakłopotany:
Jeżeli pan życzy sobie, możemy zwiedzić inne wydziały.
— Czy następne cele puste?... zapytał artysta.
— Chyba że nie...
W tej chwili zjawił się Tabareau.
Nie miał już skórzanego ubrania na sobie.
— Przepraszam pana dyrektora, że się wtrącam... rzekł mamy jeszcze jednę celę zajętą.
— Przez kogo?...
— Przez chorą przybyłą niedawno... numer 918... Ładna dziewczyna.
— Czemże zasłużyła na karę?...
— Zbuntowała się przeciwko mnie i uderzyła mnie pięścią.
— Więc ta ostatnia lekcya nie była dostateczną. Miałeś racyę, żeś ją zamknął, Tabareau. To ją zapewne przekona. Co prawda, nie robi ona nam wielkiego hałasu. Czy chcesz zobaczyć ten okaz, panie Doyen?...
Malarz skinął głową potakująco.
Klucznik wziął latarnię, postąpił kilka kroków i przystanął przed celą, w której uwięzioną była Janina de Simeuse.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.